Odnaleziona - Морган Райс 3 стр.


Całkowicie otworzył oczy i wyczuł, wiedział to, że jarzyły się jasną czerwienią. Wiedział, że już do niego nie należały. Wiedział, że należały teraz do Kyle’a.

Czuł nienawiść Kyle’a, jego moc, jak krążyła w nim, w każdej cząstce jego ciała, począwszy od palców u nóg, przez nogi, ramiona, aż po głowę. Czuł jego pragnienie siania zniszczenia; pulsowało w nim, jakby obdarzone własnym życiem, jakby coś utkwiło w jego ciele i nie mógł się tego pozbyć. Miał wrażenie, że już nad sobą nie panował. Z jednej strony tęsknił za dawnym sobą, za tym, kim był. Z drugiej zaś wiedział, że już nigdy nie będzie tą samą osobą.

Usłyszał jakiś syk i stukot, i otworzył oczy. Leżał twarzą płasko na skalnych odłamkach, a kiedy podniósł wzrok, zauważył węża w odległości kilku cali, który syczał na niego.

Oczy gada wpatrywały się wprost w oczy Sama, jakby obcował z przyjacielem, wyczuwając podobną energię. Czuł, że jego zajadłość dorównywała mu – i że zamierzał za chwilę zaatakować.

Sam jednak nie obawiał się go. Wręcz przeciwnie – uświadomił sobie, że jego własny gniew nie tylko dorównywał, ale i przewyższał rozdrażnienie węża. I miał równie szybki refleks.

W ułamku sekundy, kiedy wąż zbierał się do ataku, Sam ubiegł go: sięgnął dłonią, chwycił go za gardziel i powstrzymał od ukąszenia, zaledwie cal od własnej twarzy. Przytrzymał go przy swoich oczach i spojrzał w oczy węża z tak bliska, że poczuł jego oddech. Długie kły zwierzęcia, które marzyło jedynie o tym, by zatopić je w gardle Sama, znajdowały się zaledwie o cal od niego.

Sam jednak obezwładnił go. Zaciskał coraz mocniej dłoń wyciskając z niego życie. Wkrótce wąż zawisł bezwładnie, zmiażdżony na śmierć.

Sam odchylił się i cisnął truchłem w pustynne piaski.

Skoczył na nogi i rozejrzał się po otoczeniu. Wokół leżał piach i skalne odłamki – bezkresna pustynia. Odwrócił się i zauważył dwie rzeczy: najpierw grupkę dzieci ubranych w łachmany, przyglądających się mu z zaciekawieniem. Kiedy zwrócił się w ich stronę, rozpierzchły się i cofnęły pospiesznie, jakby zobaczyły dzikie zwierzę wstające z grobu. Sam czuł w sobie szał Kyle’a, czuł jak go przenikał i sprawiał, że miał ochotę pozabijać je wszystkie.

Lecz druga rzecz, którą zobaczył, odwróciła jego uwagę. Miejskie mury. Potężna, kamienna ściana pięła się setki stóp w górę i rozciągała w nieskończoność na boki. Sam zdał sobie sprawę, że obudził się na obrzeżach starożytnego miasta. Przed sobą miał ogromną, sklepioną bramę, przez którą przepływał strumień ludzi ubranych w prymitywne odzienie. Nosili proste szaty, tuniki, typowe w czasach rzymskich. Żywy inwentarz tłoczył się do środka i na zewnątrz razem z ludźmi. Sam zdążył już wyczuć skwar i zgiełk panujące za tymi murami.

Zrobił kilka kroków w stronę bramy i dziatwa rozpierzchła się przed nim, jak przed jakimś potworem. Zastanawiał się, czy aż tak strasznie wyglądał, ale nie przejmował się tym. Czuł, że koniecznie musiał wejść do tego miasta i dowiedzieć się, dlaczego tutaj wylądował. Ale w przeciwieństwie do dawnego Sama, nie czuł już potrzeby zwiedzania go; ale raczej pragnął je zniszczyć, roznieść w drobny pył.

Jakąś częścią świadomości starał się otrząsnąć z tego, przywrócić dawnego Sama. Zmusił się, by pomyśleć o czymś, dzięki czemu mógłby powrócić do dawnego ja. Zmusił się, by pomyśleć o Caitlin, swojej siostrze. Ale to wspomnienie było mgliste; nie potrafił już przywołać jej twarzy, pomimo wszelkich starań. Próbował wspomnieć uczucia, którymi ją darzył, wspólną misję, ojca. Gdzieś w głębi serca wiedział, że wciąż mu na niej zależało, że nadal chciał jej pomóc.

Ta maleńka część jego jaźni wkrótce ustąpiła jednak innej, tej nikczemnej. Nie poznawał już siebie. A ten nowy Sam zmusił go, by przestał myśleć o tym i ruszył przed siebie, wprost do miasta.

