Leszka mi potrzeba won wyrzucić, albo lepiej boć oni wracają wygnani.
Pokazał na szyję, jakby ją rznął. Marek uderzył go po ręku.
Milcz! zawołał.
Zadumał się powiedziawszy to i stanął jakby nim nagle owładnęła niepewność. Jaszko bystry skorzystał z tego mgnienia oka i począł gorąco.
Ty, ja, my wszyscy ile nas jest, przepadniemy czekając czegoś lepszego. Kto chce co mieć, robić musi Odonicz i Światopełk robią a my czekamy i doczekamy się że nam głowy pobiorą Na Leszka trzeba nasadzić wszystkich
Laskonogi nie pójdzie, dosyć ma do czynienia z Odoniczem, odezwał się cicho stary.
A Konrad? podchwycił śmiejąc się chytrze Jaszko myślicie że ten nie radby żeby mu uprzątnięto Leszka? Eh! eh! nie ruszy się może nań, ale i za niego nie ujmie
A Henryk ów pobożny.
Z nim mi daj pokój daj pokój! przerwał Marek. Ten żony słucha, a żona mu włosiennicę rychlej da włożyć niż koronę. Razem mu zaufał i miałem tego dosyć. To baba
Obejdziemy się bez niego szepnął Jaszko kusiciel widząc że ojciec uległ jego nagabaniu.
Pójdzie z Leszkiem dodał ojciec.
Nie straszny on i jego Ślązacy począł żwawiej coraz Jaszko. Tam w domu mają co robić, bo się bracia jedzą
Przerwał nagle i do ucha podchodząc ojcowskiego, jakby już sprawę miał za wygraną, począł sypać prędko.
Powiecie żem krnąbny, nieposłuszny, uciekł. Wam nic nie zrobią. Ja muszę do Odonicza, do Światopełka ja się tam zdam.
A jak złapią was!
Zjedzą licho, krzyknął Jaszko. Odonicz w mniszej sukni uciekał, ja i tej nie włożę. Lada opończa starczy! Znam drogi, wiem przechody! Możecie się mnie wypierać a ja jeden coś zrobić mam odwagę. O głowę już nie stoję
Jaszko zawołał ojciec czulej, za ramiona go chwytając siedziećby ci i czekać.
Nie nie! odparł syn iść mi i pomódz wam i nam i sobie. Wy Wojewodą? jakim wy Wojewodą? w niewoli, w pognębieniu!! u lada klechy pod stopą Z tem żyć dłużej nie można
Marek na wpół przekonany zamyślił się. Jaszko bił żelazo póki gorące.
Zniknę tak że się ani opatrzą jak się wysunę, dodał.
Do Plwacza nie idź wymknęło się staremu, do Konrada nie waż mi się ten się nie będzie śmiał do niczego wziąć. Światopełk nasza krew, on jeden
No, to do niego! odparł Jaszko, do kogokolwiekbądź bylem się ztąd wyrwał.
Marek w obie dłonie chwycił głowę.
Jeszcze mi tej troski brakło, zawołał, jakbym ich mało miał. A toć lękając się o ciebie dnia i nocy nie będę miał spokojnej!
Jaszko go w rękę pocałował.
Śpij stary smaczno, a o mnie się nie troskaj. Jaszko sobie rady da, a jak ja zasnuję, wy dotkacie.
Śmiał się dziko, zacierając ręce. Marek drgnął niespokojny Zaczęli coś szeptać po cichu i siadłszy rozprawiali tak aż ich komornik wywołał obu do jadła, które na wieczór podano. Jak się skończyła rozmowa oni tylko dwaj wiedzieli, z twarzy jednak miarkować było można iż się porozumieli i stary już się synowi nie sprzeciwiał. We dworze potem żadnej różnicy od zwykłych dni nie było, ani przygotowań, ni widomego ruchu, a gdy Jaszka trzeciego dnia nie stało z kilką ludźmi, Marek Wojewoda zdał się nie wiedzieć że zniknął i nie pytał. Ochmistrzowi swemu powiedział głośno iż na łowy pojechać musiał. Tak wszyscy sądzili.
Dopiero w dziesiątek dni, gdy nie powracał, zaczęto się dowiadywać, pytać, niepokoić, szukać, a Marek udawał iż gniewnym był na syna.
