Ziemia obiecana - Władysław Stanisław Reymont 20 стр.


 O, możesz być pewną. Ale czego się boisz?

 Ja nie wiem czego, ale się bardzo boję, bardzo i oczy jej biegały szybko po lesie.

 Tutaj nie ma zbójców, daję ci słowo.

 Gdzież tam, czytałam niedawno, że w tym lesie zabili powracającego z roboty robotnika, wiem z pewnością, że tutaj zabijają wstrząsnęła się nerwowo.

 Bądź spokojną, przy mnie nic ci się złego nie stanie.

 Wiem, ty musisz być bardzo odważny. Kocham cię, Karl, pocałuj mnie, tylko mocno, mocno.

Zaczął ją całować.

 Cicho! zawołała, odrywając usta od jego ust. Ktoś woła!

Nikt nie wołał; las szumiał i pochylał się wolno i automatycznie, wysokie drzewa zdawały się koronami rozmiatać kłęby mgieł, co płynęły z pól coraz chyżej i coraz niklejsze, bo deszcz poczynał padać rzęsisty i sypał się na las niby grube ziarno, i bębnił z łoskotem w blaszane dachy restauracji.

Karol rozłożył parasol i stanęli pod drzewem, które ich nieco ochraniało.

 Zamoczysz się, bardzo mi żal, że na taką pogodę jesteś wystawiona.

 Karl, ja to bardzo lubię.

Zdjęła rękawiczkę i wystawiła długą, białą rękę na deszcz.

 Jeszcze się przeziębisz i rozchorujesz.

 To byłoby dobrze, leżałabym w łóżku i mogłabym ciągle, ciągle myśleć o tobie.

 Tak, ale ja nie mógłbym cię wtedy widzieć.

 O, to nie chcę. Już całe trzy dni cię nie widziałam i nie mogłam wytrzymać, musiałam koniecznie z tobą się spotkać. A ty, czy myślałeś o mnie?

 Musiałem, bo nie potrafiłem myśleć o czym innym.

 Jak to dobrze. Czy ty mnie jeszcze kochasz, Karl?

 Kocham, wątpisz?

 Wierzę ci, że będziesz mnie kochał zawsze.

 Zawsze.

Usiłował zmiękczyć głos i twarzy nadać ton szczęśliwości, ale nie bardzo mu się to udawało, bo kamaszki mu przemiękły, miał pełne kalosze wody i błota, a zresztą tyle jeszcze dzisiaj roboty.

Byli ze sobą z godzinę i zdecydowała się dopiero do powrotu, gdy jej twarz i ręce tak zziębły, że musiał je rozgrzewać pocałunkami, a przy rozstaniu, kiedy zapytał, czy istotnie miała tak ważny interes, o którym telefonowała, rzuciła mu się na szyję.

 Kocham cię, chciałam ci to powiedzieć, chciałam cię widzieć!

Odeszła wreszcie i powracała po kilka razy, żeby się raz jeszcze pożegnać i raz jeszcze zapewnić go o swojej miłości i prosić, żeby się nie wychylał z lasu, póki nie wsiądzie do powozu, czekającego w uliczce, obstawionej parkanami.

Świstawki obiadowe zaczynały przecinać powietrze ze wszystkich stron, gdy się wydostał do powozu i prawie galopem pojechał do kantoru.

Zastał tylko Bucholca i Horna, bo reszta już się rozproszyła na obiad.

 Pan za mocno akcentujesz swoje słowa szeptał Bucholc, wyciągając się w fotelu.

 Nie umiem inaczej mówić warczał Horn.

 Potrzeba, żebyś się pan nauczył, bo ja tego nie znoszę.

 To mi jest Schwam-drüber93, panie prezesie mówił prawie spokojnie, tylko usta mu drgały nerwowo, a niebieskie oczy pociemniały nagle.

 Do kogo to pan mówisz? podniósł nieco głos.

 Do pana prezesa.

 Panie Horn, ja pana ostrzegam, bo ja za wiele cierpliwości nie mam, ja panu

 Nie potrzebuję wiedzieć, czy pan jest cierpliwy, czy nie, to mnie nie obchodzi.

 Nie przerywaj pan, kiedy ja mówię, kiedy Bucholc mówi!

 Nie widzę przyczyny, dlaczego nie może być cicho Bucholc, kiedy Horn mówi.

