Mężczyzna wzruszył ramionami i odwrócił wzrok.
Ed uklęknął obok ciała i zdjął odciski z trzech palców ofiary.
– Co myślisz, Ed?
Wzruszył ramionami. – Załadowałem tu odciski Kena Bryanta z policyjnej bazy danych. Powinniśmy w ciągu kilku sekund wiedzieć, czy mamy dopasowanie. Tymczasem masz oczywiste ślady związania i obrzęk. Ciało jest jeszcze ciepłe. Już trochę zesztywniało, ale jeszcze nie całkowicie. Palce sinieją. Powiedziałbym, że tak jak strażnicy w szpitalu zmarł na skutek uduszenia, jakieś osiem do dwunastu godzin temu.
Spojrzał na Luke'a. W jego oczach pojawił się błysk. – Jeśli zdejmiesz mu majtki, będę mógł odczytać temperaturę z odbytu i trochę lepiej oszacować czas.
Luke uśmiechnął się i potrząsnął głową. – Nie, dzięki. Osiem do dwunastu godzin jest wystarczające. Powiedz mi tylko: czy to on?
Ed spojrzał na skaner. – Bryant? Tak, to on.
Luke wyciągnął telefon i wybrał numer Trudy. Po drugiej stronie linii zadzwonił jej telefon. Raz, dwa, trzy razy. Luke rozejrzał się po posępnym, niegościnnym mieszkaniu. Meble w salonie były stare, sofa miała rozerwaną tapicerkę i z jej oparć wychodziło wypełnienie. Na podłodze leżał wytarty dywan, a na stole były porozrzucane puste pudełka po jedzeniu na wynos i plastikowe sztućce. Na oknach były zaciągnięte ciężkie czarne zasłony.
Odezwał się głos Trudy, alarmujący, niemal śpiewny. – Luke – powiedziała – Ile minęło? Pół godziny?
– Chcę porozmawiać z tobą o zaginionym strażniku.
– Ken Bryant – powiedziała.
– Właśnie tak. Już nie jest zaginiony. Newsam i ja jesteśmy w jego mieszkaniu. Zidentyfikowaliśmy go. Zmarł osiem do dwunastu godzin temu. Uduszony tak jak ochroniarze.
– Okej – powiedziała.
– Chcę, żebyś uzyskała dostęp do jego konta bankowego. Najpewniej otrzymywał bezpośrednie wynagrodzenie za pracę w szpitalu. Zacznij od tego, a później rób, co do ciebie należy.
– Hm, będzie mi potrzebny nakaz.
Luke przerwał. Rozumiał jej wahanie. Trudy była dobrą funkcjonariuszką. Była też młoda i ambitna. Łamanie prawa zniszczyło wiele dobrze zapowiadających się karier. Jednak nie każdą. Czasem łamanie zasad prowadziło do szybkiego awansu. Wszystko zależało od tego, jakie prawa zostały złamane i do czego to doprowadziło.
– Jest z tobą Swann, prawda? – zapytał.
– Tak.
– Więc nie potrzebujesz nakazu.
Nie odpowiedziała.
– Trudy?
– Jestem.
– Nie możemy czekać na nakaz. Stawką jest ludzkie życie.
– Czy Bryant to podejrzany w tej sprawie?
– Osoba istotna dla śledztwa. Tak czy inaczej, nie żyje. Nie łamiemy za bardzo jego praw.
– Mam rację, że jest to twój rozkaz, Luke?
– To bezpośredni rozkaz – odpowiedział. – Jestem za to odpowiedzialny. Jeśli chcesz posunąć się tak daleko, wiedz, że zależy od tego, czy zachowasz swoje stanowisko. Rób, co mówię albo będę zmuszony wszcząć postępowanie dyscyplinarne. Zrozumiano?
Jej głos był rozdrażniony, prawie jak u dziecka. – W porządku.
