Na to wołanie, którego ton był niemal rozkazujący, głos kobiecy odpowiedział z głębi domu. W chwilę potem Jacenta wystąpiła zaczepnie wołając nawzajem Benassisa, a ten co-żywo do jadalnego pokoju pośpieszył.
– Otóż to, z panem to tak zawsze – poczęła. – Zaprasza pan gości na obiad nie uprzedziwszy mnie o tém, i zdaje się panu, że jak pan zawoła: – Jacento! tak ja wszystko z rękawa wytrząsnę. Albo i teraz. Może pan będzie tego pana w kuchni przyjmował? Trzeba przecie było otworzyć salon i kazać w piecu napalić. Już ja tam posłałam Mikołaja, aby wszystko urządził. Niech pan swego gościa zaprowadzi teraz do ogrodu, i pokaże mu szpalery przez nieboszczyka pana zasadzone, to go zabawi, jeżeli lubi ładne rzeczy, a ja tymczasem przyrządzę obiad, nakrycie…
– Dobrze – odparł Benassis. – Ale, widzisz, moja Jacento, ten pan będzie tu mieszkał czas jakiś. Nie zapomnij téż zajrzéć do pokoju pana Graviera, czy tam wszystko w porządku, może prześcieradła…
– Cóż pan znów się będzie mieszał do prześcieradeł – przerwała Jacenta. – Skoro ma tu nocować, to ja sama wiem, co robić potrzeba. Pan od dziesięciu miesięcy nie wchodził do pokoju pana Graviera; to nie dziwota, że nie wie, co się w nim dzieje. Ale ja panu powiadam, że w nim nic nie brakuje, a czysto jak w mojém oku. Więc on tu będzie mieszkał, ten pan? – dodała ułagodzonym głosem.
– Tak.
– Na długo przyjechał?
– Prawdziwie nie wiem. Ale co cię to obchodzi?
– Co mnie to obchodzi, powiada pan? – A! to dobre! co mnie to obchodzi! A któż będzie myślał o życiu, o wszystkiém, o…
Nie dokończywszy już tego gradu słów, którym w każdym innym razie byłaby zagłuszyła swego chlebodawcę, wymawiając mu brak zaufania, poszła za nim do kuchni. Domyślając się, że tu o jakiegoś pacyenta chodziło, chciała coprędzéj zobaczyć Genestasa, któremu téż, dygnąwszy uniżenie, zaczęła się od stóp do głowy przyglądać. Twarz komendanta była w téj chwili zamyśloną i smutną, co jéj szorstki wyraz nadawało; wysłuchał on całéj rozmowy między służącą a panem, która mu w nie bardzo korzystném świetle tego ostatniego przedstawiła i z żalem zaczynał już tracić to wysokie wyobrażenie, jakie sobie o niezmordowanym tępicielu kretynizmu wyrobił.
– Wcale mi się ten jegomość nie podoba – zawyrokowała pocichu Jacenta.
– Jeżeli pan nie jesteś zmęczony – rzekł lekarz do mniemanego pacyenta – to może przeszlibyśmy się przed obiadem po ogrodzie.
– Chętnie – odparł komendant.
Minąwszy pokój jadalny, weszli do ogrodu przez rodzaj przedpokoju oddzielającego jadalnię od salonu. Przedpokój ten z oszklonemi drzwiami przytykał do kamiennego tarasu, który front ogrodu przyozdabiał. Ulice wysadzone bukszpanem i przecinające się w kształcie krzyża dzieliły ogród na cztery równe, kwadratowe części, które opasywał szpaler grabowy, największa pociecha dawnego właściciela. Genestas usiadł na spróchniałéj ławce, nie patrząc ani na altankę z winnej latorośli, ani na drzewa owocowe, ani na jarzyny, które Jacenta pielęgnowała troskliwie, wdrożona w to przez lubiącego dobre rzeczy księdza. Jego téż dziełem był ten cenny ogródek, na który Benassis dość obojętném poglądał okiem.
Po chwili nic nie znaczącéj rozmowy, Genestas zwrócił ją na poważniejsze tory.
