Bardzo dobre!
Od narzeczonej! wykrzyknęła Kama.
Tylko od Moryca z Hamburga. Ładna narzeczona. Niech Kama będzie grzeczna, to wyswatam za Moryca.
Żydziak, nie chcę, nie chcę wołała, tupiąc nogami.
No, to za Bauma.
Kamy już nie było w pokoju.
Zaczął się żegnać z pozostałymi
Już przecież pana gwizdawki nie wołają.
Pomimo to, dzisiaj mi pilniej niż kiedykolwiek.
Prawda, pan dla nas nigdy nie ma czasu, już trzy niedziele z rzędu nie było pana wieczorem lekki wyrzut brzmiał w jej głosie.
Pani Stefanio, nie śmiem wierzyć nawet, że brak mój zauważono, nie jestem tak zarozumiałym, ale jestem pewny, że opuszczając te wieczory, straciłem daleko więcej niż pani, daleko więcej.
Kto to wie? szepnęła cicho, podając mu rękę na pożegnanie, którą on ucałował bardzo mocno i wyszedł.
W przedpokoju zastąpiła mu drogę Kama.
Panie Karolu, ja mam do pana bardzo wielką prośbę, bardzo wielką, bardzo
Słucham i z góry obiecuję wszystko spełnić. Niech dziecko prosi.
Kama nie patrzyła na niego; te krótkie, czarne włosy, poskręcane w pierścionki, zasłoniły jej całe czoło; nie odgarniała ich wcale; oparta plecami o drzwi, z piąstkami zaciśniętymi, zbierała długo całą swoją odwagę.
Niech pan nie prześladuje Horna, niech mu pan pomoże. On wart tego, on taki dobry, taki szlachetny, a jemu tak źle w Łodzi, tak źle, jego nikt nie lubi i wszyscy się z niego śmieją, a ja tego nie chcę, mnie to tak bardzo boli, ja bym tak pragnęła, Jezus Maria Ja tego nie chcę! wykrzyknęła, wybuchając płaczem i uciekła do saloniku, gubiąc jeden pantofel z nogi.
Dziecko się kocha pomyślał, postał chwilę, podniósł pantofelek i poszedł z nim do saloniku, otworzył drzwi i stanął zdumiony.
Kama, w pończochach tylko, goniła naokoło stołu małego białego bonończyka, który z pantoflem w zębach biegał dookoła.
Śmiała się do rozpuku i koniecznie usiłowała go złapać, ale mądry pies umiał się jej zawsze wykręcić w ostatniej chwili i uciec, a gdy zwalniała pogoń, kładł pantofelek i szczekał wesoło.
Picolo, daj Kamie, słuchaj Kamy Picolo wołała do niego, zdradziecko się podsuwając, ale pies przeczuwał manewr, chwytał w zęby pantofel i uciekał.
Za to ja Kamie oddaję zgubę, chociaż mógłbym śmiało zatrzymać.
Ciociu! zawołała przestraszona, przykucając na środku pokoju, aby ukryć nogi.
Postawił pantofelek na podłodze i wyszedł szczerze rozbawiony.
Pobiegł do kantoru Moryca obejrzeć składy, gdzie miała być ładowana bawełna.
Powracając, natknął się na Kozłowskiego, tego operetkowego Warszawiaka, poznanego u Murraya.
Bon jour, dyrektorze zawołał, wyciągając rękę w eleganckiej, czerwonej rękawiczce.
Morgen!
Pójdę z panem kawałek.
Zsunął gałką laski cylinder nieco w tył.
A i owszem, będzie mi przyjemniej. Jakże interesa.
Świetnie, ma się wie. Pomysł doskonały, już mam, szukam tylko pieniędzy. Rzepa, nie facetka, o! zawołał, wykręcając się za jakąś kobietą i z ukontentowaniem nasunął sobie laską cylinder mocno na czoło.
Cóż to, w tej branży chcesz pan pracować?
Nie zrobiłbym na tym w Łodzi żadnego interesu. Wczoraj dopiero spotkałem pierwszą ładną kobietę w Łodzi, ma się wie, że musi być nietutejsza do tego.
Są i w Łodzi ładne kobiety.
Słowo honoru, że tego nie powiem. A przecież ciągle jestem na mieście, ciągle szukam, no, bo ma się wie, bez kobiet i do tego pięknych, nie rozumiem życia.
No, a ta wczorajsza? Wywabiał go Karol, bo go facet zaczął interesować i bawić.
Aha, zaraz. Idę Piotrkowską, powracałem z Grandu. Patrzę, wali wprost na mnie jakaś niewiasta. Kostium szyk, buzia caca, figura zacna, włosy smoła, oczy szafir przykopcony, biodra wal czwórką, wzrost grzeczny, a jakże. No, smok, nie kobieta! A usta, no, mówię dyrektorowi, dwa najwspanialsze zraziki.
Musiał pan jeszcze nie jeść obiadu? przerwał mu Karol.
Dlaczego? zapytał ostro, zsuwając cylinder w tył.
Że panu przyszło takie kulinarne porównanie.
