Adaś zerwał się blady.
Niech ojciec nie próbuje rzekł przez zęby.
Co, co? pienił się stary. Jakim tonem do ojca? Przy obcych ludziach. O czasy, czasy. Kiedy Karpiński75 wracał ze szkół, ojciec, gdy wszedł do izby, chcąc się przekonać, czy syn bojaźń bożą, a szacunek dla rodziców zachował, w twarz go uderzył. I cóż uczynił szlachetny młodzieniec? Do ręki rodzicielskiej się nachylił i do ust ją podniósł. A dziś Przeprosisz szanownego pana czy nie
Ale cóż tam znowu! rzekł urzędnik. Ja się nie gniewam. To, panie, młodość. Ale bo też prawa teraz. Ojciec powinien mieć prawo posłać na policję z kartką: tyle a tyle gorących a świeżych76. I wsypaliby, i po wszystkim. A co do tego, czy ja bity nie był, to powiem wprost. Dużom był bity. Ja w seminarium i bursiem77 się chował. To mogę powiedzieć, więcej niż trzysta razy bity byłem, nie byle jak. Z solą i podniesieniem bili. A ojciec Atanas łozy78 miał w spirytusie maczane, giętkie a mocne. Bili, i Panu Bogu dziękuję, że bili, do końca życia wspominać nie przestanę. Nacierpiał się człowiek, ale rozumu nabrał, charakteru. Nas w bursie nie bardzo po główce gładzili. Mnie samego, za przeproszeniem, wszy mało nie zjadły Bo zbytków nie było żadnych. To i człowiek nauczył się grosz i kawałek chleba szanować. A jakże, setnie mnie bili, za to znów ja nie komunista i wiary mojej świętej się nie wypieram, i rodziców szanuję. Ot, co.
Teraz zaczęła jęczeć pani Bielecka. Tyle nocy nie przespanych, tyle ofiar, tyle zgryzoty i czy jest jaka wdzięczność, jakie uszanowanie? Do ojca jak do równego. Z kułakami79 na niego gotów by się rzucić. A matka? A matka? Czy jest wdzięczność dla matki, poszanowanie jakie! Matka, to także pewnie przesąd? Oj, mądrość, mądrość. Na to człowiek, sobie od ust odejmując, dziecko rodzone przez te szkoły pcha, aby on potem matkę własną z Darwinem porównał.
Rózgi znieśli rzekł urzędnik i bicie. Człowiek młody jest, jak ten szczeniak bez bicia zrozumieć nic nie może.
Kolacja miała się ku końcowi.
Adaś wstał.
Rodzice siedzą! krzyknął pan Bielecki. Tu nie komuna80, nie karczma, nie falanstera81, to jest dom. Uczcij dary boże.
Egzamin pojutrze rzekł Adaś przygotowywać mi się trzeba. Chodź, Michał.
I nie zwracając uwagi na nic, wyszedł. Wymknąłem się za nim.
Stary rzekł wczoraj w karty się zgrał, to i piekło robi. Chodźmy.
Wieczór był ciepły. Na głównej długiej uliczce niemirowskiej, obsadzonej drzewami, snuły się gromadki spacerujących.
Jakaś dama, gdyśmy mijali ją, pytała swego kawalera, dlaczego jedne kwiaty pachną, a inne nie pachną?
Poznaję ojczyznę moją rzekł Adaś i zadeklamował:
Wszystko tak, jak było,
tylko się ku starości nieco pochyliło.82
Przeszliśmy w boczną uliczkę ciemną i błotnistą. Dzień był suchy, lecz błoto tu nie zasychało nigdy chyba. Tworzyło się ono zresztą nie tyle z deszczów, ile raczej z pomyj, wylewanych niemirowskim obyczajem z okien prosto na ulicę. Wreszcie podeszliśmy do jakiegoś oświetlonego domu. Adaś podszedł do jednego z okien i zastukał. Okno otworzyło się i wychyliła się jakaś rozczochrana głowa.
A to ty, Indyk przemówiła wchodźcie.
W pokoiku pełno było dymu. Na stole stało kilka butelek piwa, leżały rozłożone książki i papiery.
Przedstawiam rzekł Adaś. Michał Kaniowski, a to, znajomcie się zresztą sami.
Michajłow83 rzekł młody, szesnastoletni może chłopiec o jasnej, dziwnie sympatycznej twarzy i wysokim czole.
Kasjanow zamruczał właściciel kudłatej głowy.
