I ci ludzie, co zapełniali teatr i bili oklaski, o których dawniej myślała, jak o półbogach, mieliby być tem samem, czem tamci? pytała siebie, znajdując w nich coraz więcej cech podobieństwa
Miała wielką intuicyę, wysubtelnioną samotnością, którą widziała wiele rzeczy.
Pani! powiedział ktoś obok niej.
Oderwała twarz od kurtyny. Z boku stał młody, przystojny, elegancki młodzieniec; dotykał ronda cylindra i uśmiechał się szablonowo.
Na chwileczkę tylko powiedział.
Usunęła się trochę.
Popatrzył na ogródek i odstąpił.
Przepraszam bardzo przepraszam
O, proszę pana, napatrzyłam się dosyć
Niezbyt zajmujący widok, co? Filisterstwo najautentyczniejsze; korzenniki i szewcy! Pani może myśli że oni przyszli słuchać, myśleć lub podziwiać sztukę? O nie! przyszli pokazać się, pochwalić strojami, zjeść kolacyę i zabić jakoś czas
Więc któż przychodzi na sztukę tylko? kogo ona tylko obchodzi?
Tutaj, pani, nikt! Do Wielkiego, do Rozmaitości tam się jeszcze znajdzie garstka, bardzo zresztą niewielka, ludzi, miłujących sztukę i tylko dla niej samej przychodzących do teatru. Podnosiłem już nieraz w pismach tę kwestyę.
Redaktorze, dajcie-no papierosa! zawołał jakiś aktor z kulisy.
Służę i podał z bardzo łaskawą miną srebrną papierośnicę w kształcie notesu.
Janka odsunęła się nieco i spoglądała na redaktora z ciekawością i szacunkiem. Ona tych ludzi znała ze słyszenia tylko, z poważania, jakiem ta godność otoczona jest na prowincyi, więc sobie urobiła w myśli jakiś idealny typ człowieka, który jest streszczeniem cnót ogólnych i wykładnikiem myśli powszechnych, w którym musi się ogniskować talent, rozum i szlachetność.
Patrzyła z podziwem na niego, zadowolona, że mogła z blizka poznać takiego człowieka.
Ileżto razy na wsi, słuchając wiecznie tych samych rozmów: o gospodarstwie, kłopotach, polityce, deszczach i pogodach, marzyła o tym innym świecie, o ludziach, którzy jej mówić będą o ideach, o sztuce, o ludzkości, o postępie i o poezyi i którzy te wszystkie hasła, jakiemi się świat karmi i dąży za niemi, uosabiają w sobie.
Pragnęła teraz, aby ten redaktor nie odszedł jeszcze i mówił z nią chwilę. Redaktor istotnie zwrócił się do niej.
Pani musi być niedawno w towarzystwie, bo nie miałem szczęścia jej widzieć?
Dzisiaj się dopiero zaangażowałam.
Grywała pani przedtem?
Nie, na prawdziwej scenie nigdy! Grywałam tylko w teatrze amatorskim.
Tak zaczynają prawie wszystkie talenty dramatyczne. Znam to, znam! wspominała mi nieraz o tem samem Modrzejewska powiedział, uśmiechając się pobłażliwie.
Redaktorze do swoich czynności! zawołała Kaczkowska, wyciągając ręce.
Redaktor zapiął guziczki rękawiczek, pocałował kilkakrotnie każdą rękę, dostał klapsa i znów się cofnął pod kurtynę.
Więc pani pierwszy raz? Prawdopodobnie rodzina opór niezłomne postanowienie zabita deskami prowincya pierwszy występ amatorski trema powodzenie poczucie w sobie Bożej iskry marzenia o prawdziwej scenie łzy noce niespane walka z otoczeniem wreszcie pozwolenie a może potajemna ucieczka w nocy strach niepokój chodzenie do dyrektorów angażowanie się zachwyt sztuka boskość! mówił szybko stylem telegraficznym.
Prawie, że odgadł pan redaktor tak samo było ze mną.
Widzi pani, od razu poznałem. Intuicya to wszystko! Weźmiemy panią w opiekę, słowo! Zrobi się małą wzmiankę, potem da się trochę szczegółów pod sensacyjnym tytułem, potem artykuł większy o nowej gwieździe na horyzoncie sztuki dramatycznej leciał pośpiesznie zrobi się rumor, dziwowisko! ludzi się porwie dyrektorowie będą sobie wydzierać panią, a po jakim roku lub dwóch teatr warszawski
Ależ, panie redaktorze, przecież nikt mnie nie zna; nikt jeszcze nie wie, czy mam talent jaki na scenę
Ma pani talent, słowo! Intuicya mi to mówi: zmysłom pani nie wierz, od rozumowań trzymaj się z daleka, rachunek wyrzuć precz, ale intuicyi wierz!
