I cóż, do urzędu pójdzie?
Co? Mój Jaś do urzędu, na pisarka? Nie po tom sobie od gęby odejmowała, żeby skończył szkoły, nie. Do seminarium pójdzie na księdza
Na księdza!
A bo mu to źle będzie? A bo to któren ksiądz ma źle?
Pewnie, pewnie a i honor jest, i to, jak powiadają, że kto ma księdza w rodzie, temu bieda nie dobodzie powiedział wolno i z szacunkiem poglądał przez ramię na chłopaka, pogwizdującego koniom, że to przystanęły nieco dla potrzeby swojej
Mówili, że i młynarzów Stacho księdzem miał być, a teraz jest pono we wielgich szkołach i na dochtora praktykuje
Ale, księdzem by być takiemu łajdusowi, przecież moja Magda jest już w szóstym miesiącu, i to od niego
Powiedali, że to od młynarczyka.
Ale, prawda była, młynarzowa tak gada, żeby swojego zasłonić. Rozpustnik to, że niech ręka boska broni, prawie mu iść na doktora.
Juści, że księdzem być lepiej, bo to i Panu Jezusowi chwała, i ludziom na pociechę pogłaskał ją chytrze Boryna, bo co się tam miał spierać z kobietą, i całkiem uważnie słuchał jej wywodów, a organista raz po raz uchylał czapki i głośnym: Na wieki! odpowiadał na pozdrowienia wymijanych ludzi. Jechali truchtem i Jasio chwacko wymijał wozy, to ludzi, to inwentarz prowadzony, aż dopadł lasu, gdzie już luźniej było i droga szersza.
Zaraz na skraju dopędzili Dominikową, jechała z Jagną i Szymkiem, a krowa uwiązana za rogi szła za wozem, z którego wyglądały białe szyje gąsiorów, cięgiem syczących, jako te żmije.
Pochwalili Boga, a Boryna aż się wychylił przy mijaniu i zawołał:
Spóźnita się!
Zdążym na czas! odkrzyknęła Jagna ze śmiechem.
Przejechali, ale organiściuch parę razy obracał się za nią, aż w końcu spytał:
To Jagusia Dominikowa?
Ona ci sama, ona powiedział Boryna patrząc z oddalenia na nią.
Nie poznałem, bo dobrze już ze dwa lata jej nie widziałem.
Młódka to jest jeszcze, a wtedy bydło pasała. Rozbuchała się ino, kiej jałowica na koniczynie i aż się wychylił, żeby spojrzeć na nią.
Bardzo ładna rzucił chłopak.
Jak wszystkie dziewki powiedziała organiścina pogardliwie.
Juści, że gładka. Udała się dzieucha, toteż nie ma tygodnia, żeby kto do niej z wódką nie posyłał.
Przebierna! Stara myśli, że co najmniej to już jaki rządca zjedzie po nią, i parobków odgania szepnęła zjadliwie.
Bo mógłby ją wziąć i taki, co siedzi choćby i na włóce warta tego
To tylko wam posłać swatów, Macieju, kiedy ją tak chwalicie! zaczęła się śmiać, a Boryna już się nie ozwał ni słowem.
Hale, taki tam łachmytek miescki, wielga mi osoba, co ino gospodarskim kurom pod ogon uważa, czy la niej jajków nie niesą, abo i ludziom w garście, będzie się ta przekpiwała z rodowych gospodarzy! Wara ci od Jagusi! myślał, zeźlony silnie, i ino poglądał przed się, na czerwieniejący zapaskami wóz Dominikowej, któren ostawał coraz dalej, bo Jasio tęgo prażył konie, że rwały z kopyta, aż się błoto otwierało.
Próżno organiścina pogadywała o tym i owym, kiwał głową, cosik tam mamrotał pod nosem i tak się zawziął, że ozwać się nie chciał ni słowem jednym.
I skoro tylko wjechali na wyboisty bruk miasteczka, zesiadł z bryczki i jął dziękować za podwiezienie.
Pod wieczór wracamy, chcecie, to się przysiądźcie do nas proponowała.