– Jakim sposobem – zapytał – doszedłeś pan do tego, by w przeciągu dziesięciu lat potroić ludność téj doliny, która za pana przybyciem liczyła siedemset dusz, a teraz, jak pan mówisz, ma ich około dwóch tysięcy?
– Pan jesteś pierwszym, który mi to pytanie zadaje – odparł lekarz. – Wziąwszy sobie za cel rozbudzenie życia pod każdym względem na tym kawałku ziemi i ciągle tém zajęty, nie miałem nawet czasu do zastanowienia się nad sposobami, jakiemi na podobieństwo tego żołnierza z bajki rosół z kawałka kija ugotowałem. Nawet pan Gravier, jeden z naszych dobroczyńców, którego miałem szczęście wyleczyć, nie pomyślał o teoryi zwiedzając wraz ze mną góry, by się skutkom praktyki przypatrzyć.
Nastąpiła chwila milczenia; Benassis zadumał się, nie zważając na przenikliwe spojrzenie komendanta, jakiém ten zbadać go usiłował.
– Jak się to stało, mój drogi panie – ponowił – ha! po prostu na mocy tego prawa ekonomicznego o łączności między potrzebami, jakie sobie tworzymy, a sposobami zadawalniania tychże. Wszystko na tém polega. Ludy, które niewiele pragną, niewiele téż i mają. Kiedym przybył do miasteczka, liczyło ono sto trzydzieści rodzin, a w dolinie było ich około dwustu. Władze tutejsze, zgodnie z ogólną nędzą, składały się z mera, który nie umiał pisać, pomocnika daleko od gminy mieszkającego i z sędziego pokoju; ale ten wiedział tylko o pensyi, jaką pobierał, zdając całe urzędowanie na pisarza, który prawie nie pojmował, co robi. Po śmierci dawnego proboszcza miejsce jego zajął wikary, człowiek bez żadnego wykształcenia. Tacy-to ludzie rządzili tym kantonem i stanowili jego inteligencyą. Na łonie téj pięknéj natury, mieszkańcy tutejsi gnuśnieli w brudzie i błocie, żywiąc się kartoflami i mleczywem; jedynym przemysłem, jakim się trudnili i jaką-taką pieniężną korzyść zeń ciągnęli, było wyrabianie serów, które do Grenobli i po okolicy w małych koszykach roznosili. Najbogatsi lub najmniéj leniwi sieli grykę, czasem owies i jęczmień na użytek miasteczka, ale zboża nie uprawiali wcale. Mer tylko posiadał tartak i skupywał za nizką cenę drzewo, by je potém częściowo sprzedawać. Z powodu zupełnego braku dróg, musiał każdy kloc zosobna podczas lata przewozić, a raczéj przeciągać z wielkim trudem za pomocą łańcucha przywiązanego do uzdzienicy koni, a zakończonego hakiem żelaznym, który się w drzewo wbijał. Chcąc się dostać do Grenobli konno, albo pieszo, należało przejść całą górę; bo dolina zgoła dostępną nie była. Cała ta przestrzeń od pierwszéj wioski kantonu aż dotąd, którą teraz tak porządny gościniec, jakim pan zapewne przybyłeś, przerzyna, była podówczas jedną wielką kałużą. Żaden wypadek polityczny, żadna rewolucya nie przeniknęła w ten niedostępny, całkiem po-za obrębem społecznego ruchu leżący, zakątek ziemi. Imię Napoleona tylko znane tu jest i powtarzane z czcią niemal religijną, dzięki kilku starym żołnierzom, którzy powrócili pod rodzinne strzechy i wieczorami opowiadają tym prostaczkom niestworzone dziwy o wielkim cesarzu i jego wojskach. Powrót ten jest zresztą niewytłómaczoném zjawiskiem. Przed mojém przybyciem młodzież tutejsza raz zaciągnięta w szeregi nie opuszczała ich więcéj, a fakt ten świadczy aż nadto o niedostatku i nędzy téj okolicy, bym je panu jeszcze opisywał. W takim-to stanie objąłem zarząd tego kantonu, do którego po-za