Bucholc zerwał się, ale tylko syknął z bólu, gładził przez chwilę okręcone nogi i oddychał ciężko, przykrył powiekami oczy, złość nim trzęsła, ale milczał, bo chciał panować nad sobą.

Horn, który z całą świadomością i nawet z pewną metodą rozdrażniał go coraz bardziej, złożył księgi, najspokojniej zabrał swoje ołówki, gumy i obsadki, owinął je w papier i schował do kieszeni.

Robił to wszystko bardzo wolno i spoglądał na Borowieckiego, który zdumiony jego zachowaniem i tą niesłychaną kłótnią, nie wiedział, co zrobić ze sobą. Nie mógł wziąć strony Horna, bo nie wiedział, o co im poszło, a zresztą nie ująłby się i tak za nim, bo więcej go obchodził Bucholc. Patrzał więc zgorszony na Horna, który spokojnie kładł kalosze i uśmiechał się sinymi z irytacji ustami.

 Pan u mnie miejsca nie masz, ja pana wyrzucam szepnął Bucholc.

 Ja sobie robię grubą nieprzyzwoitość z pana i z pańskiego miejsca.

Wsadził drugi kalosz.

 Prócz tego, każę cię wyrzucić za drzwi.

 Spróbuj chamie! krzyknął, ubierając się spiesznie w palto.

 Kundel, za drzwi z nim! szepnął jeszcze ciszej Bucholc, ściskając nerwowo kij.

 Daj spokój, August, nie próbuj, bo tobie razem z twoim panem nadłamię żeber.

 Verflucht94! Za drzwi z nim! zakrzyczał.

 Milczeć, złodzieju! ryknął Horn, chwytając za jakiś ciężki stołek i gotów był bić, gdyby go był ktokolwiek dotknął. Milczeć, ty szwabska mordo! ty szakalu! rzucił stołkiem pod biurko i wyszedł, trzasnąwszy tak silnie drzwiami, aż wszystkie szyby z nich wyleciały.

Borowiecki wysunął się już przedtem.

Bucholc opadł z jękiem, nieprzytomny prawie z gniewu, miał tyle tylko sił, że nacisnął guzik elektryczny i przyduszonym, ochrypłym głosem szepnął:

 Policja.

Długa cisza zapanowała w pustym kantorze. Lokaj stał bez ruchu, przestraszony i nie wiedział, co robić, patrzył na twarz siną Bucholca i na wykrzywione z bólu usta, który oprzytomniał wreszcie, otworzył oczy, popatrzył na pusty kantor, poprawił się w fotelu i po długiej chwili zawołał łagodnie:

 August!

Lokaj podszedł ze strachem, bo jak tylko wołał po imieniu i udawał łagodnego, wtedy był najstraszniejszym.

 Gdzie pan Horn?

 Jaśnie pan go wyrzucił, to i poszedł.

 Dobrze. A gdzie pan Borowiecki?

 Zajrzał tylko i zaraz wyszedł, musiał iść na obiad, bo już po dwunastej, fabryki dosyć dawno gwizdały na południe przeciągał umyślnie odpowiedzi.

 Dobrze. Stań z boku.

Lokaj drgnął, ale wypełnił rozkaz.

 Słucham! rzekł bardzo pokornym głosem.

 Kazałem ci wyrzucić tego psa, dlaczego nie słuchałeś, co?

 Jaśnie panie, on sam wyszedł! zaczął się tłumaczyć ze łzami.

 Milczeć! krzyknął i uderzył go z całej siły kijem przez twarz.

August bezwiednie cofnął się w tył.

 Stój, chodź bliżej!

I gdy lokaj pod wpływem strachu znowu się przysunął, przytrzymał go za rękę i potężnie obłożył kijami.

August nie próbował się nawet wydzierać, odwrócił tylko twarz, żeby ukryć łzy, które mu się strumieniem lały po wygolonych policzkach, a gdy Bucholc przestał go bić, śmiertelnie zmęczony, i leżał w fotelu jęcząc, zaczął obwijać mu nogi we flanele, które się pozsuwały podczas gwałtownych poruszeń.

Karol tymczasem, nie chcąc być świadkiem awantury, wyniósł się i pojechał na obiad.

Jadał w tak zwanej kolonii na Spacerowej.

Kolonię składało kilkanaście kobiet, Polek, wyrzuconych przez los z różnych części Kraju na bruk łódzki.