Koruta odezwał się trzeci, wstając z łóżka.
Był on dziwnie brzydki. Pośród bladej, skrofulicznej84 twarzy sterczał wielki, kartoflowaty nos. Małe oczy były nieprawidłowo przecięte, tak że jedno umiejscowione było o wiele wyżej od drugiego.
Wroński przedstawił się ostatni z towarzystwa, wysoki brunet o zapadłej piersi, bezkrwistej twarzy i ciemnych, jak gdyby w stanie chronicznego zapalenia znajdujących się oczach.
A gdzież Kot? zapytał Adaś.
Poszedł po wódkę odpowiedział Wroński, patrząc w ziemię.
Znowu? Ej, Wroński, Wroński, źle będzie.
Sam wiem, że niedobrze, mówić szkoda mruknął zagadnięty. Ja bez wódki myśleć nie mogę. Żyć długo nie będę. No, to przynajmniej umierać chcę przytomny, a nie z zamąconą głową. Jak nie piję, to głowa mi się kręci i myśli są nudne jak para z wrzącej bielizny w pralni.
A ty, jak to cierpisz? zwrócił się Indyk do Michajłowa. Chwalił się człowiek: Nie dam pić, nie dopuszczę do butelki.
Michajłow wzruszył ramionami i niechętnie rzekł:
Taki dzień już, dziś i ja pić będę.
Zostaw mruknął Adasiowi do ucha Kasjanow. Później ci powiem, nie przeszkadzaj.
Pojawił się i Kot, to jest właściwie Kotecki, i z kieszeni wyciągnął butelkę okowity85.
Jest rzekł w sam raz sześćdziesiąt cztery stopnie.
Wroński ruszył się spod pieca i jeden za drugim, systematycznie, bez pośpiechu wypił trzy kieliszki. Nalał sobie czwarty i przyglądając mu się, rzekł:
Teraz całkiem inna muzyka u nas pójdzie.
O egzaminach nikt nie mówił. Nie wszyscy obecni zresztą stawać do nich mieli. Michajłow był dopiero w szóstej klasie, a Koruta postanowił nie próbować szczęścia. W małym pokoju szumiało jak w ulu.
Wiazowski zwariował rzekł Koruta, zwracając się do Adasia.
Było to do przewidzenia.
Ja dziwię się, jak oni wszyscy nie powariują. Człowiek przyzwyczaja się do wszystkiego, więc taki siaki i z nas nie dziwi się, że coś podobnego do naszych gimnazjów stać może na miejscu. Ale ty wejdź w nie z żywą duszą i popróbuj w nich żyć monologował Wroński. I w samej rzeczy. Pomyśl, jest nas pięćset, sześćset dusz, powiedzmy, ludzkiego materiału, mięsa dla pedagogów. I jest ich osób ze trzydzieści. I teraz przez całe życie mają oni z nas wystrugiwać, co? To, co się im podoba? Nie! Co przepisane. Oni mają nas uczyć nie tego, co chcą i co myślą, a my mamy się uczyć tego, aby nigdy o niczym zdrowego pojęcia nie mieć. No, i co z tego może być? Żółty dom jest i żółtym domem skończyć się wyłącznie może. Uczył człowiek ludzi przez dwadzieścia, trzydzieści lat o Jupiterze86, Junonie87, no i uwierzył, że jest on w samej rzeczy Jowisz Gromowładny. I cóż w tym dziwnego być może. Sznurują sobie mózg, jak Chinki nogę, a potem dziwią się, że na nim guzy powyskakują.
Przesada rzekł Koruta. U nas tak źle nie jest. Sami porządni ludzie. Ot, pojechałbyś ty do Kamieńca.
Przesada? zaperzył się Wroński. A ty, powiedz mi, aniołku mój, czy dla mnie nie wszystko jedno, jakich obyczajów jest ten tasiemiec, co mnie zjada. Porządni ludzie. Duszę oni mi, ci porządni ludzie, wyciągnęli. I teraz ja umierać będę daj pokój Michajłow, nie przecz już, jak ty mi pić pozwolił, to ja już wiem, że śmierć idzie, umierającego człowieka ty martwić nie chcesz. Sam chcesz się kieliszkiem trącić. Przesada? A kto mi w głowę androny88 kładł, że ja oto teraz i umierać będę, same śmiecie w duszy mając. Trójca Święta, dusza i tak dalej bez końca.