górami należy kilka jeszcze gmin dobrze urządzonych, dość szczęśliwych, zamożnych niemal. Nie wspomnę panu nawet o domkach miasteczka, istnych chlewach, w których bydlęta i ludzie mieścili się razem. Wracając z la Grande-Chartreuse, przejeżdżałem tędy. Nie znalazłszy żadnéj oberży, byłem zmuszony zanocować u wikarego, który mieszkał czasowo w tym domu, wystawionym podówczas na sprzedaż. Od słowa do słowa, dowiedziałem się o opłakanym stanie téj miejscowości, któréj piękny klimat, wyborne grunta i naturalne produkty w podziw mnie wprawiły. Widzisz pan, ja-m wtedy usiłował stworzyć sobie inne życie, niż to, które dotychczas wiodłem i które mnie zgnębiło. I do serca zakołatała mi wtedy jedna z tych myśli, które Bóg ludziom nieraz zsyła, by im znoszenie nieszczęść łatwiejszém uczynić. Postanowiłem zająć się tym krajem, jak nauczyciel wychowaniem dziecka. Ale nie bierz pan tego za jakąś wspaniałomyślność z mojéj strony; nie, to był po prostu mój własny interes; potrzebowałem zajęcia, rozerwania myśli; chciałem resztę dni moich na spełnienie jakiegoś trudnego przedsięwzięcia poświęcić. Podnieść, oświecić, umoralnić ten kraj, który natura tak wzbogacała, a człowiek tak ubożył: to miało być zadaniem mego życia; a trudności, jakie w dojściu do zamierzonego celu widziałem, zamiast odstraszać, zachęcały mnie owszem. Kupiwszy dość tanio dom po proboszczu i obszerne a odłogiem leżące grunta, poświęciłem się obowiązkom lekarza wiejskiego, temu najostatniejszemu z powołań, o jakich człowiek w planach swojéj przyszłości marzy. Pragnąłem stać się przyjacielem biednych, nie spodziewając się za to najmniejszéj nagrody. O! bom ja się w żadne złudzenia nie bawił! ani co do charakteru tutejszych wieśniaków, ani co do przeszkód, jakie musi zwalczać każdy, kto ludzi i rzeczy chce poprawiać. Nie idealizowałem sobie moich biedaków, ale przyjąłem ich takiemi, jakiemi byli, to jest widziałem w nich ludzi, nie zupełnie dobrych, ani téż zupełnie złych, którym ciągła, ciężka praca nie dozwalała oddawać się uczuciom, ale którzy pomimo to, czasem, bardzo żywo i głęboko czuć byli w stanie. Wreszcie, pojmowałem nadewszystko to, że tylko dotykalnemi dowodami oddziałać na nich mogę. Wszyscy wieśniacy są synami świętego Tomasza, niewiernego apostoła; zawsze im czynów na poparcie słów potrzeba.
– Będziesz się pan może śmiał, gdy mu powiem, jaki był początek tego trudnego dzieła – mówił daléj lekarz po chwilowym przestanku. – Zacząłem je od fabryki koszyków. Biedacy ci kupowali w Grenobli drabinki do suszenia serów i wogóle wszystkie sprzęty niezbędne do ich nędznego handelku. Podsunąłem jednemu z dosyć inteligentnych młodych ludzi myśl wydzierżawienia sporego kawałka gruntu wzdłuż strumienia leżącego, użyznianego corocznemi odsepami i na którym łozina dobrze się udawać mogła. Obrachowawszy, ile mniéj-więcéj kanton potrzebował na rok koszykarskich wyrobów, pojechałem do Grenobli, by tam jakiego umiejętnego, młodego a środków pieniężnych pozbawionego koszykarza wynaléźć. Gdym na takiego właśnie natrafił, skłoniłem go z łatwością do przeniesienia się tutaj obiecując, że mu będę kupować potrzebną do jego wyrobów ilość łoziny, dopóki mój plantator nie będzie jéj mógł dostarczać. Namówiłem go także, by sprzedawał koszyki po cenach niższych niż w Grenobli, a wyrabiał je pomimo to lepiéj. Skutki