– Dobrze. Kiedy wejdziesz na jego konto, poszukaj wszystkiego, co niecodzienne. Pieniądze, których nie powinno tam być. Duże wpłaty lub wypłaty. Przelewy. Jeśli ma powiązane konta oszczędnościowe lub inwestycyjne, przyjrzyj się im. Mówimy o byłym więźniu, który pracował jako ochroniarz. Nie powinien mieć zbyt dużo pieniędzy. Jeśli ma, chcę wiedzieć, skąd pochodzą.
– Dobrze, Luke.
Zawahał się. – Jak idzie z tablicami rejestracyjnymi?
– Pracujemy tak szybko, jak tylko możemy – odpowiedziała. – Mamy nagrania z nocnych kamer na Piątej Alei i 96 ulicy, a także z Piątej Alei i 94 ulicy oraz kilka innych z sąsiedztwa. Tropimy 198 pojazdów, w tym 46 z wysokim priorytetem. Centrala powinna przysłać mi wstępny raport za jakieś piętnaście minut.
Luke zerknął na zegarek. Mieli coraz mniej czasu. – Świetnie, dobra robota. Będziemy tam najszybciej jak to możliwe.
– Luke?
– Tak?
– Mówią o tym we wszystkich wiadomościach. Mają tutaj trzy przekazy na żywo na wielkich tablicach. To dla nich najważniejszy temat.
Kiwnął głową. – Domyśliłem się.
Mówiła dalej: – Burmistrz ma wygłosić przemówienie o 6 rano. Wygląda na to, że poprosi wszystkich o pozostanie w domach.
– Wszystkich?
– Chce, żeby cały personel, który nie jest niezbędny, trzymał się z dala od Manhattanu. Wszyscy pracownicy biurowi. Ekipy sprzątające i sprzedawcy. Uczniowie i nauczyciele. Zamierza zasugerować, żeby pięć milionów ludzi wzięło dzień wolny.
Luke zakrył usta dłonią. Wziął oddech. – To powinno wpłynąć na morale – powiedział. – Jeśli wszyscy w Nowym Jorku zostaną w domach, terroryści mogą uderzyć po prostu w Filadelfię.
Rozdział 8
5:45 rano
Baltimore, Maryland – południowa część tunelu Fort McHenry
Eldrick stał samotnie, dziesięć jardów od vana. Przed chwilą znów zwymiotował. Teraz w większości były to tylko mimowolne mdłości bez wymiotów i krew. Krew go martwiła. Nadal majaczył, miał gorączkę i był czerwony na twarzy, ale w jego żołądku już prawie nic nie zostało, więc nudności prawie zupełnie zniknęły. Najlepsze było to, że wreszcie wydostał się z vana.
Gdzieś na brudnym horyzoncie niebo zaczęło się rozjaśniać i przybrało chorobliwie żółty kolor. Tu na dole, na ziemi, nadal było ciemno. Zaparkowali na opuszczonym parkingu obok ponurego waterfrontu. Nad ich głowami na wysokości dwudziestu pięter przebiegała autostrada. Nieopodal stał porzucony murowany budynek przemysłowy z dwoma kominami. Czarne otwory w miejscu wybitych okien wyglądały jak martwe oczy. Budynek otaczał drut kolczasty, na którym co trzydzieści stóp wisiały znaki WSTĘP WZBRONIONY. W ogrodzeniu była widoczna dziura. Teren wokół budynku był zarośnięty krzakami i wysoką trawą.
Patrzył na Ezatullaha i Momo. Ezatullah zerwał jedną z dużych naklejek magnetycznych z napisem Dun-Rite Laundry Services, przyniósł ją nad wodę i rzucił na drugi brzeg. Wrócił i zerwał drugą, przyklejoną z drugiej strony. Eldrickowi nigdy nie przyszło na myśl, że znaki można zdjąć. W międzyczasie Momo klęcząc ze śrubokrętem przed furgonem, zdemontował tablicę rejestracyjną i zakładał nową. Chwilę później przeszedł na tył samochodu i zrobił to samo z tylną tablicą.