Tegoż wieczora spotkali się na zamku z Biskupem, wychodząc od księcia.
Strapienie mam, niemałe, rzekł wzdychając do Iwona zginął mi kędyś Jaszko, o którym wiecie żem go przez miłosierdzie przytulił. Niespokojna dusza, nieszczęśliwy człek, gnuśności nie mógł znieść, gdzieś znowu tułać się poszedł.
Biskup spojrzał bystro na Marka, lecz ten twarz miał tak strapioną, iż podejrzewać go trudno było.
Niech go Bóg strzeże rzekł Biskup. Źle uczynił iż się zerwał tak, bylibyśmy mu u księcia wyrobili łaskę i przebaczenie. Szkoda by się marnował.
Zawsze krnąbrny był dodał Marek W domu z nim ciężar miałem nieraz i nasrożyć się przyszło
Źleby było gdyby, uchowaj Boże, do Plwacza albo do Światopełka przystał, rzekł Biskup, rozniosłoby się to, a drugi raz winien jużby przebaczenia nie zyskał.
Bóg niech mnie od tego na stare dni uchowa! westchnął Marek
Z duszy życzę aby was od tego bolu Bóg miłosierny strzegł, zamknął Iwo
Nie mówili o tem więcej, Wojewoda do domu powrócił niespokojny. Biskup tegoż dnia przywołał mistrza Andrzeja do siebie.
Od ojcam waszego słyszał, odezwał się, iż Jaszko się oddalił, nie wiedzą dokąd?
Andrzej pobladł, spojrzał Biskupowi w oczy śmiało i z wyrazem który o prawdzie słów jego wątpić nie dozwalał, rzekł.
Nic o tem nie wiem Jaszko niespokojnym był i jest, ojcu go utrzymać trudno było po wsze czasy Nie winien temu ojciec nasz
I ja go nie myślę obwiniać odezwał się Iwo spokojnie. Jaszka wszyscy znaliśmy i znamy
Lękam się aby nie wpadł w ręce wichrzycielom Zły los go spotkać może
Na surowej twarzy mistrza Andrzeja pokazały się dwie łzy, prędko otarte, pocałował rękę biskupią i oddalił się wzruszony.
Biskup ani nazajutrz, ni dni następnych, spotykając się z Wojewodą, już go nie pytał o syna. Tem jasnowidzeniem jakie dane jest duszom czystym, wiedział on, nie potrzebując badać, iż Jaszko uszedł do Odonicza lub na Pomorze.
Nie przywiązywał do tego zbytniej wagi, bo choć Jaszko był energiczny i jako rycerz, mimo owego pierzchnięcia z placu umyślnego, niepospolitą miał odwagę, na nim jednym nic nie zależało. Małym się wydawał człowiekiem.
W ciągu tych dni Biskup najwięcej starym Waligórą był zajęty. Zbierano dlań poczet ludzi, służbę której część ściągnąć musiano z Białej Góry, odziewano zaciężnych, wyszukiwano czeladź pokaźną.
Iwo choćby był chciał łożyć na to, nie miał z czego.
Dochody biskupstwa znaczne i własne mienie, ledwie starczyły mu na mnogie i nieustanne fundacye klasztorów i kościołów, którym się dziwowano, bo je z królewską szczodrobliwością nadawał.
Cystersi, Norbertanie, a nawet Dominikanie, których suknie dwaj synowcowie przyoblekli, sadowili się na wsiach i ziemiach przez Biskupa Iwona nadawanych. Sarkała z początku rodzina widząc tak rozposażne mienie swoje, lecz Cesław i Jacek bratankowie już nic nie potrzebowali, Mszczuj miał dosyć, inni widząc jak Pan Bóg w rękach tych pobożnie rozrzutnych mnożył cudownie mienie umilkli.
Mszczuj, który uległ posłuszny bratu, i przejął myśli jego, nie wahał się też własnego grosza dać na to co już za potrzebne uważał. Mała to dlań była ofiara, bo syna nie miał, a dla dwu córek zawsze dosyć zostać miało.
Ze skarbca więc na gródku wożono nietylko sukno i odzieże, ale srebro i złoto nagromadzone od tych czasów, gdy za Bolesławów pierwszych było go jak drzewa w Polsce
Ludzie zdala patrzyli a patrzyli dziwując się co Waligóra z tym dworem i ludźmi tak po pańsku ściąganemi czynić myśli.