téj mojéj koszykarsko-łozowéj spekulacyi ledwo po upływie lat czterech mogły się dać ocenić. Zapewne panu wiadomo, że dopiéro trzyletnia łozina zdatną jest do użytku. Jednakowoż koszykarz mój przetrwał pierwsze próby i dobrze mu się powodziło. Po niejakim czasie pojął za żonę kobietę z Saint-Laurent du Pont, która mu nieco grosza w posagu przyniosła. Wtedy wystawił sobie dom w miejscu zdrowém, dobrze przewietrzaném, stosując się w tém jak i w rozkładzie całego budynku do moich wskazówek. Jakiż-to był tryumf dla mnie! kochany panie. Założyłem tedy warsztat w miasteczku, sprowadziłem rzemieślnika i kilku robotników. Może pan nazwiesz to dzieciństwem, gdy mu powiem, że przez pierwsze kilka dni nie mogłem przejść koło sklepu mego koszykarza, by mi serce silniéj nie zabiło. Gdym patrzył na ten dom nowy z pomalowanemi nazielono okiennicami, a w progu jego kobietę porządnie ubraną, karmiącą zdrowego i tłustego dzieciaka, na tych robotników wesołych, śpiewających i pracujących ochoczo, których dozorował człowiek niegdyś biedny i wybladły, a teraz promieniejący szczęściem; wtedy, wyznaję, nie mogłem oprzéć się chęci stania się na chwilę koszykarzem i wchodziłem do sklepu, rozpytać się o wszystko, obejrzéć i nacieszyć się radością ich i swoją własną, któréj panu odmalować nie jestem w stanie. Dom tego człowieka, pierwszego, który mi zaufał, napełnił mnie otuchą i nadzieją. Widziałem w nim przyszłość tego biednego kraju, który już w sercu nosiłem, tak jak żona mego koszykarza nosiła w łonie pierwsze swoje dziecię. Ale wiele, wiele mi jeszcze do zrobienia zostawało. Na każdym kroku spotykałem silny opór, a sprawcą jego głównym był mer, którego miejsce zająłem, a którego wpływ słabnął wobec mojego. Ale ja postanowiłem miéć w nim właśnie pomocnika i wspólnika moich planów. Tak, panie kochany, w téj-to głowie, najtwardszéj ze wszystkich, spróbowałem pierwsze iskierki światła rozniecić. Wziąłem go na wędkę miłości własnéj i osobistego interesu. Przez pół roku obiadowaliśmy wspólnie, a tym sposobem wtajemniczyłem go powoli w moje zamiary. Wielu zapewne widziałoby w téj przyjaźni z musu jednę z najprzykrzejszych stron mego zadania; ale człowiek ten był dla mnie cenném narzędziem, biada zaś temu, kto takiemi narzędziami gardzi lub je niedbale odrzuca. Zresztą, czyżby to nie było wielką z mojéj strony nieloicznością, gdybym chcąc ulepszać kraj, cofnął się przed ulepszeniem człowieka? Najbardziéj naglącą ze wszystkich była potrzeba zbudowania dobrego gościńca. Gdybyśmy uzyskali na to pozwolenie od rady municypalnéj, mój pomocnik pierwszy-by na tém skorzystał, nie potrzebowałby bowiem włóczyć pojedyńczo kloców po złych ścieżkach z takim kosztem i trudem, ale mógłby naraz znaczną ilość drzewa szeroką drogą przewozić, przedsięwziąć ten handel na wielką skalę i zarabiać nie już jakie nędzne sześćset franków do roku, ale okrągłe sumki, które-by mu kiedyś niezły mająteczek utworzyły. Tak przekładając merowi, trafiłem zupełnie do jego przekonania. Całą zimę chodził on sobie do karczmy zabawiać się kieliszkiem z przyjaciółmi i tam umiał wmówić w nasze władze, że dobry gościniec byłby źródłem zamożności dla kantonu, ułatwiając każdemu handel z Grenoblą. Gdy rada municypalna uchwaliła wreszcie ten projekt; wyjednałem u prefekta pewną sumę na opłacenie transportów, których