Ziemia obiecana - Władysław Stanisław Reymont 3 стр.


 Zupełnie?

 Nie wiadomo jeszcze, ale ja myślę, że się będzie układał, no, bo co za interes robić zwykłą klapę? zaśmiał się cicho i przybijał palcem wilgotny tytoń w fajce.

 Firma traci?

 To zależy od tego, ile będzie płacił za sto.

 Bucholc wie?

 Nie był jeszcze dzisiaj u nas, ale jak się dowie, zabolą go odciski; jest czuły na straty.

 Jego szlag może trafić szepnął któryś z pochylonych przy robocie.

 Byłaby szkoda!

 Bardzo wielka, niech Bóg broni!

 Niech żyje sto lat, niech ma sto pałaców, sto milionów, sto fabryk.

 I niech go razem sto choler ciśnie! szepnął cicho któryś.

Cisza się zrobiła.

Szwarc patrzył groźnie na piszących, to na Borowieckiego, jakby chciał się usprawiedliwiać, że on nic nie winien, ale Borowiecki znudzonym wzrokiem patrzył w okno.

W kantorze panowała atmosfera przytłaczającej nudy.

Ściany aż po sufit wyłożone drzewem malowanym na dąb, pełne półek i ksiąg, rozstawionych systematycznie, żółciły się smutnie.

Naprost28 okien stał wielki, czteropiętrowy budynek, z nagiej, czerwonej cegły i rzucał szaro-rdzawy, przygnębiający refleks do kantoru.

Przez podwórko wylane asfaltem, po którym turkotały od czasu do czasu wózki i przechodzili ludzie, w kilku kierunkach biegły na wysokości pierwszego piętra grube, jak ramiona atlety, transmisje, warcząc głucho, od czego szyby w kantorze ustawicznie drżały.

Wysoko nad fabryką wisiało niebo ciężką, brudną płachtą, z której ściekał drobny deszcz i spływał po zabrudzonych murach smugami jeszcze brudniejszymi i sączył się po oknach kantoru, zakurzonych pyłem węglowym i bawełnianym, niby wstrętne plwociny.

W kącie kantoru, nad gazem, zaczął szumieć samowar.

 Panie Horn, może pan dać mi herbaty?

 A może pan dyrektor zechce butersznicik29! ofiarowywał uprzejmie Szwarc.

 Tylko trochę koszerny.

 To znaczy, że lepszy niźli pan jadasz, panie von Horn!

Horn przyniósł herbatę i zatrzymał się na chwilę.

 Co panu jest? zapytał go Borowiecki, który z nim znał się bliżej.

 Nic odparł krótko i powlókł niezawistnym30 spojrzeniem po Szwarcu, który rozwijał butersznity z gazety i układał je przed Borowieckim.

 Wyglądasz pan bardzo źle.

 Panu Horn nie służy fabryka. Po salonach trudno mu się przyzwyczaić do kantoru i do roboty.

 Bydlę albo inny parszywiec może się łatwo przyzwyczaić do jarzma, ale człowiekowi trudniej syknął ze złością, ale tak cicho, że Szwarc nie zrozumiał słów, spojrzał uważnie, uśmiechnął się tępo i szepnął:

 Panie von Horn! Panie von Horn! Może pan dyrektor spróbuje, jest tu kombinacja szynki z pulardą, bardzo dobra, moja żona jest sławna z tego.

Horn odszedł, usiadł przy biurku i błądził spojrzeniem po murach czerwonych, po oknach, za którymi bieliły się stosy szarpanej do przędzenia bawełny.

 Daj mi pan jeszcze herbaty.

Borowiecki chciał go wybadać.

Horn herbatę przyniósł i nie podnosząc oczów zawrócił się do odejścia.

 Panie Horn, może pan za jakie pół godziny przyjdzie do mnie?

 Dobrze, panie dyrektorze. Ja nawet miałem interes i w tym celu jutro się wybierałem do pana. A może pan teraz zechcesz wysłuchać?

Chciał coś poufnie szepnąć, ale do kantoru weszła kobieta, czworo dzieci wpychając przed sobą.

 Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus! szepnęła cicho, ogarnęła wzrokiem te wszystkie głowy, co się podniosły znad pulpitów, schyliła się pokornie do nóg Borowieckiego, bo stał najbliżej i miał najbardziej pokaźną twarz.