I cóż robić mieli, program nie oni ustanawiają.
Program nie oni ustanawiają, wiem, aniołku najdroższy, a ty na to człowiek się nazywasz, abyś nie pozwolił z siebie maszyny do zabijania ludzi robić. A niech oni powariują wszyscy, niech ich po klatkach trzymają jak dzikie zwierzęta.
Daj pokój, daj pokój, rozdrażniasz się niepotrzebnie! mitygował89 go Kotecki.
Niepotrzebnie szydził Wroński. Proszę, łaskawco, tobie dobrze. Ty sobie wiesz, że jeszcze w słońcu pochodzisz, dobrych książek poczytasz, jasnych myśli nachwytasz. A mnie kto życie wróci? Żywot wieczny! A ty daj mi go teraz, kiedyś obiecał.
Nie my pierwsi mruknął ktoś.
Michajłow stuknął pięścią o stół.
Tak, nie my pierwsi. Ciągle i nieustannie u nas i wszędzie zabijają człowieka. Krew na wszystkim. Każdy umierający w nieszczęściu, głodzie, ciemnocie to wieczne oskarżenie. Każda śmierć, każde zmarnowane życie ludzkie to potępienie dla tego, co jest.
Więc cóż robić, ty sobie krzycz, nie krzycz, to nic nie pomoże filozofował Koruta.
Michajłow błysnął oczyma.
Dopóki człowiek tego nie rozumie, że go zabijają, znieważają, kaleczą można mu wybaczyć. Ale nam już nie wolno znosić, nie wolno wracać do jarzma. Walka na śmierć i życie. Walka
Aby tam się kiedyś innym ludziom dobrze żyło? szydził Koruta.
Abym ja sam niewolnikiem nie był. Co mnie inne pokolenia? Za siebie walczę, o siebie walczę.
Inni także tak śpiewali i pewnie spuścili z tonu mruczał sceptyk.
Michajłow wstał.
Słuchaj, Koruta, tobie dwie drogi stąd: albo z nami iść
Dokąd, z jakimi wami?
Mniejsza o to! Z tymi, co mówią, że nie zniosą koło siebie ani źdźbła krzywdy ludzkiej, że w żadnej krzywdzie udziału nie wezmą, że przeciw każdej walczyć będą Albo idź precz, tam gdzie nasi nieprzyjaciele.
No, no, nie unoś się.
Nie można tak mówić!
Michajłow nie cofał się.
Tu nie ma żartów, jeżeli wam rozmowa tylko w głowie, to ja wam nie towarzysz.
Ale ty wiesz o tym, gdzie żyjesz, wiesz, kto tu rządzi, wiesz ty, jak się ten kraj nazywa?
Wiem. Rosja, kraj niewoli, kraj rabów90 cara Aleksandra, oswobodziciela chłopów91, ale tam, gdzie ja stąpię, gdzie ja żyję, jak daleko ja sięgnę, tam rządzę tylko ja.
Rozmowa się urwała.
Katarzyna Pawłowna od męża wczoraj uciekła rzekł Kasjanow.
Michajłow zerwał się.
Uciekła? Dokąd, nie wiecie?
Dokąd miała uciec do matki. Tam płacz i zgrzytanie zębów. Ojciec wrzeszczy, że ją za włosy do męża zaciągnie, matka płacze, kumoszki zawodzą.
A ona
A nic, zamknęła się na cztery spusty i siedzi, oni też czekają. Powiadają, głodem wezmą.
A mąż?
Mąż? Wczoraj pił. Dziś po mieście biega, znajomym kańczug92 pokazuje.
Adaś zaczął mi tłumaczyć. Historia całkiem miejscowa. Couleur locale93, jak się to w teorii literatury nazywa. Wydali młodą dziewczynę za mąż, za kapitana pijanicę. Bogaty miał być, a okazało się, że majątek w karty przegrał. Zdaje się, że na posag liczył. Tymczasem posagu nie ma, więc zwierzę zaczyna bić żonę. Całymi dniami wychodzić nie może z domu, ludziom się pokazać niepodobna: twarz w sińcach, oko podbite. I tak bez przerwy. Tydzień bez bójki nie przechodzi. A dziewczyna była z głową i sercem Człowiek mógłby wyrosnąć. A tak jedna jej droga: powiesić się albo bić się z mężem, kto kogo lepiej.