Wmaszerował przez miejskie bramy, rozpychając ludzi łokciami na boki. Jakaś starsza kobiecina z koszem na głowie znalazła się za blisko i Sam uderzył ją w ramię z taką siłą, że poleciała w bok, a jej kosz wywrócił się, rozsypując wokoło owoce.

– Hej! – wrzasnął jakiś mężczyzna. – Patrz, co zrobiłeś! Przeproś ją!

Mężczyzna podszedł do Sama, wyciągnął dłoń i bezmyślnie chwycił kurtę Sama. Powinien zorientować się, iż nigdy nie byłby w stanie jej rozpoznać, czarnej, skórzanej i obcisłej. Mężczyzna powinien uzmysłowić sobie natychmiast, że to odzienie pochodziło z innego wieku – i że Sam był ostatnią osobą, z którą powinien zadzierać.

Sam spuścił wzrok i popatrzył na dłoń mężczyzny, jak na jakiegoś owada, po czym chwycił za nadgarstek i z siłą stu mężczyzn zaczął go odwracać. Oczy człowieka rozszerzyły się ze strachu i bólu, jednak Sam wciąż przekręcał jego dłoń. W końcu mężczyzna obrócił się i upadł na kolana. Mimo to Sam dalej wykręcał mu rękę aż do chwili, kiedy usłyszał odrażające chrupnięcie, a mężczyzna wrzasnął. Jego ręka została złamana.

Sam odchylił się i dokończył dzieła, kopiąc mocno w twarz i przewracając pozbawionego świadomości mężczyznę na ziemię.

Scenie tej przyglądała się niewielka grupka przechodniów i kiedy Sam ruszył dalej, pozostawiła mu wiele wolnego miejsca. Nikt jakoś nie kwapił się znaleźć w pobliżu.

Sam poszedł dalej w stronę tłumów i wkrótce znalazł się w samym ich środku. Wtopił się w bezkresny strumień ludzkich ciał, który wypełniał miasto po brzegi. Nie był pewien, w którą stronę się skierować, ale poczuł ogarniające go nowe pragnienie. Czuł krążącą w jego ciele chęć pożywienia się. Pragnął krwi. Zadania śmierci.

Pozwolił, by zmysły przejęły nad nim kontrolę. Czuł, jak poprowadziły go w konkretną uliczkę. Kiedy w nią skręcił, zauważył, że stopniowo się zwężała, ginęła w mroku, pięła wzwyż i była odizolowana od reszty miasta. Najwyraźniej zaczynała się tu obskurna dzielnica, a i tłum wyglądał niechlujnie i podejrzanie.

Ulicę wypełniali żebracy, pijacy i ladacznice. Sam otarł się łokciami z kilkoma szubrawymi, otyłymi, nieogolonymi i pozbawionymi niektórych zębów mężczyznami, którzy akurat napatoczyli się mu na drodze. Upewnił się, by nachylony nisko mógł zderzyć się barkami z nimi na tyle mocno, by odpadali od niego na wszystkie strony. Wszyscy mieli jednak na tyle rozsądku, by nie stawać mu na drodze, a jedynie krzyczeć z oburzenia:

– Hej!

Sam szedł dalej i wkrótce znalazł się na niewielkim placu. Na środku dostrzegł około tuzin stojących w kręgu, odwróconych plecami do niego, rozentuzjazmowanych mężczyzn. Podszedł do nich i przepchnął się do środka, by zobaczyć, czym się tak ekscytowali.

Po środku zobaczył dwa koguty, które rozszarpywały się nawzajem, całe we krwi. Sam obejrzał się i dostrzegł, jak ludzie robili zakłady, płacąc starożytnymi monetami. Walka kogutów. Najstarszy sport na świecie. Tak wiele stuleci dzieliło go od jego czasów, a jednak w tym przypadku nic to nie zmieniło.

Miał dość. Zaczął się denerwować, musiał wywołać jakiś zamęt. Wmaszerował na środek kręgu, wprost ku obydwu ptakom. W tej samej chwili tłum zareagował krzykiem oburzenia.

Sam zignorował wszystkich, chwycił jednego koguta za gardło, podniósł wysoko i zakręcił nim nad głową. Usłyszał odgłos pęknięcia i ptak zwisł bezwładnie ze złamaną szyją w jego dłoni.

Sam poczuł, jak jego kły wydłużyły się i zatopił je w ciele koguta. Zaczął spijać jego krew, która pociekła mu po twarzy i spłynęła po policzkach. Wkrótce wyrzucił ptaka. Był wciąż nienasycony. Drugi kogut czmychnął przed nim tak szybko, jak tylko potrafił.

Tłum wlepiał wzrok w Sama w wyraźnym szoku. Jednakże, były to typy spod ciemnej gwiazdy i tak łatwo przed nikim nie ustępowały. Spoglądali na Sama gniewnie, sposobiąc się do walki.