 Wielmożny panie dziedzicu, a to z prośbą przyszłam, wedle tego, co mojemu mężowi głowę urwało w maszynie, co ja teraz sierota biedna z dzieciami, co my jesteśmy biedne. Tom przyszła dopraszać się sprawiedliwości, aby mi pan dziedzic dał wspomożenie jako mojemu mężowi urwało głowę w maszynie. Wielmożny panie dziedzicu i schyliła się znowu do kolan Borowieckiego, wybuchając płaczem.

 Za drzwi, wynosić się, tutaj takich spraw nie załatwia się! krzyknął Szwarc.

 Cicho pan bądź! zawołał na niego Borowiecki po niemiecku.

 Proszę pana, ona już od pół roku nachodzi wszystkie oddziały i kantory nasze, nie można się jej pozbyć niczym..

 A dlaczego niezałatwione?

 Pan się pyta? Ten cham umyślnie podłożył łeb pod koło, jemu się nie chciało pracować, a jemu się chciało okraść fabrykę! My teraz mamy płacić na jego babę i bękarty!

 A ty parchu jeden, to moje dzieci bękarty! wykrzyknęła kobieta, w pasji przyskakując do Szwarca, który cofnął się za stół.

 Cicho kobieto! Niech pani uspokoi się i coby te małe panowie nie płakali zawołał przestraszony, wskazując na dzieci, które uczepiły się matki i krzyczały wniebogłosy.

 Wielmożny dziedzicu, jużci że prawda co od samych kopań chodzę i cięgiem mi obiecują, że zapłacą, cięgiem chodzę i proszę, to mnie cyganią ino i wyciepują31 kiej32 sukę za drzwi.

 Uspokójcie się, pomówię dzisiaj z właścicielem, przyjdźcie tutaj za tydzień, to wam zapłacą.

 Ażeby ci Pan Jezus i ta Częstochowska szczęściła na zdrowiu, na majątku, na honorze, o mój dziedzicu kochany! wykrzykiwała, przypadając mu do nóg, całując go po rękach.

Wydarł się jej i wyszedł, ale przystanął w wielkiej sieni i gdy wychodziła, zapytał:

 Z których wy stron?

 Adyć panie, jaże33 z pod Skierniewiec.

 Dawno w Łodzi?

 A będzie ze dwa roki jak my się tutaj przenieśli na swoje zatracenie.

 Chodzicie gdzie do roboty?

 A bo mnie to chcą gdzie przyjąć te poganiny, te heretyki zapowietrzone, a po drugie kaj34 ja ostawię swoje sieroty.

 Z czegóż żyjecie?

 Bidujem, wielmożny panie, bidujem. Mieszkam na Bałutach z jednymi weberami i jaże całe trzy ruble płacę za pomieszkanie miesięcznie. Póki mój nieboszczyk żył, to choćby często gęsto było ze solą albo i z głodem, ale się ta żyło, a teraz kiej35 jego nie stało, to chodzę na Stare Miasto do posługi, czasem kto zawoła do prania i tak jest gadała prędko, okręcając dzieci w jakieś ohydnie brudne strzępy chustek.

 Czemu nie wrócicie na wieś do domu?

 Wrócę panie, kiej mi tylko zapłacą za chłopa, to juści, że wrócę, a niech tam to miasteczko Łódź mór36 nie minie, niech ją ta ogień spali, niech ich tam Pan Jezus niczego nie żałuje, coby wszystkie wyzdychały, co do jednego.

 Cicho bądźcie, nie macie za co przeklinać szepnął nieco podrażniony.

 Ni mam za co? wykrzyknęła zdumiona, podnosząc na niego bladą, brzydką, przegryzioną przez nędzę twarz i zapłakane, wybladłe niebieskie oczy. A to, wielmożny panie, my na wsi byli ino komorniki, bo mój miał trzy morgi gruntu, co mu przyszły w schedzie po ojcu, to że nie było za co postawić chałupy, tośwa mieszkali u stryjecznych swoich. Myśwa żyli z wyrobku ino, ale zawżdy człowiek mieszkał po ludzku i kartofli gdzie przysądził na odrobek i gąskę się uchowało albo i świniaka i jajko miał swoje i krowę mieliśwa, a tutaj co? Harował nieborak od świtu do nocy i jeść nie było co, żyliśmy kiej te dziady ostatnie, a nie kiej krześcianie, kiej psy, a nie kiej gospodarze poczciwi37.

 Pocóżeście tutaj przyjechali, trzeba było siedzieć na wsi.