Chodź-no redaktor prędzej! zawołano na niego.
Do widzenia! do widzenia!
Przesłał od ust pocałunek, dotknął palcem ronda i wybiegł.
Janka wstała, ale taż sama intuicya, której zalecał słuchać, mówiła jej, aby jego słów nie brać na seryo.
Wydał się jej jakimś lekkim i za pośpiesznie sądzącym; ta obietnica wzmianek, artykułów, zapewnienia o talencie, wydały się jej dziwactwem. Twarzą nawet, ruchami i szczebiotem, przypominał jej Józia, słynnego w okolicach Bukowca motyla i blagiera.
Zaczął się drugi akt przedstawienia.
Przyglądała się, ale jakoś bez entuzyazmu, już ją nie porwał tak jak pierwszy. Była niezadowolona z siebie, że chłodła i nie mogła wpaść w ekstazę.
Jakże się pani podoba nasz teatr? zapytała ją owa brunetka z chórów.
Bardzo odpowiedziała.
Ba, teatr, to niby dżuma: jak kogo złapie, to już amen! szepnęła brunetka twardo.
Za kulisami, w prawie ciemnych przejściach za dekoracyami, pełno było osób.
Aktorzy stali w przejściach, jakieś pary taiły się w ciemnościach; szepty, dyskretne śmiechy rozlegały się wszędzie.
Inspicyent, stary, łysy, w kamizelce tylko i bez kołnierzyka, ze scenaryuszem w jednej ręce i dzwonkiem w drugiej, przebiegał ciągle głąb sceny, we wszystkich kierunkach.
Na scenę! Zaraz pani wchodzisz! wejść wołał spocony, rozgorączkowany i znowu leciał, ściągał z garderób potrzebnych mu do wejścia na scenę, stawiał ich prawie przed drzwiami, z tyłu lub z boków sceny, słuchał, co mówią na scenie, patrzał przez szpary płóciennych drzwi i w odpowiedniej chwili szeptał:
Wejść!
Janka widziała, jak się rozmowy przerywały nagle, odbiegali w połowie frazesu, stawiali niedopite kufle, rzucali wszystko i biegli do wejść, czekając swojej kolei nieruchomi i milczący, albo rozdenerwowani szeptali słowa roli, wchodzili w charakter; widziała drżenie warg, drganie nóg i powiek, bladość nagłą pod warstwą szminek, rozpalone tremą spojrzenia
Wejść! rozległo się niby trzaśnięcie z bata.
Prawie każdy drgnął gwałtownie, oblekał twarz piorunowo w odpowiedni nastrój, żegnał się po kilka razy i wchodził.
Ile razy się drzwi otworzyły ze sceny, tyle razy dreszczem denerwującym przejmowała Jankę ta falapiwnego ognia, pełnego spojrzeń i oddechów, płynąca ku niej od publiczności.
Zaczęła się znowu przejmować i wpadać w halucynacye: te mroki, barwy jaskrawe, wynurzające się gwałtownie z cieniów, opłynięte światłem, dźwięki muzyki niewidzialnej, echa śpiewów, rozwłóczące się po ciemnych zakątkach, przyciszone stąpania, szelesty dziwne, ludzie porwani gorączką, oczy płonące, rozdenerwowanie ogólne, oklaski grzmiące, niby ulewa oddalona, smugi olśniewającego światła, mgła ciemności; tłok ludzi, brzmienie słów patetycznych, okrzyki tragiczne, wzruszenia pełne łkań, jęki, płacze, cała melodrama, pompatycznie i krzykliwie odgrywana, wszystko to przepajało ją gorączką jakąś inną, niż była w pierwszym akcie, gorączką energii i czynu; grała ze wszystkimi, cierpiała z tymi papierowymi bohaterami, niepokoiła się z nimi, kochała, jak i oni; czuła tremę przed wejściem, słaniała się z rozkoszy w pewnych chwilach i momentach gry patetycznej; pewne słowa i okrzyki przenikały ją dreszczem, tak dziwnym i tak bolesnym, że miała łzy w oczach i krzyk słaby na ustach.