Były to przeważnie rozbitki życiowe: wdowy, eks-obywatelki ziemskie, eks-kapitalistki, eks-panie, stare panny i młode dziewczyny, które przyszły tutaj szukać pracy. Bieda je połączyła i bieda wyrównała pomiędzy nimi różne towarzysko-kastowe nierówności.

Zajmowały na ulicy Spacerowej całe piętro, urządzone na sposób hotelowy. Korytarz biegł wzdłuż całego mieszkania i kończył się przy wielkim, narożnym pokoju, służącym za wspólną dla wszystkich jadalnię.

Karol i Moryc jadali tam obiady razem z kilkoma kolegami.

Przyszedł spóźniony nieco, bo wielki okrągły stół był już obsadzony stołownikami.

Jedzono pośpiesznie w milczeniu, nikt nie miał czasu na pogawędkę, a wszyscy co chwila podnosili głowy i nadsłuchiwali, czy nie odzywają się już świstawki.

Karol usiadł obok tej baronowej, która w sobotę przewodniczyła w loży, uścisnął kilka rąk w milczeniu, kiwnął kilka razy głową dalej siedzącym i zabrał się do jedzenia.

 Horna nie było jeszcze? zapytał ktoś przez stół pani Łapińskiej.

 Spóźnia się jakoś dzisiaj szepnęła.

 Przyjdzie dopiero wieczorem poinformowała młoda dziewczyna, z obciętymi krótko włosami, które co chwila odgarniała z czoła.

 Dlaczego, Kama?

 Miał dzisiaj zrobić awanturę Bucholcowi i wymówić mu miejsce.

 Mówił Kamie o tym? zapytał żywo Karol.

 Taki plan miał.

 On nigdy, jak widzę, nie robi nic bez planu chodząca metoda.

 Zawzięty Niemczyk!

 O, pan Sierpiński nazywa Horna Niemczykiem, ciociu! zaprotestowała Kama.

 Nie tylko zawzięty, on ma nawet w gniewie metodę.

 Ba, widziałem go raz, jak u nas w kantorze kłócił się z Müllerem.

 A ja przed chwilą zostawiłem go w podobnej sytuacji z Bucholcem.

 Co się stało, panie Karolu? zawołała żywo Kama i przybiegła do Borowieckiego, zanurzyła mu we włosy swoją drobną, dziecinną jeszcze rączkę i pociągając go za głowę, wołała rozpieszczonym głosikiem: Ciociu, niech pan Karol powie!

Kilka głów podniosło się znad talerzy.

 Przy mnie nic się nie stało jeszcze, a co po moim wyjściu nie wiem. Szło na ostro. Horn z całą serdecznością przekonywał Bucholca, że jest złodziejem i szwabską mordą.

 Ha, ha, brawo Horn, dzielny chłopak.

 Szlachecka krew, panie dobrodzieju, tak czy owak, a zawsze się pokaże mruczał Sierpiński ukontentowany, obcierając potężne, wyczernione wąsy.

 A ja pana kocham, bo pan jest porządny szlachcic, prawda ciociu?

 A ja Kamę panie dobrodziejki także

 Kocham tak, czy owak dokończyła Kama ze śmiechem.

 Nie tyle ma Horn dzielności, ile zwykłego, bezmyślnego zawadiactwa powiedział Karol niechętnie.

 Zabraniamy tak mówić o Hornie wołały kobiety, spoglądając na Kamę, która puściła głowę Karola, odsunęła się gwałtownie i rozczerwieniona, a pałającymi oczami mierzyła go gniewnie.

 Nie odwołam, com powiedział i nie przestanę tego dalej dowodzić. Chciał rzucić miejsce mógł; miał jakie pretensje do Bucholca, mógł je wyłuszczyć; z Bucholcem łatwiej się porozumieć, niż z innymi, bo Bucholc ma rozum. Ale po co było robić podobną awanturę, chyba tylko dla popisu, żeby o nim w Łodzi mówiono. Tak, chłopaczki będą podziwiać jego śmiałość i odwagę. Wielkie bohaterstwo nawymyślać choremu człowiekowi. Bucholc mu tego nigdy nie daruje, będzie się na nim mścił do śmierci, on ma dobrą pamięć.

 O, to nie długo, dzięki Bogu, bo on podobno bardzo chory zawołała z uniesieniem Kama.

 Kama, co ty wygadujesz?

 A zresztą, figę mu zrobi. Horn pojedzie do Warszawy, do domu i będzie sobie kpił z Bucholca. Prawda, ciociu?

 A co nawymyślał Szwabowi, to mu nikt tego nie odbierze.

