To był najważniejszy dzień w jego młodym życiu. Przed trzema laty przyjechał do Waszyngtonu i piął się coraz wyżej.
Siedem lat temu był wieśniakiem parkującym przyczepy w północnej części Nowego Jorku. Następnie otrzymał pełne stypendium na Uniwersytecie Stanowym w Nowym Jorku w Binghamton. Zamiast wyluzować i korzystać z darmowej podwózki, został przewodniczącym kampusu Republikanie i komentatorem w gazetce szkolnej. Niedługo potem pisał dla Breitbart i Drudge. Teraz, co później mogło wyglądać na głęboki oddech, był reporterem Newsmax, specjalizującym się w dostarczaniu informacji na temat Kapitolu.
Siłownia była mało oryginalna. Jej wyposażenie ograniczało się do kilku urządzeń do treningu cardio, luster i paru wolnych ciężarów na stelażu. Na bieżni ćwiczył starszy mężczyzna ze słuchawkami w uszach, ubrany w spodnie od dresu i podkoszulek. Jeremy wszedł do cichej szatni. Skręcił za rogiem i stanął naprzeciwko człowieka, z którym miał się spotkać.
Mężczyzna był wysoki, siwy i po pięćdziesiątce. Stał przed otwartą szafką, więc Jeremy widział go z profilu. Jego plecy były proste, szczęka wystająca. Miał na sobie mokry od potu T-shirt i spodenki. Barki, ramiona, klatka piersiowa, nogi, całe jego ciało było muskularne i wyrzeźbione. Wyglądał jak przywódca ludzi.
Nazywał się William Ryan i od dziewięciu kadencji był reprezentantem z Karoliny Północnej oraz spikerem Izby Reprezentantów. Jeremy wiedział o nim wszystko. Jego rodzina była bogata od pokoleń i posiadała plantacje tytoniu jeszcze sprzed czasów Rewolucji. Jego prapradziadek był Senatorem Stanów Zjednoczonych podczas Rekonstrukcji USA. Pierwszy w swojej klasie został absolwentem uczelni Citadel. Był czarujący, łaskawy, a jego sposób sprawowania władzy budził zaufanie i wrażenie tak pełnych uprawnień, że mało kto w partii ośmielał mu się sprzeciwić.
– Czy pan spiker?
Ryan odwrócił się, zobaczył Jeremy'ego i błysnął jasnym uśmiechem. Na jego ciemnoniebieskim T-shircie widniały białe i czerwone litery układające się w napis DUMNY AMERYKANIN. Wyciągnął rękę na powitanie. – Przepraszam – powiedział – jeszcze jestem spocony.
– Żaden problem, proszę pana.
– Dobrze – powiedział Ryan – dajmy spokój z tym „panem”. Prywatnie mów mi Bill. Jeśli to dla ciebie niekomfortowe, zwracaj się do mnie, używając mojego tytułu. Chcę, żebyś coś wiedział. Poprosiłem o ciebie i daję ci wyłączność. Możliwe, że dziś wieczorem będę musiał wziąć udział w konferencji ze wszystkimi mediami. Jeszcze nie wiem. Jednak do tego czasu, przez cały dzień, moje przemyślenia dotyczące tego kryzysu będą podpisane twoim nazwiskiem. Jak ci się podoba?
– Bardzo – powiedział Jeremy. – To zaszczyt. Tylko dlaczego ja?
Ryan zniżył głos. – Dobry z ciebie dzieciak. Od dawna obserwuję twoje postępy. Chciałbym dać ci radę. Całkowicie nieoficjalnie. Po dzisiejszym dniu przestaniesz być psem bojowym. Jesteś doświadczonym dziennikarzem. Chcę, żebyś opublikował słowo w słowo wszystko, co powiem, ale dopiero jutro, chcę, żeby twój materiał stał się trochę bardziej… dopracowany, że tak powiem. Newsmax'owi niczego nie brakuje, ale za rok widzę cię w „Washington Post”. To tam cię potrzebujemy i tak się stanie. Przedtem jednak ludzie muszą uwierzyć, jak dojrzały jesteś i że dorosłeś do roli tak zwanego uczciwego i zrównoważonego mainstreamowego reportera. Nie jest istotne, czy rzeczywiście tak jest, czy nie. Ważne jest, jak cię postrzegają. Rozumiesz, co mam na myśli?
– Myślę, że tak – powiedział Jeremy. Krew pulsowała mu w uszach. Słowa były podniecające i przerażające jednocześnie.
– Wszyscy potrzebujemy przyjaciół na wysokich stanowiskach – powiedział spiker. – Ja też. A teraz odpalaj.
Jeremy wyjął telefon. – Nagrywanie włączone od… teraz. Proszę pana, czy jest pan świadom masowej kradzieży radioaktywnego materiału, która miała miejsce w Nowy Jorku tej nocy?