 Po co? zawołała boleśnie. A bo ja wiem! Szły wszystkie, to i myśwa poszły. Na wiosnę poszedł Jadam, ostawił kobitę i poszedł. Przyjechał po żniwach taki wystrojony, co go nikt nie mógł poznać, cały w kortach i zygarek miał śrybrny i piestrzonek i tyla piniędzy, coby na wsi i bez trzy roki nie zarobił. Ludzie się dziwowali, a ten zapowietrzony cyganił, bo mu za to zapłacili, żeby ludzi wiejskich sprowadził, obiecywał Bóg wie nie co. Tak zaraz poszło z nim dwóch parobków, Janków syn i Grzegorza spod lasu, a potem to już kto ino mógł, to leciał do tego miasteczka Łodzi. Kużdymu się chciało kortów, zygarka i rozpusty! Ja mojego strzymywałam, bo po co nam było tutaj iść, do obcych w tyli świat, to me sprał kiej bydlaka i poszedł, a potym przyjechał i zabrał ze sobą. Mój Jezu kochany, mój Jezu! szeptała chlipiąc boleśnie i rozcierając sobie nos i łzy brudnymi rękami i tak się zaczęła trząść w tym rozpaczliwym płaczu, że dzieci przytuliły się do niej i także zaczęły płakać cicho.

 Macie tutaj pięć rubli i zróbcie tak, jak wam mówiłem.

Miał tego już dosyć, odwrócił się spiesznie i wyszedł, nie czekając podziękowań.

Nie cierpiał roztkliwień i czułości, a ta kobieta poruszyła w nim zamierającą z wolna, duszoną świadomie uczuciowość.

Stał czas jakiś przy kotle oksydacyjnym Mather-Platta, przez który przechodził towar suchy i już drukowany i z pewnym roztargnieniem przyglądał się barwom świeżo wytworzonym, a raczej rozwiniętym w przesunięciu się towaru przez kocioł. Żółte, nałożone bejcem kwiatki, zmieniły się na pąsowe pod wpływem wysokiej temperatury i skomplikowanych roztworów soli anilinowej.

Fabryka po chwilowym odpoczynku podwieczorkowym, pracowała znowu z jednaką energią.

Borowiecki wyjrzał na świat z okien swojego gabinetu, bo poszarzało nagle i zaczął padać śnieg nadzwyczaj gęstymi płatami i pobielił ściany fabryk i dziedziniec. Spostrzegł Horna stojącego za domkiem szwajcara, przez który było jedyne wyjście z fabryki. Horn rozmawiał z tą samą kobietą, która mu za coś dziękowała z uniesieniem i chowała jakiś papier za stanik.

 Panie Horn! krzyknął, wychylając przez lufcik głowę.

 Miałem przyjść właśnie do pana ozwał się Horn, zjawiając się po chwili.

 Coś pan radził tej babie? zapytał surowym dosyć głosem, patrząc w okno.

Horn zawahał się przez mgnienie, rumieniec powlókł jego dziewczęco piękną twarz, a w niebieskich, dobrych oczach zamigotał płomień.

 Kazałem jej iść do adwokata, niechaj wytoczy proces fabryce o odszkodowanie, bo wtedy prawo zmusi ich do zapłacenia.

 Co to pana obchodzi? zaczął lekko bębnić po szybie i przygryzać usta.

 Co mnie obchodzi? zamilkł na chwilę. Bardzo mnie obchodzi wszelka nędza i wszelka niesprawiedliwość, bardzo

 Czym pan tutaj jesteś? przerwał mu ostro i usiadł przed długim stołem.

 No jestem praktykantem kantorowym, pan dyrektor przecież wie najlepiej odpowiedział zdumiony.

 No, to panie Horn, pan nie skończysz tej praktyki, jak mi się zdaje.

 Wreszcie, to mi jest już wszystko jedno szepnął dosyć twardo.

 Ale nam nie jest wszystko jedno, nam fabryce, w której pan jesteś jednym z miliona kółek! Przyjęliśmy pana nie na to, żebyś tutaj produkował się ze swoją filantropią, a tylko, abyś robił. Pan wprowadzasz zamęt tutaj, gdzie wszystko polega na najdoskonalszym funkcjonowaniu, na prawidłości38 i zgodności.

 Nie jestem maszyną, jestem człowiekiem.

 W domu. W fabryce od pana nie wymaga się egzaminów na człowieczeństwo, ani egzaminów na humanitarność, w fabryce potrzebne są pańskie mięśnie i mózg pański i tylko za to płacimy panu rozdrażniał się coraz bardziej. Jesteś pan tutaj maszyną taką samą jak my wszyscy, więc pan rób tylko to, co do pana należy. Tutaj nie miejsce do rozanieleń, tutaj

 Panie Borowiecki! przerwał mu szybko.