W antraktach wracała do równowagi i do rozmyślań.
Coraz więcej osób z publiczności przychodziło za kulisy.
Pudełka cukierków, bukiety, pojedyncze kwiaty, przechodziły z rąk do rąk.
Pito piwo, wódkę, koniaki; zjawiła się taca kanapek w lot rozchwytanych.
Wybuchały śmiechy swobodne, cięte dowcipy pękały niby race w powietrzu. Niektóre z chórzystek przebierały się w zwykłe suknie i szły na ogródek.
Widziała aktorów w bieliźnie tylko, łażących przed garderobami; kobiety w spódniczkach białych, w połowie rozcharakteryzowane, z ramionami nagiemi, wbiegały na scenę, patrzeć przez kurtynę na publiczność. Cofały się niby zgorszone, ujrzawszy obcych. Krzyczały, a uśmiechały się zalotnie i uciekały, rzucając wyzywające spojrzenia.
Garsoni z restauracyi, służące, maszyniści, biegali jak charty i co chwila było słychać:
Sowińska!
Krawiec!
Rekwizytor!
Spodnie i pelerynę!
Laskę na scenę i list!
Wicek! leć po dyrektora, niech przychodzi się ubierać do ostatniego aktu!
Ustawiać scenę!
Wacek! przyszlij mi karminu, piwa i butersznyt! wołała jakaś przez scenę do mężczyzn.
W garderobach chaos, gwałtowne i pośpieszne przebieranie się, gorączkowa charakteryzacya roztopionemi prawie od ciepła szminkami, kłótnie
Jak pan będziesz mi przechodził przed nosem na scenie, to, jak Boga kocham, kopnę!
Kopniesz pan psa swojego! Mnie tak z roli wypada przeczytaj pan!
Pan umyślnie mnie zasłaniasz!
A co! wyjrzałem i szmerek był
Wiatr zaszumiał, a temu się zdaje, że miał szmerek.
Był szmerek oburzenia, boś się sypał, jak zwierzę.
Jak się nie sypać, kiedy Dobek tak sufluje, że niech go drzwi ścisną!
Pan gadaj, to wtedy ja przestanę zobaczymy, jak będziesz wyglądał! Kładę słowo po słowie w uszy, jak łopatą, nic! krzyczę już, że Halt aż kopie w scenę a ten znowu stoi!
Ja zawsze umiem doskonale; pan mnie umyślnie kładziesz.
Pan nie zawrócisz w głowie umieniem! zawołał któryś z żydowska.
Krawiec! pas, szpadę i kapelusz prędzej!
Maryo! jeśli powiesz: odejdź pójdzie ze mną noc, cierpienia, samotność i łzy Maryo! czy nie słyszysz mnie? to głos serca, kochającego cię to głos mówił Władek, chodząc z rolą po garderobie i gestykulując potężnie, głuchy na wszystko, co się wkoło niego działo.
Nie krzycz-no Władek! na scenie dosyć się wydrzesz i wyjęczysz, że aż uszy zabolą
Zdaje mi się, że temu młodzieńcowi, po zaniku wszystkich władz, pozostał tylko organ mowy.
Ryku, powiedz
Panowie! nie widzieliście czasem Piotrusia? zapytała charakterystyczna, wsadziwszy głowę.
Panowie, zobaczcie, czy gdzie pod stołem nie siedzi Piotruś?
Proszę pani Piotruś poszedł do gabinetu z jakąś bardzo ładną facetką.
Zamorduj go pani! niewierny!
Leciały odpowiedzi, podkreślane śmiechem.
Charakterystyczna zniknęła i już z drugiej strony sceny było słychać, jak pytała się wszystkich:
Niema tutaj Piotrusia?
Ona się kiedy wścieknie z zazdrości o niego!
Porządna kobieta!
Nie przeszkadza to, że jest głupia ze swoją zazdrością o człowieka najspokojniejszego w świecie.
Jak się masz redaktor!
O, redaktor! to jakby już było piwo i papierosy.
Mecenas! dobry wieczór!
Co tam w kasie słychać?
Pysznie! teatr wyprzedany, bo Gold pali cygaro.
Chwała Bogu! będą większe akonta.
Bolek! jak się masz? Nie wchodź, bo się roztopisz, jak masło mamy małą Afrykę dzisiaj
Zaraz się ochłodzimy, już zamówiłem piwo
Na scenę wszyscy! Lud na scenę! kapłani na scenę! wojsko na scenę! krzyczał inspicyent, biegając po garderobach.