– Jestem więcej niż świadom – odrzekł Ryan. – Tak jak wszyscy Amerykanie jestem tym głęboko zaniepokojony. Moi asystenci obudzili mnie o 4 rano i przekazali mi tę wiadomość. Wszyscy jesteśmy w dobrym kontakcie z wywiadem i dokładnie przyglądamy się całej sytuacji. Jak dobrze wiesz, pracowałem nad deklaracją kongresową dotyczącą wypowiedzenia wojny Iranowi, którą za każdym razem odrzucał prezydent i jego partia. Jesteśmy w sytuacji, w której Iran okupuje naszych sojuszników, suwerenny naród iracki, a nasz własny personel musi przechodzić przez irańskie punkty kontrolne, aby dostać się do ambasady lub ją opuścić. Nie wierzę, że nastąpiła seria tak poniżających zdarzeń od czasów kryzysu z zakładnikami w Iranie w 1979 roku.
– Czy wierzy pan, że za tą kradzieżą stoi Iran?
– Przede wszystkim nazwijmy to po imieniu. Bez względu na to, czy bomba wybuchnie, czy nie, jest to atak terrorystyczny na amerykańskiej ziemi. Co najmniej dwóch ochroniarzy zostało zamordowanych, a wielkie miasto Nowy Jork żyje w strachu. Po drugie, nie mamy jeszcze wystarczających informacji, aby wskazać, kim są terroryści. Wiemy jednak, że słaba pozycja na światowej scenie zachęca do tego typu ataków. Musimy pokazać naszą prawdziwą siłę i musimy kroczyć razem, jako państwo, z prawej i z lewej, aby się obronić. Zapraszam prezydenta, aby do nas dołączył.
– Co według pana powinien zrobić prezydent?
– Musi przynajmniej ogłosić ogólnokrajowy stan zagrożenia. Powinien przydzielić tymczasowe szczególne uprawnienia do egzekwowania prawa, dopóki nie wytropimy tych ludzi. Te uprawnienia powinny zawierać nadzór bez nakazu, jak również losowe przeszukania i zatrzymania na wszystkich stacjach kolejowych, przystankach autobusowych, lotniskach, w szkołach, na placach publicznych, w centrach handlowych i innych miejscach użytku publicznego. Musi także działać szybko, aby zabezpieczyć całą resztę radioaktywnych substancji na terenie całych Stanów Zjednoczonych.
Jeremy wpatrywał się w dzikie oczy Ryana. Dostrzegł w nich ogień tak duży, że był niemal gotów odwrócić się i wyjść.
– I najważniejsze. Jeśli okaże się, że napastnicy są z Iranu, lub sponsorowani przez Iran, wtedy będzie musiał albo wypowiedzieć wojnę, albo zejść z drogi i pozwolić nam to zrobić. Jeśli to rzeczywiście jest irański atak, a w świetle takiej informacji prezydent nadal będzie udaremniał nasze wysiłki mające na celu zapewnienie ochrony naszemu krajowi i naszym sojusznikom na Środkowym Wschodzie… Co nam wtedy zostanie? Osobiście zainicjuję procedury usunięcia go z urzędu.
Rozdział 11
6:43 rano
Siedemdziesiąta piąta ulica, blisko Parku Avenue – Manhattan
Luke siedział z Edem Newsamem z tyłu jednego z SUV-ów należących do agencji. Znajdowali się naprzeciwko cichej otoczonej drzewami ulicy od strony wymyślnego nowoczesnego wieżowca z podwójnymi szklanymi drzwiami i stojącym przy wejściu portierem w białych rękawiczkach. Widzieli jak, portier otworzył drzwi szczupłej blondynce w białym kostiumie, prowadzącej psa. Nienawidził takich budynków.
– Cóż, w tym mieście jest co najmniej jedna osoba, która najwyraźniej nie zbyt przejmuje się atakiem terrorystycznym – powiedział Luke.
Ed osunął się na fotel. Wyglądał na wpółprzytomnego. Beżowe spodnie cargo i biały T-shirt oraz jego ostre rysy, głowa jak kula bilardowa i krótko przycięty zarost sprawiały, że ani trochę nie wyglądał na agenta federalnego. Z pewnością nie wyglądał też na kogoś, kogo wpuszczono by do tego budynku.
Luke'a irytowała sama myśl o immunitecie dyplomatycznym Alego Nassara. Miał nadzieję, że Nassar nie będzie sprawiał dużych problemów. Luke nie miał cierpliwości do negocjacji.
Zadzwonił telefon Luke'a. Spojrzał na wyświetlacz i odebrał.
– Trudy – powiedział – w czym mogę pomóc?
– Luke, właśnie otrzymaliśmy nowe informacje – powiedziała. – Ciało, które ty i Don znaleźliście w szpitalu.