Jednego wieczora gdy książe Leszek z łowów z dobrą bardzo myślą powracał, a polował za Wisłą w tych klasztornych lasach, które ojcu Kaźmierzowi dozwolone były, Wojewoda go u przewozu przez rzekę spotkał, umyślnie czy trafem, trudno wiedzieć.
Korzystał z tego iż sami chwilę byli.
Dobrze żeś Miłość Wasza, zażył rozrywki która mu się dawno należała, odezwał się. Dosyć nasz świątobliwy Biskup Waszą Miłość nastracha i nanudzi, gdy doma siedzicie.
Czyni to pewno z miłości dla nas, rzekł Leszek, który na Biskupa mówić nic nie dawał, niech go Bóg zdrowym trzyma na opiekę i błogosławieństwo państwu temu
A! świętyć jest, i za życia błogosławionym go zwać mało odparł Wojewoda lecz jako duchowny nawykły ludzkie myśli roztrząsać, często próżnym wyciągnionym z nich nabawi was strachem
Leszek się uśmiechnął.
I sam też trwoży się do zbytku, mówił Wojewoda. Sądzę że nie z innego powodu brata sobie do boku sprowadził, który już spoczynku potrzebował. Żal starego
Mówicie o Mszczuju Waligórze? zapytał książe Cośem słyszał iż tu jest
Brat go przywiózł mimo woli, dodał Wojewoda.
Mimo woli Waligóry ściągnąć trudnoby było odezwał się Leszek, bo to żelazny człek
Nie ten już co był wtrącił Marek
Książe spojrzał
Dobrze iż Biskup go ma, bo rodzinę kocha, a tej się dla Chrystusa wyrzekł całej. Z Jacka i Cesława pociechy mało, bo ci Bogu więcej niż stryjowi służą. Święci i to młodzieniaszkowie!
Książe głowę skłonił.
Po chwili zapytał Wojewodę.
Co Mszczuj tu myśli poczynać, nie wiecie?
Nikt go nie widział jeszcze odparł Marek.
Ani ja potwierdził książe.
Że mnichem za przykładem synowców nie zostanie mówił Wojewoda zda się pewnem, bo nie czas a i córki ma, co pieczy potrzebują.
Z córkami tu jest? spytał Leszek.
Zda się że ich tu nie ma
Mówił potem Wojewoda o innych rzeczach, usiłując Leszkowi tak właśnie odmalować wszystko jak on mieć pragnął. Nie kazał mu się lękać niczego, lekceważąc prawił o Odoniczu, wzgardliwie o swym powinowatym Światopełku, z poszanowaniem dla Konrada.
Wtrącono coś i o Krzyżakach rycerstwie które Leszek rad był widzieć zasłyszawszy o niem wiele. Wojewoda doniósł że właśnie dwóch z nich już do Płocka pociągnęło, aby się o uczynione nadania umówić.
Tak gwarząc dojechali do zamku na Wawel a Marek zabawiwszy Leszka, wymknął się do swego dworu
Nazajutrz książe zapytał Biskupa o brata Mszczuja, którego sławę siły i męztwa pamiętał.
Jest on tu, odparł Iwo ściągnąłem go po to aby Waszej Miłości służył. Wiernych sług pod te czasy zanadto mieć nie można. Nie potrzeba mu nic ani tytułów ani urzędów, a można go będzie użyć gdzie drudzy nie zechcą lub nie zmogą. Wziąłem go sobie do pomocy W. Miłości do usług wiernych.
Książe podziękował.
Bóg łaskaw, rzekł służba u mnie lżejszą coraz będzie Pokój uchwalemy i używać go będziemy!!
Biskup spojrzał nieśmiało na pana swego i zamilkł.
VII
Ks. Żegota miał serce litościwe, które nieraz już w życiu za chwilowe wzruszenie odboleć musiało.
Za młodszych lat gdy świeckie duchowieństwo więcej miało swobody, a śluby nie były wzbronione, przywiązał się do jakiejś biednej istoty, której teraz opuścić już nie miał siły. Nastały inne czasy, legaci papiezcy po wszystkich krajach ogłosili rozkazy wyrzeczenia się związków rodzinnych. Kościół chciał mieć żołnierzy niczem nieprzywiązanych do ziemi
Z obawy aby wizyta dziekana lub Biskupa nie odsłoniła smutnej tajemnicy jego życia, stary proboszcz musiał swą familię przenieść do osobnego domku na grodzisku, i jeszcze był po odjeździe Biskupa Iwona nie ochłonął ze strachu, gdy wypadek nowy w inny sposób zagroził spokojowi jego.