Ezatullah wykonał gest w kierunku pojazdu. – Voilà! – powiedział. – Zupełnie inny samochód. Złap mnie, Wujku Samie.
Twarz Ezatullaha była jasnoczerwona i spocona. Jego oddech zdawał się świszczeć, a oczy nabiegły krwią.
Eldrick rozejrzał się po okolicy. Stan fizyczny Ezatullaha nasunął mu pewną myśl, która zaświeciła w jego umyśle niczym błyskawica, po czym natychmiast zniknęła. To był najbezpieczniejszy sposób myślenia. Ludzie potrafią odczytać myśli, patrząc w oczy.
– Gdzie jesteśmy? – zapytał.
– Baltimore – odpowiedział Ezatullah. – Kolejne z twoich wspaniałych amerykańskich miast. I miłe miejsce do życia, jak mniemam. Niski poziom przestępczości, piękno przyrody, a mieszkańcy są zdrowi i bogaci. Każdy by tak chciał.
W nocy Eldrick majaczył. Kilka razy stracił przytomność. Stracił też poczucie czasu i nie wiedział, gdzie są. Nie miał też pojęcia, dlaczego przyjechali tak daleko.
– Baltimore? Dlaczego tu jesteśmy?
Ezatullah wzruszył ramionami. – Jesteśmy w drodze do naszego nowego celu.
– Cel jest tutaj?
Teraz Ezatullah się uśmiechnął. Uśmiech zdawał się nie pasować do jego przeżartej promieniowaniem twarzy. Wyglądał jak uosobienie śmierci. Wyciągnął drżącą rękę i przyjaźnie poklepał Eldricka po ramieniu.
– Przepraszam, byłem na ciebie zły, bracie. Dobrze się spisałeś. Dostarczyłeś wszystko zgodnie z obietnicą. Jeśli Allah pozwoli, życzę ci, żebyś tego dnia znalazł się w Raju. Jednak nie z mojej ręki.
Eldrick gapił się na niego.
Ezatullah potrząsnął głową. – Nie. Nie Baltimore. Podróżujemy na południe, aby zadać cios, który uszczęśliwi ludzkość cierpiącą na całym świecie. Wejdziemy do legowiska samego diabła i utniemy bestii łeb własnymi rękoma. – Jego ramiona pokryły się gęsią skórką. Zauważył, że jego własny podkoszulek był wilgotny od potu. Nie podobało mu się to, co usłyszał. Jeśli kierowali się na południe i byli w Baltimore, następnym miastem był…
– Waszyngton – powiedział.
– Tak.
Ezatullah znów się uśmiechnął. Tym razem uśmiech był pełen chwały, zupełnie jak u świętego stojącego u bram Nieba, gotowego, aby przez nie przejść.
– Zabij głowę, a ciało umrze.
Eldrick widział to w oczach Ezatullaha. Mężczyzna stracił rozum. Być może była to choroba, a może coś innego, ale bez wątpienia nie myślał trzeźwo. Od początku planowali ukraść materiały i porzucić furgon w South Bronx. To była niebezpieczna robota, bardzo trudna wykonania, ale oni to zrobili. Ktokolwiek był odpowiedzialny za resztę, zmienił plany, albo od samego początku kłamał. Teraz jechali do Waszyngtonu radioaktywnym vanem.
Po co?
Ezatullah był doświadczonym dżihadystą. Musiał zdawać sobie sprawę z tego, że jego cel był nieosiągalny. Wyobraził sobie furgon cały usiany dziurami po kulach, stojący trzy jardy od Białego Domu, Pentagonu czy ogrodzenia Kapitolu.
To nie była misja samobójcza. To w ogóle nie była misja. To było oświadczenie polityczne.
– Nie martw się – powiedział Ezatullah. – Bądź szczęśliwy. Zostałeś wybrany, aby dostąpić największego zaszczytu. Zrobimy to, nawet jeśli teraz nie potrafisz sobie tego wyobrazić. Zrozumiesz w odpowiednim czasie. – Odwrócił się i przesunął boczne drzwi furgonu.