Po chwili, prócz osób z publiczności, nie było już nikogo, wszyscy pobiegli na scenę.
Po przedstawieniu, Janka idąc do hotelu, uczuła się ogromnie znużoną tyloma wrażeniami. Pokój hotelowy wydał się jej jeszcze nędzniejszym, a tak pustym i nudnym, że natychmiast poszła spać, ale zasnąć nie mogła.
W mózgu czuła szum, resztki krzyków, majaczenia obrazów, błyski barw, lub rozstrzępione frazy muzyczne; czuła, że ma w sobie cały ten wieczór, spędzony w teatrze. Chciała myśleć o domu, o Bukowcu, ale te wspomnienia, siłą wywłóczone, szybko ustępowały miejsca innym, nowym.
Przeszłość zaczęła blednąć, jakby się odrywała, staczając w jakąś noc zapomnienia; patrzyła się to nią przez pryzmat dzisiejszych wrażeń i wydawała się jej jakąś obcą, szarą ogromnie, wiejącą chłodem, że rodzaj politowania miała dla siebie samej w duszy. Zapadała w półsen, z którego budziły ją brawa, śmiechy i muzyka Siadała na łóżku, rozglądając się po pustym pokoju, zabarwionym słabemi zorzami przedświtu, sączącemi się z nad dachów kamienic.
Albo spała dłużej i śniło się jej, że słyszy huk pociągów, przebiegających pod oknami, głosy dzwonków elektrycznych; trąbki dróżników sygnalizowały pociąg osobowy.
Z Kielc, osobowy! myślała i widziała pomocnika ojca, jak w białych rękawiczkach, opięty, sztywny, chodzi po peronie.
Przerywały się jej marzenia i mieszały Widziała ojca, to znowu zdawało się jej, że śpi, czuła, że zaraz wstać musi, bo słońce czerwoną tarczą wisiało na niebie i ostre jego promienie paliły ją po twarzy.
Jeszcze trochę jeszcze trochę! prosi kogoś i czuła się ogromnie senną ogromnie!
Krzyknęła przez sen, bo ujrzała tego Fauna z Łazienek; był tak samo wykrzywiony i drwiący i tańczył, a pod nim, niby wizye stłoczone, kłębił się teatr: Cabiński, redaktor, Sowińska, wszyscy! a Faun tarzał się po ich ciałach, tańczył po ich głowach, miał płaszcz gronostajowy na ramionach i powiewając nim, śmiał się długo, bezustannie, a ci ludzie pod nim gnietli się, krzyczeli, oczy płakały, wyciągnięte ręce chciały chwytać za płaszcz, usta rozchylone błagały i wszyscy przybierali jakieś straszne larwy na twarze Czuła, że i ją porywa ten wir, że mu się broni, ale te ręce ją chwytają że już kołuje się z nimi
Było to już po dziewiątej, gdy się obudziła, zmęczona i prawie bezprzytomna; nie mogła zrozumieć na razie, gdzie jest i co to za pokój?
Ale rychło myśli jej wróciły do równowagi. Przypomniała sobie wszystko po kolei i to, że ma dzisiaj dostać role z chórów. Ubrała się śpiesznie.
Nie czuła w sobie nic z wczorajszych gorączkowych uniesień, ale czuła cichą radość i zadowolenie z tego, że już jest w teatrze. Czasami, na ten jasny ton jej nastroju kładł się cień jakiś, jakieś przeczuwanie, czy przypomnienie bezwiedne z przyszłości; było to majaczenie czegoś nieprzyjemnego, co choć zniknęło, ale zostawiało w głębi duszy ślady drażniące.
Wypiła śpiesznie herbatę i już miała wychodzić, gdy zapukano delikatnie do drzwi.
Proszę! zawołała.
Weszła stara żydówka, ubrana przyzwoicie z ogromnem pudłem pod pachą.
Dzień dobry panience!
Dzień dobry! odpowiedziała, zdziwiona tą wizytą.
Może panienka co kupi? Mam dobre, tanie towary. Może co z byżuterye? Może rękawiczki, śpilki do włosów, masyw, srybne! może co? Mam różny towar, na różne ceny, a wszystko doskonalne, paryskie! trzepała prędko, rozkładając zawartość pudła na stole, a małe jej, czarne oczki, o ciężkich powiekach czerwonych, niby oczy jastrzębia biegały po pokoju, rozglądały wszystko.