– Zniszczyłeś nasz sport – warknął jeden z nich.

– Zapłacisz za to! – wrzasnął inny.

Kilku przysadzistych mężczyzn dobyło krótkich sztyletów i rzuciło się na Sama. Sam ledwo się wzdrygnął. Widział to wszystko niejako w zwolnionym tempie. Jego wielokrotnie szybszy refleks pozwolił, by chwycił nadgarstek któregoś z nich w połowie uderzenia i wykręcił do tyłu, łamiąc mu rękę. Potem odchylił się i kopnął mężczyznę w tors, posyłając z powrotem do kręgu.

Kiedy podszedł do niego kolejny mężczyzna, Sam rzucił się na niego i zanim ten zdążył zareagować, zatopił mu kły w gardle. Pił łapczywie, rozbryzgując krew na wszystkie strony, a mężczyzna wył z bólu. W kilka chwil wysączył z niego życie i mężczyzna padł na ziemię.

Pozostali wpatrywali się w niego z przerażeniem. W końcu dotarło do nich, że znaleźli się w obecności potwora.

Sam zrobił krok w ich kierunku, a oni odwrócili się i pognali przed siebie. Ulotnili się niczym muchy. Chwilę później Sam był jedyną osobą, która pozostała na placu.

Pokonał wszystkich. Ale to mu nie wystarczyło. Nie było końca rozlewowi krwi, śmierci i zniszczeniu, jakich pożądał. Chciał zabić każdego w tym mieście. A nawet wówczas nie miałby dość. Jego niemożność nasycenia swego pożądania irytowała go co nie miara.

Odchylił się i z twarzą zwróconą ku niebu zaryczał. Był to ryk zwierzęcia, które nareszcie wydostało się na wolność. Jego krzyk rozpaczy poszybował w górę, pod niebo i odbił się echem od kamiennych murów Jerozolimy, rozbrzmiewając głośniej od dzwonów i wznoszonych modłów. Na krótką chwilę zatrząsł murami, zawładnął całym miastem – i jak było długie i szerokie, wszyscy jego mieszkańcy zatrzymali się, by posłuchać i nauczyć się bać.

W jednej chwili dowiedzieli się, że wśród nich grasował demoniczny potwór.

ROZDZIAŁ CZWARTY

Caitlin i Caleb wędrowali w dół stromym górskim zboczem w kierunku wioski Nazaret. Powierzchnia była skalista i częściej ześlizgiwali się niż szli, wzbijając kłęby kurzu. W miarę, jak szli coraz dalej, krajobraz zaczął się zmieniać i skały ustąpiły kępom zielska i sporadycznym palmom, a potem trawie. W końcu znaleźli się w oliwnym gaju, idąc wśród rzędów oliwnych drzewek i dalej, w kierunku miasta.

Caitlin przyjrzała się dokładnie gałązkom i zauważyła mnóstwo niewielkich oliwek połyskujących w słońcu. Zachwyciła się ich pięknem. Im bliżej miasta się znajdowali, tym bardziej płodne były drzewka. Caitlin spojrzała przed siebie i z punktu, w którym się znajdowała, dostrzegła widok całej doliny i miasteczka, niczym z lotu ptaka.

Nazaret trudno było nazwać miastem, jako że była to niewielka wioska usadowiona wśród potężnych dolin. Wyglądało na to, że zamieszkiwało ją kilkaset osób w kilkunastu tuzinach niewielkich, parterowych domostw postawionych ze skalnego budulca. Kilka z nich wyglądało na zbudowane z białego wapienia. W oddali Caitlin dostrzegła wieśniaków, którzy wyciosywali bloki w potężnych wapiennych kamieniołomach otaczających miasteczko. Słyszała cichy dźwięk ich młotów niesiony echem nawet na taką odległość i widziała jasny wapienny kurz unoszący się w powietrzu.

Nazaret okalał niski, wijący się mur, wysoki może na dziesięć stóp, który wyglądał staro nawet w tej chwili. W środku znajdowała się szeroka, otwarta, sklepiona brama. Nie było przy niej żadnego strażnika. Caitlin podejrzewała, że po prostu nie było takiej potrzeby; w końcu była to zaledwie niewielka mieścina położona gdzieś pośrodku całkowitego pustkowia.