– Słucham.
– Trzydziestojednoletni Ibrahim Abdulraman. Libijczyk, urodzony w Trypolis w ubogiej rodzinie. Bardzo niski poziom lub brak formalnej edukacji. Dołączył do armii w wieku osiemnastu lat. Niedługo potem został przeniesiony do więzienia Abu Salim, gdzie pracował przez kilka lat. Był zamieszany w łamanie praw człowiek w więzieniu, w tym w tortury i morderstwo politycznych przeciwników rządu. W marcu 2011, kiedy reżim zaczął chylić się ku upadkowi, pospiesznie opuścił kraj. Najwyraźniej wyczuł niebezpieczeństwo. Rok później pojawił się w Londynie jako ochroniarz młodego saudyjskiego księcia.
Ramiona Luke'a opadły. – Hmm. Libijski oprawca pracujący dla saudyjskiego księcia? W takim razie, kto skończył martwy podczas kradzieży radioaktywnego materiału w Nowym Jorku? Kim naprawdę był ten człowiek?
– Nie miał powiązań eksternistycznych i wygląda na to, że nie miał też silnych przekonań politycznych. Nigdy nie był elitarnym żołnierzem i prawdopodobnie nie przeszedł żadnego szkolenia specjalistycznego. Jak dla mnie był oportunistą, siłą fizyczną do wynajęcia. Zniknął z Londynu dziesięć miesięcy temu.
– Dobrze, podaj mi jeszcze raz jego nazwisko.
– Ibrahim Abdulraman. Ale, Luke? Musisz wiedzieć coś jeszcze.
– Mów.
– Nie znalazłam sama tych informacji. Są na wielkiej tablicy w głównej sali. Ten facet, Myerson z NYPD nie przekazał mi identyfikatorów, kiedy je zdobył i przeprowadził śledztwo na własną rękę. Informacje zostały podane do wiadomości wszystkim oprócz nas. Próbują nas wyeliminować.
Luke spojrzał na Eda i przewrócił oczami. Ostatnią rzeczą, jakiej chciał, było wdanie się w idiotyczną rywalizację między agencjami. – W porządku, cóż…
– Posłuchaj, Luke. Trochę się o ciebie martwię. Tracisz tu przyjaciół i wątpię, czy międzynarodowy incydent cokolwiek tu pomoże. Dlaczego nie przekażemy dalej szczegółów transakcji bankowych i nie pozwolimy Ojczyźnie działać? Możemy przeprosić za hackowanie i powiedzieć, że byliśmy nadgorliwi. Jeśli zobaczysz się teraz z dyplomatą, narazisz się na problemy.
– Trudy, już tu jestem.
– Luke…
– Trudy, rozłączam się.
– Próbuję ci pomóc – powiedziała.
Rozłączył się i spojrzał na Eda.
– Gotowy?
Ed prawie wcale się nie ruszył. Wskazał na budynek.
– Jestem do tego stworzony.
*
– Mogę panom w czymś pomóc? – zapytał mężczyzna, kiedy weszli.
Pod sufitem w przedniej części holu wisiał połyskujący żyrandol. Po prawej była sofa i kilka designerskich krzeseł. Przy lewej ścianie ustawiono długą ladę, za którą stał następny portier. Miał telefon, komputer i morze ekranów. Miał też mały telewizorek, na którym włączony był kanał z wiadomościami.
Mężczyzna wyglądał na jakieś czterdzieści pięć lat. Jego oczy były czerwone i z widocznymi naczynkami, ale niekoniecznie przekrwione. Włosy miał zaczesane do tyłu i wyglądał, jakby właśnie wyszedł spod prysznica. Luke pomyślał, że pewnie pracuje tu już od tak dawna, że mógłby pić przez całą noc i pracować przez sen. Najpewniej znał z widzenia każdego, kto kiedykolwiek pojawił się w tym budynku i doskonale wiedział, że Luke i Ed nie należą do grona stałych bywalców.
– Ali Nassar – powiedział Luke.
Mężczyzna podniósł słuchawkę telefonu. – Pan Nassar. Apartament na najwyższym piętrze. Kogo mam zapowiedzieć?
Nie mówiąc ani słowa, Ed prześlizgnął się nad ladą i nacisnął widełki telefonu, przez który rozmawiali mężczyźni. Ed był duży i silny jak lew, ale jego ruchy były płynne i pełne wdzięku niczym u gazeli.
– Nie możesz nikogo zapowiedzieć – powiedział Luke. Pokazał portierowi odznakę. Ed zrobił to samo. – Federalni agenci. Musimy zadać panu Nassarowi kilka pytań.
– Obawiam się, że w tej chwili to niemożliwe. Pan Nassar nie przyjmuje rozmów przed 8 rano.