 Panie von Horn! Słuchaj pan, kiedy mówię do pana zawołał groźnie, zrzucając gniewnie wielkie album39 próbek na ziemię. Bucholc przyjął pana na moje zaręczenie, znam pańską rodzinę, pragnę dla pana najlepiej, ale pan jesteś jak widzę chory na dziecinną demagogię.

 Jeżeli pan tak nazywasz współczucie zwykłe u ludzi.

 Pan mnie kompromitujesz takimi radami, dawanymi wszystkim mającym jakie bądź pretensje do fabryki. Trzeba było zostać panu adwokatem, byłbyś się wtedy mógł opiekować nieszczęśliwymi i pokrzywdzonymi, ma się rozumieć za dobrą zapłatą dorzucił drwiąco, bo jego gniewny nastrój przepadł gdzieś, pod wpływem tych dobrych oczów Horna, wpatrzonych w niego. Zresztą dajmy tej sprawie spokój. Będziesz pan dłużej w Łodzi, rozpatrzysz się w stosunkach, przyjrzysz się lepiej tym uciśnionym, to pan zrozumiesz, jak trzeba postępować. A weźmiesz pan interes po ojcu, to wtedy przyznasz mi zupełną rację.

 Nie, panie, ja w Łodzi dłużej nie wytrzymam, ani interesu po ojcu nie obejmę.

 Cóż pan chcesz robić? wykrzyknął zdumiony.

 Jeszcze nie wiem. Przyznaję się panu szczerze, chociaż tak ostro, za ostro pan mówi do mnie, ale mniejsza z tym, bo wiem, że pan, jako dyrektor takiej wielkiej drukarni, mówić inaczej nie może.

 Więc pan odchodzisz od nas? tyle zrozumiałem, ale nie wiem dlaczego?

 Dlatego, że już wytrzymać nie mogę w tym podłym chamstwie łódzkim. Pan jako człowiek pewnej sfery, rozumie mnie chyba. Dlatego, że ja całą duszą nienawidzę zarówno fabryk, jak i wszystkich Bucholców, Rozensztejnów, Entów, całej tej ohydnej, przemysłowej bandy wybuchnął gwałtownie.

 Ha, ha, ha, pan jesteś wspaniały fioł, nieporównany! śmiał się Borowiecki serdecznie.

 To już nic więcej nie powiem rzekł mocno dotknięty.

 Jak pan chce, a zawsze lepiej głupstw mówić mniej.

 Do widzenia.

 Żegnam pana. Ha, ha, ha, pan masz zdolności aktorskie!

 Panie Borowiecki zaczął prawie ze łzami w oczach Horn, zatrzymując się i chciał coś mówić.

 Co?

Horn skłonił głowę i wyszedł.

 Kapitalny mazgaj szepnął za nim Borowiecki i także poszedł do suszarni.

Owionęło go suche, rozpalone powietrze.

Olbrzymie czworoboki z blachy, wypełnione straszliwie rozpalonym i suchym powietrzem brzęczały niby oddalone grzmoty, wymiotując niekończący się pas materiałów kolorowych, suchych i sztywnych.

Na niskich stołach, na ziemi, na wózkach, które suwały się cicho, leżały cale sterty materiałów i w tym suchym, jasnym powietrzu sali, której ściany były prawie ze szkła, paliły się przyćmionymi barwami złota przykopconego, purpury o fioletowym odcieniu, błękitu marynarskiego, starego szmaragdu niby stosy blach metalowych o matowym, martwym blasku.

Robotnicy w koszulach tylko i boso, z szarymi twarzami, z oczami zagasłymi i jakby wypalonymi tą orgią barw, jaka się tutaj tłoczyła, poruszali się cicho i automatycznie, tworzyli tylko dopełnienie maszyn.

Czasem który patrzył przez szyby w świat, na Łódź, która z tej wysokości czwartego piętra majaczyła w mgłach i dymach poprzecinanych tysiącami kominów, dachów, domów, drzew ogołoconych z liści; to znów na drugą stronę, na pola, co szły w głąb horyzontu na szaro białe, brudne, zalane wiosennymi roztopami przestrzenie, majaczące gdzieniegdzie czerwonymi gmachami fabryk, które z oddalenia czerwieniły się wskroś mgieł bolesnym tonem mięsa odartego ze skóry; na odległe linie wiosek małych, przywartych cicho do ziemi, na drogi, co się wywijały wskroś pól, czarną cieknącą błotem wstęgą, migającą pomiędzy rzędami nagich topoli.

Назад Дальше