Caitlin uświadomiła sobie, że zaczęła się zastanawiać, dlaczego obudzili się w tych czasach i w tym miejscu. Dlaczego w Nazaret? Wróciła myślami do przeszłości. Próbowała przypomnieć sobie, co wiedziała o tym miejscu. Pamiętała, że kiedyś dowiedziała się czegoś o Nazaret, ale nie mogła sobie tego przypomnieć. I dlaczego w pierwszym wieku? Dlaczego tak radykalnie cofnęła się w czasie − ze średniowiecznej Szkocji aż tutaj? Zdała sobie sprawę, że zaczęła tęsknić za Europą. Nowy krajobraz wraz z palmami i pustynną spiekotą był dla niej taki obcy. Caitlin zastanawiała się przede wszystkim nad tym, czy Scarlet była gdzieś za tymi murami. Miała nadzieję – modliła się – żeby tak było. Musiała ją odszukać. Nie zazna spokoju dopóki jej nie znajdzie.

Weszła razem z Calebem przez miejską bramę z poczuciem wielkiego zniecierpliwienia. Czuła, jak jej serce biło mocno na myśl o odszukaniu Scarlet– jak również odkryciu, dlaczego akurat tutaj zostali wysłani? Czy jej Tato był tu i czekał na nią?

Kiedy wchodzili do miasteczka, uderzyło ją, jak bardzo tętniło życiem. Ulice pełne były biegających, krzyczących i bawiących się dzieci. Psy szwendały się gdzie popadnie, tak samo jak kurczaki. Po ulicach wałęsały się owce i woły, a przy każdym domostwie widniał osiołek, bądź wielbłąd przywiązany do palika. Wieśniacy poruszali się niespiesznie, ubrani w proste tuniki i szaty, niosąc na barkach kosze z różnymi towarami. Caitlin poczuła się, jakby weszła do wehikułu czasu.

Kiedy mijali wąskie uliczki i niewielkie domostwa, ludzie zatrzymywali się i spoglądali na nich. Caitlin uświadomiła sobie, że musieli wyglądać nienaturalnie, nie z tego świata. Spojrzała w dół i zauważyła swe nowoczesne ubranie – skórzany, obcisły strój bojowy – i zaczęła się zastanawiać, co ci ludzie sobie o niej myśleli. Pewnie sądzili, że była obcym, który spadł z nieba. Nie winiła ich za to.

Przed każdym domem był ktoś, kto przygotowywał posiłek, sprzedawał towary, czy pracował w swoim rzemiośle. Minęli kilka ciesielskich rodzin, mężczyzn siedzących przed domem, piłujących, wymachujących młotkiem, wykonujących różne przedmioty − począwszy od łóżkowych ram po komody i drewniane osie do pługa. Przed jednym z domów pewien mężczyzna wznosił wielki, gruby na kilka stóp i wysoki na dziesięć krzyż. Caitlin zdała sobie sprawę, że na tym krzyżu ktoś miał być ukrzyżowany. Wzdrygnęła się i odwróciła wzrok.

Kiedy skręcili w kolejną uliczkę, całą jej stronę zajmowali kowale. Wszędzie walały się kowadła i młoty, a metaliczny brzęk dzwonił w całej okolicy, jakby każdy kowal wtórował jakiemuś innemu. Były tam również glinianki, w których wielkie płomienie podnosiły temperaturę rozgrzanego do czerwoności metalu, z którego rzemieślnicy wykuwali podkowy, miecze oraz inne wytwory metalowej obróbki. Caitlin zauważyła twarze dzieci, czarne od sadzy, siedzących przy swoich ojcach i obserwujących ich pracę. Czuła się źle, widząc, że dzieci musiały pracować w tak młodym wieku.

Rozglądała się za Scarlet, za ojcem, za jakąkolwiek wskazówką, która wyjaśniłaby powód ich pobytu w tym miejscu – ale nie znalazła niczego.

Skręcili w kolejną uliczkę. Tym razem trakt wypełniali kamieniarze. Mężczyźni ociosywali ogromne wapienne bloki, tworząc pomniki, oraz ogromne, płaskie prasy. Na początku Caitlin nie wiedziała, do czego miały służyć.

Caleb podniósł dłoń i wskazał jedną z nich.

– To prasy do tłoczenia wina i oliwy – powiedział, jak zwykle czytając w jej myślach. – Używają ich, by miażdżyć winogrona i oliwki, i uzyskiwać z nich wino i oliwę. Widzisz te korby?

Caitlin przyjrzała się bliżej i podziwiała kunszt wykonywania podłużnych płyt z wapienia i misternych żelaznych przekładni. Była zaskoczona widokiem niezwykłych urządzeń, zważywszy na czasy i miejsce. Z równie wielkim zaskoczeniem uświadomiła sobie, na czym polegało pradawne winiarstwo. Oto była tutaj, w sięgającej tysiące lat przeszłości, a mimo to ludzie wytwarzali butelki wina i oliwy dokładnie tak, jak to miało miejsce w dwudziestym pierwszym wieku. A kiedy przyjrzała się szklanym butelkom napełnianym powoli winem i oliwą, zdała sobie sprawę, że wyglądały dosłownie jak te, których sama nieraz używała.

Назад Дальше