Bóg zapłać, mam przeciech swoje konie. Powiedziałyby, że się do kalikowania godzę, na pomocnika organiście a ja ta nuty nijakiej nie wyciągnę i świeców gasić nienauczny
Pojechali w boczną uliczkę, a on się z wolna przedzierał przez główną, do rynku, bo jarmark był sielny i choć to jeszcze dość rano, a narodu już się gęstwiło niezgorzej; wszystkie ulice, place, zaułki i podwórza zawalone były ludźmi, wozami i towarem różnym nic, jeno ta wielka woda, do której cięgiem jeszcze ze wszystkich stron dopływały nowe rzeki ludzkie i cieśniły się, kolebały, toczyły po ciasnych uliczkach, aże domy się trząść zdały i rozlewały po wielkim placu klasztornym. Niewielkie jeszcze po drodze błoto, tutaj bite i rozrabiane tysiącami nóg, było już po kostki i tryskało spod kół na wszystkie strony.
Gwar już był znaczny, a wzmagał się z każdą chwilą; głucha wrzawa huczała niby bór, kiej morze się kolebała, biła o ściany domów i przewalała z końca w koniec, że tylko niekiedy słychać było ryki krów, to granie katarynki przy karuzeli, to płaczliwe lamentacje dziadów albo ostre, przenikające piszczałki koszykarzy.
Jarmark był wielki, co się zowie, narodu skupiło się tyla, że i przejść było niełatwo, a już w rynku pod klasztorem to Boryna przez siłę pchać się musiał, taki gąszcz się czynił między kramami.
Było też tego, że ani przeliczyć, ni objąć gdzieby zaś tam kto poradził.
A najpierwej te płócienne, wysokie budy, co stały wzdłuż klasztoru we dwa rzędy, zapchane całkiem towarem kobiecym a płótnami, a chustkami, co wisiały na żerdkach i jako te maki były czerwone, że aż się w oczach ćmiło, a drugie zasię całkiem żółte się widziały, a insze buraczkowe i kto je tam wszystkie spamięta! A dzieuch i kobiet pełno tu przed nimi, że i kija nie było gdzie wrazić która targowała i wybierała sobie, a drugie aby ino popatrzeć i oczy se ucieszyć ślicznościami.
A potem znów szły kramy, co się aż lśniły od paciorków, lusterek, szychów, a wstążek, a kryzków onych na szyję, a kwiatuszków zielonych, złotych i różnych a czepków i Bóg ta wie czego jeszcze.
Gdzie znowu święte obrazy przedawali w pozłocistych ramach i za szkłem, że choć stały pod ścianami albo i zgoła na ziemi leżały, a szedł od nich blask, że jaki taki do czapki sięgał i znak krzyża czynił świętego.
Boryna kupił jedwabną chustkę na głowę dla Józki, którą był jeszcze na zwiesnę obiecał dziewczynie za pasionkę, wsadził za pazuchę i jął się przepychać do targowiska świńskiego, co było za klasztorem.
Ale szedł wolno, że to ciżba była sroga i że się popatrzeć było na co.
Gdzie czapnicy pod domami porozwieszali szerokie drabiny, zawieszone od góry do dołu czapkami.
Gdzie znów szewcy tworzyli całą ulicę wysokich kozłów drewnianych, na których, sczepione za uszy, wisiały szeregi butów, i takich zwyczajnych, żółtych do smarowania przetopionym sadłem, żeby wody nie puściły, i takich już pod glanc przyszykowanych, i ciżem kobiecych z czerwonymi sznurowadłami a na wysokich obcasach.
A za nimi ciągnęły się rymarze z chomątami na kołkach i uprzężą rozwieszoną.
A potem powroźnicy i ci, co sieci sprzedawali.
I ci, co z sitami po świecie jeździli.
I ci, co z kaszą po jarmarkach się wodzili.
A kołodzieje, a garbarze.
Gdzie znowu krawce i kożuszarze rozwiesili swoje towary, od których bił taki zapach, aże w nozdrzach wierciło; te miały odbyt niezgorszy, że to na zimę szło.
A potem całe rzędy stołów, nakrytych płóciennymi daszkami, a na nich zwoje kiełbas czerwonych i grubych kiej liny, wały żółtego sadła, boczki wędzone, połcie słoniny, szynki spiętrzały się na kupach, a gdzie znów na hakach wisiały całe wieprzki wypaproszone i broczące jeszcze posoką, że trza było odganiać piesków, co się cisnęły.