gmina dla braku wozów sama przedsięwziąć nie mogła. Wreszcie, by co prędzéj to wielkie dzieło ukończyć i dać jak najrychléj możność ocenienia dobroczynnych jego skutków tym, którzy przeciwko mnie szemrali, mówiąc, że czasy pańszczyzny chcę przywrócić, przez cały pierwszy rok mojéj administracyi ściągałem co niedziela z dobréj woli lub z musu ludność miasteczka nie wyłączając kobiet, dzieci, a nawet starców na szczyt góry, gdzie sam wykreśliłem na doskonałym gruncie linię drogi, która od naszéj wioski do gościńca Grenobli prowadziła. Na szczęście obfite materyały do budowania znajdowały się tuż pod ręką. To jedni, nieświadomi przepisów, odmawiali swego współudziału, to znów drudzy, którym rzeczywiście brakowało kawałka chleba, nie mogli tracić dnia przy téj robocie; trzeba więc było tym dawać zboże, a tamtych przyjaznemi słowy ułagadzać. Jednakowoż, gdy już droga w dwóch trzecich częściach zbudowaną została, korzyści ztąd okazały się tak wielkie dla mieszkańców, że już ich do pracowania nad trzecią zachęcać nie trzeba było i skończyli ją z gorliwością, która mnie w podziw wprawiła. Chcąc wzbogacić przyszłość gminy, obsadziłem z obydwóch stron drogę podwójnemi rzędami topoli. Dziś drzewa te stanowią znaczny kapitał i nadają pozór szosowéj drogi naszemu gościńcowi, który dzięki naturze gruntu i swemu położeniu jest prawie zawsze suchy, a tak dobrze zbudowany, iż utrzymanie go zaledwie dwieście franków rocznie kosztuje. Muszę go panu pokazać, boś go widziéć nie mógł. Zapewne przybyłeś pan tu drogą dolną, którą mieszkańcy już z własnego popędu przed trzema laty zbudowali dla ułatwienia komunikacyi z rozmaitemi zakładami, jakie się podówczas w dolinie organizować zaczęły. Tak tedy, to miasteczko, niegdyś zupełnie umysłowego rozwinięcia pozbawione do tego stopnia, że pięć lat temu mogło się zdawać niepodobieństwem rozniecić w niém jakąś iskierkę inteligencyi, zdolne było po upływie trzech lat zaledwie do przedsięwzięcia samodzielnych, rozsądnych planów. Ale idźmy daléj. Warsztat mego koszykarza okazał się zachęcającym przykładem dla biednéj ludności kantonu. Prócz zbudowania drogi, tego najsilniejszego środka podniesienia dobrobytu miasteczka, potrzeba było także wprowadzić w ruch przemysł i rzemiosła. Dopomagając memu plantatorowi łoziny, zachęcając koszykarza, pilnując ukończenia gościńca, pracowałem jednocześnie nad dalszém rozwinięciem mego dzieła. Miałem dwa konie; mój pomocnik, ów dawny mer, handlujący drzewem miał ich trzy, a nie było ich komu podkuwać, trzeba było jeździć po to do Grenobli. Zachęciłem tedy kowala, znającego się trochę na weterynarstwie, by się tu osiedlił, i obiecywałem mu, że roboty dużo miéć będzie. Tegoż dnia trafiłem na starego żołnierza, który nie wiedział co z sobą zrobić, nie mając nic prócz stu franków emerytury; a że umiał czytać i pisać, dałem mu miejsce sekretarza merostwa; wkrótce trafem znalazłem mu żonę i tak najgorętsze jego marzenia się spełniły. Potrzeba było domów dla tych dwóch nowych przybyszów jak również dla dwudziestu dwóch rodzin, które wioskę kretynów opuściły. Prócz tego dwanaście innych rodzin, producentów i konsumentów, przybyło się tutaj osiedlić: byli-to mularze, cieśle, dekarze, stolarze, ślusarze i szklarze, którzy tu wszyscy robotę, i to na długo, znaleźli, potrzebowali zatém domów dla