Eldrick zerknął na Momo. Kończył z tylną tablicą rejestracyjną. Momo przez chwilę nic nie mówił. Pewnie nie czuł się najlepiej.
Eldrick zrobił krok w tył. A później jeszcze jeden. Ezatullah był zajęty czymś w vanie, odwrócony plecami. Najśmieszniejsze w tej sytuacji było to, że drugi taki moment może już nigdy nie nadejść. Eldrick stał na środku rozległego otwartego parkingu i nikt na niego nie patrzył.
W liceum Eldricka była bieżnia. Wtedy nieźle biegał. Pamiętał tłumy w 168th Street Armory na Manhattanie, wyniki na wielkiej tablicy, rozbrzmiewający gwizdek. Pamiętał zdenerwowanie tuż przed wyścigiem, zawrotną szybkość na nowej bieżni, walczące o pozycję czarne smukłe buty Gazelle, odpychanie się, łokcie uniesione wysoko, poruszanie się tak szybko, jakby to był sen.
Przez te wszystkie lata Eldrick nigdy nie biegł tak szybko, jak tamtego dnia. Może, skupiając całą energię i stawiając wszystko na jedną kartę, mógłby teraz osiągnąć tę prędkość. Nie ma sensu się wahać, a nawet zastanawiać się zbyt długo.
Odwrócił się i wystartował.
Chwilę później usłyszał za sobą głos Momo.
– EZA!
A później coś po persku.
Opuszczony budynek stał naprzeciwko. Choroba przybrała na sile. Zwymiotował, krew pochlapała jego koszulkę, ale nie przestawał biec. Brakowało mu tchu.
Usłyszał kliknięcie podobne do odgłosu wydawanego przez zszywacz. Dźwięk odbił się słabo od ścian. Ezatullah strzelał, a jakżeby inaczej. Jego broń miała tłumik.
Ostre ukłucie przeszyło szyję Eldricka. Upadając na chodnik, zdarł sobie skórę na ramionach. Ułamek sekundy później rozległ się następny strzał. Eldrick podniósł się i biegł dalej. Ogrodzenie było zaraz obok. Skręcił w stronę dziury.
Jego ciało przeszyło kolejne ukłucie. Upadł i doczołgał się do ogrodzenia. Wszystkie siły zdawały się odpłynąć z jego nóg. Wisiał tam, mocno zaciskając dłonie na ogniwach łańcucha.
– Ruchy – wychrypiał. – Ruchy.
Padł na kolana, na siłę odsunął rozszarpane ogrodzenie i przeczołgał się przez otwór. Znalazł się w głębokiej trawie. Wstał, potknął się o coś, czego nie widział i stoczył się z nasypu. Nie próbował przestać się toczyć. Dał się ponieść impetowi na sam dół.
Zatrzymał się, z trudem łapiąc oddech. Ból w plecach był nieprawdopodobny. Twarz miał całą ubłoconą. Było mokro i błotniście. Znalazł się nad brzegiem rzeki. Mógł sturlać się do wody, gdyby tylko chciał. Zamiast tego wczołgał się głębiej w zarośla. Słońce jeszcze nie wzeszło. Jeśli tu zostanie, bez ruchu, bezszelestnie, jest niewielka szansa…
Dotknął dłonią klatki piersiowej. Jego palce pokryły się krwią.
*
Ezatullah stał przy dziurze w ogrodzeniu. Świat wirował wokół niego. Kręciło mu się w głowie na samą myśl o pogoni za Eldrickiem.
Trzymał za łańcuch ogrodzenia, opierając na nim ciężar swojego ciała. Zbierało mu się na wymioty. W krzakach było tak ciemno, że spędziłby pewnie godzinę, szukając go tam. Jeśli dostał się do dużego opuszczonego budynku, mogą go nigdy nie znaleźć.
Moahmmar stał obok. Zgięty w pół, opierał ręce o kolana i oddychał ciężko. – Powinniśmy tam wejść? – zapytał.