A w podle rzeźników, jako te braty rodzone, stali piekarze i na podesłanej grubo słomie, na wozach, na stołach, w koszach i gdzie się dało, leżały góry bochnów wielkich jak koła, placków żółtych, bułek, kukiełek
Gdzie zaś i kto przeliczy, i spamięta te wszystkie kramy i to, co w nich sprzedawali?
Były z zabawkami i takie z piernikami, gdzie z ciasta lepione były zwierze różne, a serca, a żołnierze i cudaki takie, że i nie rozeznać bele komu; były takie, gdzie kalendarze, gdzie książki nabożne, gdzie historie o zbójach i srogich Magielonach przedawali i lementarze też; były i takie, gdzie piszczałki, organki i gliniane kuraski, i jensze muzyckie rzeczy, w które juchy żółtki la zachęty grali, że taki jazgot się czynił, że i wytrzymać trudno było bo ci tu kurasek piszczy, tam trąbka potrębuje, gdzie z piszczałek przebieraną nutę wyciągają, tam ci znowu skrzypki piskają, a owdzie bęben pobekuje stękający jaże we łbie łupało od wrzasku.
Zaś w pośrodku rynku dookoła drzew rozciągali się bednarze, blacharze i garncarze, porozstawiali tyle misek i garnków, że ledwie przejść można było, a za nimi stolarze; łóżka i skrzynie malowane, i szafy, i półki, i stoły aże grały tymi farbami, że oczy trza było mrużyć
A wszędy, na wozach, pod ścianami, wzdłuż rynsztoków, gdzie ino miejsca było, rozsiadły się kobiety sprzedające; która cebule we wiankach albo i we workach; która z płótnami swojej roboty i wełniakami; która z jajkami a serkami, a grzybami, a masłem w osełkach, poobwijanych w szmatki; inna znów zasię ziemniaki, to gąsków parę, to wypierzoną kurę, to len pięknie wyczesany albo i motki przędzy miała; a każda siedziała przy swoim i poredzały se godnie, jak to zwyczajnie na jarmarkach bywa, a trafił się kupiec, to sprzedawały wolno, spokojnie, bez gorącości, po gospodarsku, nie tak, jako te Żydy, co wykrzykują, handryczą i ciskają się kiej głupie.
Gdzieniegdzie zaś pomiędzy wozami i kramami kurzyło się z blaszanych kominków tam sprzedawali gorącą herbatę a i insze jadło, jako to: kiełbasę prażoną, kapustę, barszcz z ziemniakami też mieli.
I dziadów zlazło się ze wszystkich stron co niemiara: ślepych, kulawych, niemych i zgoła bez rąk i nóg, tyla jak na odpuście jakim. Wygrywali na skrzypicach pieśnie pobożne, drugie śpiewali pobrzękując w miseczki, a wszystkie spod wozów, spod ścian i prosto z błocka żebrali lękliwie i wypraszali sobie ten grosik jakiś abo jensze wspomożenie.
Przejrzał to wszystko Boryna, podziwował się nad niejednym, pogwarzył coś niecoś ze znajomkami i dopchał się wreszcie na targowisko świńskie, za klasztor, na ogromny piaszczysty plac, z rzadka ino obsadzony domami, gdzie pod samym murem klasztoru, zza którego wychylały się ogromne dęby, pełne jeszcze żółtych liści, kupiło się dosyć ludzi, wozów i leżały całe zagony świń spędzonych na sprzedaż.
Rychło odnalazł Hankę z Józką, bo zaraz z krają były.
Sprzedajeta, co?
Hale, już tu targowali rzeźnicy maciorę, ale mało dają
Świnie drogie?
Bogać tam drogie, spędzili tyla, że nie wiada, kto to rozkupi.
Są ludzie z Lipiec?
O, hań tam mają prosięta Kłęby, a i Szymek Dominików stoi przy wieprzku.
Uwińta się rychło, to se ździebko popatrzycie na jarmark.
Już też i ckno tak siedzieć.
Wiele dają za maciorę?
Trzydzieści papierków, powiadają, że niedopasiona, bo ino w gnatach gruba, a nie w słoninie.