 Bucholc ma długie ręce, dostaną i do Warszawy. Znajdzie sposób zwrócenia na niego uwagi, zrobi tak, jak zrobił Müller z Obrębskim i Horn może się dobrze przechłodzić, będzie miał czas.

Świstawka gdzieś niedaleko rozległa się przeraźliwie.

 Krzeczkowski, to twój słowik cię wabi zaśmiał się któryś.

 Niechaj straci głos szepnął wysoki, chudy blondyn w okularach, podniósł się i wyszedł z pośpiechem.

 Czy istotnie szło tak ostro, panie Karolu pytała pani Stefania, przysiadając się do niego, również dzisiaj liliowa, jak i w sobotę była w teatrze.

 Więcej, jak ostro, bo Horn gotów był się rzucić na Bucholca.

 Zuch chłopak, panie dobrodziejki, trzeba było Szwaba przytrzymać za czuprynę i potem tak i owak, z jednej i drugiej strony nafasonować.

 Panie Sierpiński, to nie sprawa z ratajem95.

 A cóż to, wiadomo, panie dobrodziejki, że Bucholc traktuje wszystkich jak psów. Psiakrew zatkał gwałtownie usta. Przepraszam, panie dobrodziejki, zapomniałem się, ale moje bydlę już na mnie ryczy mówił spiesznie, całował wszystkie kobiety w ręce z pośpiechem, bo gruby, huczący świst przedzierał się przez szyby i wołał go do roboty.

I tak prędko po kolei odrywali się od stołu, rzucali niedokończony obiad, kiwali głowami, nie mając czasu na inne pożegnania i wybiegali, ubierając się już w palta na schodach i lecieli do fabryk, porywani tymi świstami, co jak kanonada rozlegały się nad miastem i zwoływały do pracy. Każdy znał głos swojej świstawki i każdy, usłyszawszy ten nienawistny głos, rzucał wszystko i biegł, aby się tylko nie spóźnić.

Borowiecki tylko nie zważał na to i Malinowski, młody technik z biura Szai, który wciąż milczał, jadł i w przerwach pisał coś szybko w notesie, leżącym obok talerza, czasem powłóczył zielonymi oczami po twarzy pani Stefanii, wzdychał cicho, przegarniał włosy i kręcił gałki z chleba, którym się następnie długo przypatrywał.

Twarz miał bladą jak surowy perkal, zupełnie popielate włosy i wąsy, no i te dziwne oczy zielone, które ciągle zmieniały kolor. Zwracał zawsze ogólną uwagę, bo był bardzo piękny i bardzo nieśmiały, i bardzo zamknięty w sobie.

 Ciociu, czy pan Malinowski mówił co dzisiaj? zapytała Kama, która ze szczególną sympatią torturowała go codziennie.

Łapińska nic nie odpowiedziała, zajęta rozmową z Borowieckim, a Malinowski opuścił oczy i uśmiechnął się dziwnie słodko i znowu coś pisał w notesie.

I kobiety, siedzące przy stole, zaczęły z wolna podnosić się i wychodzić, każda z nich bowiem pracowała w jakimś interesie.

Dzwonek zadźwięczał w przedpokoju z gwałtownością.

 To mój Mateusz, telegram! zawołał Karol, znający dobrze sposób dzwonienia famulusa, który istotnie wszedł zaraz, niosąc telegram od Moryca.

 To przyszło dopiro i zaraz jezdem meldował.

 A to niech zawsze wyciera nogi w przedpokoju, jeśli to ma zabłocone buty! komenderowała energicznie Kama.

Borowiecki, nie zważając na ciekawe spojrzenia, usunął się pod okno i czytał:

Dobrze. Knoll, Zucker, J. Mendelsohn kupują. Pierwszą partię wysłałem rano. Zwoź do mnie. Piętnaście procent drożej. Zapasy małe.

Za tydzień powrócę.

Karol chciwie przeczytał ten telegram i nie mógł ukryć zadowolenia.

 Dobre wiadomości, panie Karolu? zapytała pani Stefania, patrząc się liliowymi oczami w jego rozjaśnioną twarz.

 Bardzo dobre!

 Od narzeczonej! wykrzyknęła Kama.

 Tylko od Moryca z Hamburga. Ładna narzeczona. Niech Kama będzie grzeczna, to wyswatam za Moryca.

 Żydziak, nie chcę, nie chcę wołała, tupiąc nogami.

Назад Дальше