Ezatullah potrząsnął głową. – Nie mamy czasu. Postrzeliłem go dwa razy. Jeśli choroba go nie wykończy, zrobią to kule. Niech umrze tam sam. Być może Allah zaopiekuje się tym tchórzem. Mam taką nadzieję. Tak czy inaczej, musimy kontynuować bez niego.
Odwrócił się i ruszył z powrotem w kierunku furgonu. Zdawało się, że stoi zaparkowany w oddali. Był zmęczony, był chory, ale stawiał stopę przed stopą. Każdy krok przybliżał go do bram Raju.
Rozdział 9
6:05 rano
Połączone Centrum ds. Zwalczania Terroryzmu – Midtown Manhattan
– Luke, najlepsze, co możesz zrobić w tej sytuacji, to zebrać swoich ludzi i wrócić do Waszyngtonu – powiedział mężczyzna w garniturze.
Luke stał w środku wirującego chaosu w głównej sali centrum dowodzenia. Nastał już dzień i słabe światło przedostawało się przez okna na wysokości drugiego piętra. Czas mijał zbyt szybko, a centrum dowodzenia było potrzebne jak dziura w moście.
Przestrzeń zajmowało dwustu ludzi. Było co najmniej czterdzieści stacji roboczych, przy niektórych z nich przed pięcioma ekranami komputerów siedziały po dwie lub trzy osoby. Ekrany wyświetlały cyfrowe mapy Manhattanu, Bronxu, Brooklynu, przekazywane na żywo wideo z widokiem na wjazd do tuneli Holland i Lincoln, a także zdjęcia policyjne arabskich terrorystów przebywających w kraju.
W tej chili trzy ekrany pokazywały burmistrza DeAngelo – przy jego sześciu stopach i trzech calach wzrostu asystenci zdawali się niżsi niż w rzeczywistości – który stał przy mikrofonie i przemawiał do odważnych nowojorczyków, zachęcając ich, aby zostali w domach i przytulili swoje dzieci. Czytał przygotowane wcześniej przemówienie.
Jego głos płynął z umieszczonych w pokoju głośników.
– W najgorszym razie – mówił burmistrz – początkowy wybuch zabije wielu ludzi i wywoła panikę na najbliższym obszarze. Narażenie na promieniowanie zrodzi terror rozciągający się na cały region, a prawdopodobnie także na resztę kraju. Wiele osób wystawionych na pierwszy atak może zachorować, a niektóre z nich umrą. Koszty oczyszczania będą olbrzymie, a dodatkowo ciążyć będzie psychiczna i ekonomiczna cena. Atak z wykorzystaniem brudnej bomby na główną stację metra w Nowym Jorku sparaliżuje komunikację na kilka najbliższych dni.
– Ładnie – odezwał się Luke. – Ciekawe, kto mu to napisał.
Rozejrzał się po pokoju. Wszyscy w nim obecni walczyli o pozycję. Roiło się tam od liter alfabetu. NYPD, FBI, NSA, ATF, DEP, nawet CIA. Do licha ciężkiego, nawet DEA tu było. Luke nie był pewien, co może łączyć kradzież radioaktywnych odpadów z przestępstwem narkotykowym.
Ed Newsam poszedł szukać w tłumie personelu SRT.
– Luke, czy mnie słyszysz?
Luke przestał krążyć myślami i wrócił do omawianej sprawy. Stał z Ronem Begleyem z Departamentu Bezpieczeństwa. Ron był łysiejącym mężczyzną, bliskim sześćdziesiątki. Miał duży okrągły brzuch i małe pulchne paluszki. Luke znał jego historię. Był urzędasem, człowiekiem należącym do świata rządowej biurokracji. 11 września prowadził w Departamencie Skarbu zespół analizujący uchylanie się od płacenia podatków i schemat Ponziego. Kiedy utworzono Departament Bezpieczeństwa, prześlizgnął się do wydziału walki z terroryzmem. Nigdy w swoim życiu nikogo nie zaaresztował ani nie strzelał rozzłoszczony z broni.