Ocyganiają, jak ino mogą ale, ma ci słoninę na jakie cztery palce rzekł, omacawszy maciorze grzbiet i boki. Wieprzak chudy na bokach, ale portki ma niezgorsze na szynki dodał spędziwszy go z mokrego piasku, w którym do pół boków leżał zanurzony.
Za trzydzieści pięć sprzedajcie, zajrzę do Antka ino i zaraz do was przylecę. Jeść wam się nie chce?
Pojadłyśmy już chleba.
Kupię wam i kiełbasy, ino sprzedajcie, a dobrze.
Tatulu, a nie zabaczcie63 o chustce, coście to jeszcze na zwiesne obiecali
Boryna sięgnął za pazuchę, ale się wstrzymał, jakby go coś tknęło, bo tylko machnął ręką i rzekł odchodząc:
Kupię ci, Józia, kupię i aż w dyrdy ruszył, bo dojrzał twarz Jagny między wozami, ale nim doszedł, sczezła gdzieś do cna, jakby się w ziemię zapadła; jął więc odszukiwać Antka; niełacno to było, bo w tej uliczce, prowadzącej z targowiska na rynek, stał wóz przy wozie, i to w rzędów parę, że środkiem i z trudem niemałym a baczeniem można było przejechać, ale wnet się na niego natknął. Antek siedział na workach i smagał batem żydowskie kury, co się stadami uwijały koło kobiałek, z których jadły konie, a półgębkiem odpowiadał kupcom:
Powiedziałem siedem, to powiedziałem.
Sześć i pół daję, więcej nie można, pszenica ze śniedzią.
Jak ci, parchu, lunę przez ten pysk paskudny, to ci wnet ześniedzieje Ale, pszenica czysta jak złoto.
Może być, ale wilgotna Kupię na miarę i po sześć rubli i pięć złotych.
Kupisz na wagę i po siedem, rzekłem!
Co się gospodarz gniewa! Kupię nie kupię, a potargować można.
A targuj się, kiej ci pyska nie szkoda. I nie zwracał już uwagi na Żydów, którzy rozwiązywali worki po kolei i oglądali pszenicę.
Antek, pójdę ino do pisarza i w to oczymgnienie przyjdę do cie
Co? Na dwór skargę podajecie?
A bez kogo to padła moja graniasta?
Dużo ta wskóracie!
Swojego darować nie daruję.
I borowego przyprzeć gdzie w boru do chojaka, sprać czym twardym, żeby mu aż żebra zapiszczały zaraz byłaby sprawiedliwość.
Borowy? Juści, że mu się to należy, ale dworowi też rzekł twardo.
Dajcie mi złotówkę.
Na co ci?
Gorzałki bym się napił i przegryzł co
Nie masz to swoich? cięgiem ino w ojcowe garść uważasz.
Antek odwrócił się gwałtownie i jął pogwizdywać ze złości, a stary, chociaż z żalem i markotnością, wysupłał złotówkę i dał.
Żyw wszystkich swoją krwawicą myślał i spiesznie się przeciskał do ogromnego, narożnego szynku, gdzie było już sporo ludzi pożywiających się; w alkierzu od podwórza mieszkał pisarz.
Właśnie siedział pod oknem przy stole z cygarem w zębach, w koszuli był tylko, nie umyty i rozczochrany; jakaś kobieta spała na sienniku w kącie, przykryta paltem.
Siadajcie, panie gospodarzu! zrzucił ze stołka obłocone ubranie i podsunął Borynie, któren zaraz opowiedział dokumentnie całą sprawę.
Wasza wygrana, jak amen w pacierzu. Jeszcze by! Krowa zdechła i chłopak choruje z przestrachu! Dobra nasza! zatarł ręce i szukał papieru na stole.
Hale kiej zdrowy chłopak.
Nic nie szkodzi, mógł zachorować. Bił go przecież
Nie, bił ino chłopaka sąsiadów.
Szkoda, to by było jeszcze lepsze. Ale to się jakoś zesztukuje, tak że będzie i choroba z pobicia, i zdechła krowa. Niech dwór płaci.
Juści, o nic nie idzie, ino o sprawiedliwość.
Zaraz się napisze skargę. Frania, a rusz no się, wałkoniu! krzyknął i tak mocno kopnął leżącą, że podniosła rozczochraną głowę. Przynieś no gorzałki i co zjeść