siebie, sprowadzili ze sobą robotników. W ciągu drugiego roku mojéj administracyi, gmina powiększyła się o siedemdziesiąt nowych domów. Powiększając ludność miasteczka, stworzyłem w niém jednocześnie mnóstwo potrzeb nieznanych dotąd tym biedakom. Potrzeby zaś zrodziły przemysł, z przemysłu wypłynął handel, z handlu zarobek, z zarobku dobrobyt, a z dobrobytu pożyteczne myśli i pragnienia. Moi robotnicy chcieli miéć chleb dobrze upieczony; sprowadziliśmy więc piekarza. Teraz gryka nie mogła już być wystarczającém pożywieniem dla ludzi, którzy otrząsnęli się z poniżającéj ociężałości i do życia czynnego zabrali. Chciałem ich naprzód do jedzenia żyta przyzwyczaić i zwolna dojść do tego, by kiedyś w ręku najuboższego nawet chłopa kawałek pszennego chleba zobaczyć. Dla mnie bowiem, postępy moralne są z materyalnemi w najściślejszym związku i śmiało twierdzę, że okolica, w któréj rzeźnik ma co do roboty, jest równie zamożną jak inteligentną. Kto pracuje, ten je; kto je, ten myśli. Przewidując, że nadejdzie pora, w któréj uprawa pszenicy stanie się konieczną, zbadałem dokładnie gatunek gruntu i przyszedłem do przekonania, że rolnictwo zakwitłoby tutaj i wpłynęło na pomnożenie ludności, gdyby tylko ta ludność wzięła się do pracy w tym kierunku. Pora przewidywana nadeszła. Pan Gravier z Grenobli miał tu grunta, które leżały odłogiem, ale pod uprawę zboża najzupełniéj były zdatne. Jak panu wiadomo, jest on naczelnikiem jednego z oddziałów prefektury. Po części z przywiązania do kraju, a po części zwyciężony mojemi naleganiami, czynił nieraz zadosyć moim żądaniom; w tym razie także udało mi się przekonać go, że przyczyniając się do podniesienia dobrobytu gminy, sam na tém wiele skorzysta. Zobowiązałem się w razie, gdyby poniósł jakieś straty w tém przedsięwzięciu, do którego go namawiałem, a od którego żona jego, bardzo ograniczona kobieta, odciągnąć go usiłowała, zabezpieczyć je na własnym moim majątku, i wreszcie po długich prośbach, naleganiach i rozprawach dopiąłem swego. Pan Gravier zgodził się założyć tutaj cztery fermy, po sto morgów każda, i obiecał zaforszusować pieniądze potrzebne na wykarczowanie gruntu, zakup nasion, narzędzi rolniczych, bydła i t. d. Ja z mojéj strony założyłem dwie fermy, tak dla zużytkowania moich gruntów jak dla obznajmienia wieśniaków, na przykładzie, z pożytecznemi ulepszeniami tegoczesnego rolnictwa. W przeciągu kilku tygodni w miasteczku przybyło trzystu mieszkańców. Założenie sześciu ferm, wykarczowywanie gruntów, a następnie ich uprawa wszystko to wymagało umiejętnych a licznych robotników. Kołodzieje, kopacze, czeladnicy, napływali ze wszystkich stron. Drogę do Grenobli zapełniały wozy; piesi przechodnie mijali się ciągle dążąc tam i napowrót. Był-to ogólny ruch w całym kraju. Odrętwienie znikło, życie budziło się, drgało wszystkiemi tętnami. A teraz parę słów, by skończyć z panem Gravierem. Pomimo nieufności dość naturalnéj u obywatela z prowincyi i biuralisty, wyłożył przecież z góry, opierając się jedynie na moich obietnicach, około czterdziestu tysięcy franków. Dziś, każda z jego ferm wydzierżawioną jest za tysiąc franków rocznie, a dzierżawcy tak dobrze umieli interesa swoje poprowadzić, że każdy z nich posiada przynajmniéj sto morgów gruntu, trzysta owiec, dwadzieścia krów, dziesięć wołów, pięć koni i około