Wtem drzwi się otworzyły, wpadł młody trzynastoletni uczniaczek o różowej twarzyczce, ciężko dysząc:
Dmitry Antonowiczu! podbiegł do Kasjanowa. Siostrę mąż do domu powlókł, grozi, że zabije.
Nastała chwila ciszy.
Nagle rozległ się szczęk, to Wroński cisnął flaszką o podłogę.
No! Ginąć, to ginąć! A nie będzie tego, abyśmy się spokojnie temu przypatrywali. Mnie i tak śmierć. Niechże wiem przynajmniej, że coś porządnego na świecie zrobię.
Kasjanow złapał go za rękę.
Pijany jesteś, o czym ty myślisz?
Wroński wyrwał mu się.
Daj już pokój, ja tylko wtedy trzeźwy, kiedy pijany. A myśli, bracie, to już mam teraz całkiem jasne. Wam się, panowie, mieszać w tę sprawę nie należy. Przydacie się jeszcze, a ja już i tak stracony.
Z tego nic rzekł Michajłow idę z tobą.
I ja rzekł Indyk.
I ja powtórzyłem.
Wszyscy idziemy.
Mówić tylko ja będę prowadź no mały.
Tę drogę ja znam. Ogrodem bliżej będzie rzekł Adaś.
Istotnie prowadzić zaczął ogrodem po jakichś zarośniętych ścieżkach. Przeskoczyliśmy wreszcie jakiś płot. Nagle doleciał nas nieludzki krzyk.
Katia płacze krzyknął uczniaczek.
Zawrzało coś we mnie i zastygło. Czułem, że to samo dziać się musi i w innych. Przyspieszyliśmy kroku. Ale Wroński szedł ciągle naprzód wielkimi krokami.
Z domu, do którego podchodziliśmy, wydobywały się wciąż krzyki coraz bliższe, coraz straszniejsze.
Pod oknami stało kilka postaci. To kucharki sąsiadów i sąsiadki przypatrywały się egzekucji.
Z drogi, bydło! krzyknął Wroński i nie poznaliśmy jego głosu.
Ktoś próbował zastąpić mu drogę, lecz nagle z niespodziewaną siłą Wroński zadał zagradzającemu drzwi cios tak potężny, że ciemna postać znikła, waląc się na ziemię z jękiem.
Wroński szarpnął drzwi i otworzył, weszliśmy za nim.
Przeszliśmy sień i stanęliśmy we drzwiach pokoju. Oczom naszym przedstawił się straszny widok. Przywiązana do poręczy krzesła siedziała młoda kobieta z okrwawionymi plecami. Nad nią stał dieńszczyk94 kapitana z nahajką w ręku. Z pleców młodej kobiety spływała krew, zębami targała sznurek, którym miała skrępowane ręce. Naprzeciw niej siedział kapitan, niski, o okrągłej twarzy mężczyzna, i palił fajkę. Gdyśmy weszli, wymawiał wyraz jedenaście.
Wyraz ten utkwił mu w krtani.
Na nasz widok zaniemówił. Zerwał się. Ale jednym skokiem był już przy nim Wroński, prawą ręką uchwycił za gardło i ścisnął. Michajłow wyrwał dieńszczykowi nahajkę, ja z Adasiem rozwiązaliśmy ręce kobiety.
Niech się pani ubiera! krzyknął Wroński. Michajłow, zajmij się, niech was tu w ten moment nie będzie.
Kasjanow mocował się z dieńszczykiem, Wroński zaś systematycznie tłukł głową na wpół duszonego kapitana o róg szafy.
Raz, dwa powtarzał.
Kapitan kopał nogami, pienił się, chciał gryźć.
Nagle obalił Wrońskiego i wyrwał się. W tej samej jednak chwili Koruta schwycił go żelaznymi ramionami i przygwoździł do krzesła. Wroński podniósł się z ziemi, chrząknął, kaszlnął, krew rzuciła mu się ustami.
Drzwi skrzypnęły to kapitanowa uciekała z Michajłowem.
My skoczyliśmy do Wrońskiego, dieńszczyk zdołał się wyrwać i wyśliznąć.
Kapitan szamotał się i ryczał. Z ust Wrońskiego płynęła krew dwoma cienkimi strugami.
Koruta przemawiał spokojnie.
Siedź, aniołku, siedź, kanalio, bo na śmierć zabiję. Ja, braciszku, żartować nie lubię. I mnie jest wszystko jedno. Jak raz już bić zacznę, to kości połamię, siedź spokojnie, proszę ja ciebie.