Z dyrektora wesoły pasażer! zawołał i po przyjacielsku klepnął go w brzuch. Ma się wie, wykręciłem z miejsca i walę za nią. Ona furt idzie, a ja za nią. Za Nowym Rynkiem, tam na dole, błoto było na trotuarze, więc moja facetka parasolik pod pachę, sukieneczkę w obie rączki i jazda dalej! U! frajdę miałem zacną, nóżki wprost boskie, można by bucik całować. Obejrzałem ją ze wszystkich boków, a ta wciąż udaje, że mnie nie widzi. Wyprzedziłem i stanąłem przed jakąś wystawą, a kiedy nadchodziła, patrzę się jej w oczy. Uśmiechnęła się cudownie, buchnęło na mnie jak z pieca, spaliła mnie oczami. Idziemy dalej, ona naprzód, a ja krok w krok za nią. Kto to może być? Za bardzo ostentacyjnie nie zwraca na mnie uwagi, to coś podejrzanego. A że ja mam pewną metodę, podług której oceniam kobiety, więc zaczynam ją oglądać na fest. Pozory miała wielkiej wytworności, ale zobaczyłem, że uczesana była niedbale, to pierwszy minus; kapelusz miała z pewnością paryski, to znowu plus; kostium drogi, wełna w najlepszym gatunku, solidnie zrobiony i dobrze przystosowany do obecnej pory, to plus drugi; ale patrzę lepiej i nad bucikami rudzieją zwykłe, ordynarne fil de cosy; to mnie zmieszało, powinna była mieć jedwab to minus podwójny!
Pan pracował w damskim interesie? przerwał mu ironicznie.
Nie, ale ja się znam na tych rzeczach, badałem je metodycznie, ja, panie, po sposobie ubrania, po szczegółach garderoby poznaję: kto? skąd? ile?
Więc któż była owa piękność?
Nie powiedział mu, że z opisu poznał Zuckerową.
Otóż nie wiem, pierwszy raz zawiodła mnie metoda. Kapelusz i twarz miała kobiety z towarzystwa milionerki; suknia osoby zamożnej powozowa; fil de cosy to znowu coś: nauczycielki, żony urzędnika, małego kupca; spódniczka spodnia, bo to zobaczyłem, z żółtej glasy jedwabnej, w tanim gatunku uszłaby, ale cóż, kiedy była ozdobiona bawełnianymi koronkami. Uważa dyrektor bawełnianymi! akcentował prawie ze zgrozą.
Cóż to oznacza?
Tandetę, panie, trotuarową facetkę, a w najlepszym razie wystrojonego parzygnata. To mnie dobiło. Nie przedstawia już dla mnie żadnego interesu. Obejrzałem ją po raz ostatni, musiała się obrazić, bo opuściła suknię w błoto i przeszła na drugą stronę ulicy.
No i pan za nią znowu poszedłeś?
Nie, panie, nie warto było. Gdybym się mylił w poprzedniej ocenie, to to spuszczenie sukni i zamiatanie nią błota, samo już wystarczyło, aby mnie przekonać, że to zwykła łódzka flądra. Żadna warszawska szwaczka nawet tego nie zrobi, raz, że mają ładne nogi i lubią je pokazywać, a po drugie błocić suknie fe?
Skrzywił się pogardliwie i przystanął.
Do widzenia. Muszę tutaj wstąpić rzucił mu Karol i, aby się go pozbyć, wstąpił na rogu pasażu Meyera do cukierni.
Przyszło mu zaraz na myśl, żeby kolonii sprawić uciechę.
Kupił wielką tacę ciastek, pudełko cukierków i dołączył następujący bilet pod adresem Kamy:
Niechaj dziecko nie płacze i cukierkami podzieli się z Picolem, może drugi raz nie będzie kradł pantofelka, i będzie pewne, że ten niegodziwy Karol zrobi wszystko, co tylko będzie można dla H.
Wszystko to kazał posłać na Spacerową.
Niechaj i one zarobią coś na moim interesie szepnął, wychodząc na ulicę.
Był tak zadowolony z siebie i ze świata, że kłaniał się na lewo i na prawo licznym znajomym, śpieszącym z obiadów do fabryk i kantorów i z pewną pobłażliwością spoglądał na Kozłowskiego, który po drugiej stronie ulicy szedł za jakimiś kobietami i co chwila zaglądał im w oczy.
Wydał mu się śmiesznym, w palcie na kształt najzwyklejszego worka, z majtkami jasnymi, ostentacyjnie zawiniętymi z ćwierć łokcia nad lakierkami i cylindrem na tyle głowy i z tą ruchliwą niesłychanie twarzą, podobną do mopsika.
Trotuary były literalnie zapchane robotnikami, biegnącymi z pośpiechem do fabryk na głos tych niezliczonych świstawek, które przedzierały powietrze; niektórzy biegnąc, dojadali jeszcze obiadu. Stukot drewnianych podeszew zapełnił całą ulicę klekotem, który się rozpraszał razem z tą falą zakopconych, czarnych, wynędzniałych i obdartych robotników, po bramach i bocznych uliczkach.
Bokiem ulicy szedł jakiś ubogi pogrzeb. Białą trumienkę z niebieskim krzyżem po środku, niosło czterech czarno ubranych wyrostków, za kościelnym, który w niebieskiej pelerynce, zgarbiony, z przekrzywioną łysą głową, niósł krzyż, człapiąc się sennie, po olbrzymim błocie; za trumienką kilkoro dzieci pod parasolami szło przy samym trotuarze, bo ich co chwila dorożki, powozy i olbrzymie platformy, naładowane towarem, spędzały ze środka ulicy i obryzgiwały czarnym, lepkim błotem trumienkę, którą co chwila obcierała fartuchem jakaś stara kobieta.
Nikt nie miał czasu zwracać uwagi na pogrzeb, czasem tylko jaki robotnik uchylił czapki, albo robotnica przeżegnała się pobożnie, westchnęła i biegli dalej, porywani tymi świstami, co, jak ostrza zimne, pruły powietrze ciężkie, szare, przesycone dymami, które strugami brudnymi buchały z niezliczonych kominów, darły się o dachy i napełniały ulice trudnym do zniesienia zapachem.