dwudziestu ludziom chleb i zajęcie u siebie daje. A teraz idę daléj. W czwartym roku mojéj administracyi fermy ukończone zostały. Mieliśmy tak olbrzymie zbiory zboża, jakich się tylko po téj żyznéj, dziewiczéj roli spodziewać było można, a które w podziw wprawiły mój ludek. Ale jak ja się przez ten rok cały bałem o moje dzieło! Deszcze lub susze mogły zniweczyć wszystko, zmniejszając ufność, jaką już sobie zdobyłem. Uprawa zboża pociągnęła za sobą potrzebę młyna, który pan widziałeś, a który mi około pięciuset franków rocznie przynosi. To téż wieśniacy mówią o mnie wyrażając się po swojemu, że mam szczęśliwą rękę, i wierzą we mnie jak w relikwie. Budowa młyna, zakładanie ferm, plantacyj, dróg dostarczały ciągłéj roboty rzemieślnikom, których tu ściągnąłem. Wszystkie te innowacye kosztowały nas wprawdzie przeszło sześćdziesiąt tysięcy franków, ale przyniosły nam i przynoszą dochody, pokrywające w zupełności wydatki. Nie ustawałem ani na chwilę w dmuchaniu na roznieconą iskierkę przemysłu. Za moją poradą, ogrodnik, utrzymujący szkółkę, osiedlił się w miasteczku, gdzie namówiłem najbiedniejszych do hodowania drzew owocowych, w celu zapewnienia sobie z czasem monopolu na sprzedaż owoców w Grenobli. Nosicie tam séry – mówiłem – dlaczegoż nie mielibyście nosić drobiu, jaj, jarzyn, zwierzyny, siana, słomy. Każda z tych insynuacyj była źródłem zamożności dla tego, kto jéj posłuchał. Utworzyło się więc mnóstwo małych zakładów, których postępy wolne z początku coraz szybszemi się stawały, każdego poniedziałku przeszło sześćdziesiąt worków napełnionych rozmaitemi produktami ciągnie ztąd do Grenobli; więcéj się teraz zbiera gryki dla karmi drobiu, niż jéj dawniéj na wyżywienie ludzi siano. Handel drzewem rozszerzył się także ogromnie i na kilka części podzielił. Już w czwartym roku naszéj ery przemysłowéj mieliśmy handlarzy drzewa opałowego, desek, kory i węgla. Powstało cztery nowe tartaki do piłowania tarcic. Dawny mer, nabywszy trochę handlowych wiadomości, uczuł potrzebę nauczenia się czytać i pisać. Porównywając ceny drzewa w rozmaitych miejscowościach, zauważył tak wielkie różnice na korzyść swojéj spekulacyi, że sobie tu i owdzie nowe praktyki potworzył i teraz prawie z połową departamentu handel prowadzi. Ruch wywozowy tak raptownie wzrósł u nas, że dwóch kołodziejów i trzech rymarzy ledwo nastarczyć mogą robocie, choć każdy z nich przynajmniéj po trzech chłopców ma do pomocy. Wreszcie zużywamy tyle żelaza, iż rzemieślnik wyłącznie żelaznemi wyrobami się trudniący osiedlił się w miasteczku i dobrze mu tam idzie. Chęć zysku obudza ambicyą i współzawodnictwo; dzięki tym bodźcom przykład miasta oddziałał na cały kanton, z kantonu na departament. Wkrótce potrzebowałem już tylko wskazywać moim pracownikom nowe środki zarobku; ich rozsądek dokonywał reszty. Cztery lata starczyły na zmienienie powierzchowności miasteczka. Gdym je pierwszy raz przebywał, cisza prawie grobowa zalegała ulice; na początku piątego roku, wszystko tam wrzało życiem. Wesołe śpiewy, hurkot warsztatów, głuche lub ostre odgłosy rozmaitych narzędzi jak najmilsza muzyka obijały się o moje uszy. Patrzyłem na ludność zdrową snującą się po mieście czystém, świeżo zabudowaném, obsadzoném drzewami. Na wszystkich twarzach malowało się zadowolnienie, jakie użytecznie pędzone życie wytwarza.