– Więc dlaczego rozmawiałeś przez telefon? – zapytał Newsam.
Luke zerknął na Eda. To była sprytna odpowiedź. Ed nie był osobą, która dołączyłaby do klubu dyskusyjnego, ale wyglądało na to, że nieźle by sobie radził.
– Oglądałeś wiadomości? – zapytał Luke. – Jestem pewien, że słyszałeś o zaginięciu odpadów radioaktywnych. Mamy powód, aby uważać, że pan Nassar może wiedzieć coś na ten temat.
Mężczyzna patrzył prosto przed siebie. Luke uśmiechnął się. Właśnie zatruł studnię Nassara. Ten portier był węzłem komunikacyjnym. Nim nastanie nowy dzień, każdy w tym budynku będzie wiedział, że rząd podejrzewa Nassara o działalność terrorystyczną.
– Przepraszam, proszę pana – zaczął mężczyzna.
– Nie musisz przepraszać – powiedział Luke. – Wystarczy, że udzielisz nam dostępu do piętra z apartamentami. Jeśli nie, zostaniesz w tej chwili aresztowany za utrudnianie pracy policji i wyprowadzony stąd w kajdankach. Jestem pewien, że tego nie chcesz. Ja też tego nie chcę. Więc proszę o klucze lub kod, lub cokolwiek, co jest potrzebne, a później będziesz mógł wrócić do swoich zajęć. Miej też na uwadze, że jeśli będziesz majstrować przy windzie, kiedy do niej wsiądziemy, aresztuję cię nie tylko za utrudnianie. Usłyszysz zarzut współuczestniczenia w czterech morderstwach i kradzieży materiału radioaktywnego. Sędzia ustali kaucję w wysokości dziesięciu milionów dolarów, a ty będziesz pokutować w Rikers Island w oczekiwaniu na proces przez następne dwanaście miesięcy. Czy to brzmi atrakcyjnie dla ciebie… – Luke zerknął na identyfikator mężczyzny.
– John?
*
– Naprawdę zamierzałeś aresztować tego mężczyznę? – zapytał Ed.
Szklana winda przesuwała się okrągłym szklanym szybem w południowo-zachodnim rogu budynku. W miarę jak się wznosili, widok najpierw zapierał dech w piersiach, po czym stał się odurzający. Po chwili im oczom ukazała się rozległa panorama z Empire State Building dokładnie naprzeciwko nich i budynkiem ONZ po lewej. W oddali w porannym słońcu połyskiwał rząd samolotów na podejściu do lotniska LaGuardia.
Luke się uśmiechnął. – Aresztować go za co?
Ed zachichotał. Winda przesuwała się w górę i w górę.
– Człowieku, jestem zmęczony. Właśnie się kładłem, kiedy Don do mnie zadzwonił.
– Wiem – powiedział Luke – ja też.
Ed potrząsnął głową. – Od jakiegoś czasu nie bawiłem się w tę całodobową robotę. Nie tęsknię za tym.
Winda dotarła na ostatnie piętro. Rozległ się przyjemny dźwięk i drzwi się rozsunęły.
Wyszli na szeroki korytarz z wypolerowanymi kamiennymi płytami na podłodze. Jakieś dziesięć jardów przed nimi stało dwóch mężczyzn. To byli duzi faceci w garniturach, ciemnoskórzy, pewnie Persowie, a może jakiejś innej narodowości. Pilnowali podwójnych drzwi. Luke się tym nie przejmował.
– Wygląda na to, że nasz portier ich uprzedził.
Jeden z mężczyzn pomachał ręką. – Nie! Musicie zawrócić. Nie możecie tu wejść.
– Agenci federalni – powiedział Luke. Szedł z Edem w ich kierunku.
– Nie! Nie macie tu jurysdykcji. Nie zezwalamy na wejście.
– Chyba nie będę sobie zaprzątał głowy pokazywaniem im odznaki – powiedział Luke.
– No – odparł Ed – nie ma powodu.
– Na mój znak, dobrze?
– Pewnie.
Luke odczekał chwilę.
– Teraz.
Byli pięć stóp od mężczyzn. Luke rzucił się na jednego z nich i wymierzył pierwszy cios. Zdziwił się, jak jego własna pięść zdawała się wolno poruszać. Mężczyzna był o pięć cali wyższy od Luke'a. Miał bary szerokie jak skrzydła wielkiego ptaszyska. Z łatwością zablokował uderzenie i złapał Luke'a za nadgarstek. Był silny. Przyciągnął do siebie Luke'a.
Luke podniósł kolano do pachwin, ale mężczyzna zablokował ten ruch swoją nogą i przyłożył wielką dłoń do gardła Luke’a. Jego palce zacisnęły się niczym szpony orła wbijające się w ciało ofiary.