Nocą nadciągnął pod Białą Górę Otto von Saleiden z dwóma rannemi ochotnikami
Potrzeba ich było ratować. Ks. Żegota nie umiał się oprzeć pokusie miłosierdzia, chociaż wiedział dobrze iż dając pomoc nienawistnym Niemcom, narazi się na gniew pana swojego Waligóry. Szczęściem starego w domu nie było i wedle wszelkiego prawdopodobieństwa nierychło zapewne miał wrócić.
Ks. Żegota, jak całe ówczesne duchowieństwo, nietylko że nie czuł żadnej w sercu niechęci dla obcych, ale szanował wszystko co przychodziło z zachodu i niosło z sobą światło.
Widok tych dwóch w pełni życia, rannych niebezpiecznie i narażonych na zgubę chłopaków, jeżeliby im kto nie dał przytułku poruszył do głębi starego księdza.
Nazajutrz gdy wysłany szukać obozu pachołek, powrócił prowadząc z sobą Konrada von Landsberg; a ten zobaczył w jakim stanie byli dwaj chłopcy, uniósł się naprzód na nich gniewem wielkim, potem na towarzysza, brata Ottona, że na szaleństwo to pozwolił, naostatek zakrzyczał wielkim głosem, iż, choć Gero był jego bratankiem, ale ani dla niego ani dla Hansa nie myśli się w podróży wstrzymywać i tracić czasu, gdy nań w Płocku oczekiwano.
Otto uczynił mu uwagę, że tak przecież wpośród drogi dwóch ziomków porzucić niepodobna, w kraju w którym mogli uledz napaści jakiej bezbronni, albo nawet zemrzeć chorobą i głodem.
Niech giną, kiedy sami się na to wystawili, wołał nielitościwy Konrad. Sprawa zakonna nam powierzona idzie przedewszystkiem
Tak się to mówiło w pierwszym zapale gniewu, lecz gdy przyszło spełnić groźbę i sam nieubłagany Konrad wahać się zaczął. Wieźć za sobą dwu rannych, a szczególniej Hansa, który, choć mu ranę opatrzono, dostał gorączki i straciwszy przytomność majaczył było niepodobieństwem
Gero lżej ranny, choć na nogę stąpić nie mógł, z biedy na koniuby się wlec był gotów, ale towarzysza Hansa, po rycersku odstąpić nie chciał i oświadczył stryjowi, że los jego dzielić będzie
Ks. Żegota który rano zbiegł był z grodu do szopy, zobaczyć co się działo z rannemi, przy których kwiatkami sobie włosy przystroiwszy Dzierla siedziała, przytomny był wrzawliwej scenie między Konradem, Ottonem i Geronem
W ostatniej chwili, gdy już do stanowczego jakiegoś kroku przyjść miało, Konrad von Landsberg zobaczył starego księdza
Ależ to nie może być ażeby w kraju który się chrześciańskim zowie, rannemu biedakowi odmówiono przytułku! zawołał.
Wszędzie go znajdziecie, a szczególniej po klasztorach, w których ochotnie przyjmą chorego i pielęgnować go będą rzekł ks. Żegota wszędzie, tylko nie tu u nas!
Wskazał na zamek w górę.
Jakto! cóżto, poganie go zajmują? zawołał Konrad.
Nie ale pan nasz nie przyjmuje obcego nikogo, nigdy odparł ksiądz. Taki sobie ślub uczynił. Nie ma go nawet na grodzie, a bez niego nie ważyłby się nikt
Konrad burzyć się zaczął na to.
Co tam gród! pan! zawołał wy jesteście osobą duchowną, wy żadnemu panu nie ulegacie. Wasz pan jest tam gdzie i nasz, w Rzymie! Weźcie go do swego domu do niego nikt nie ma prawa!
Mój dom jest na grodzie odparł ksiądz przestraszony a gdyby Comes się dowiedział żem ja obcego przyjął, możeby razem z nim wyrzucił