I mimowolnie zaczął zastanawiać się: czego w istocie pozbawiał swoje ofiary?
Merk nie miał pojęcia, co wywołało w nim tak głęboką potrzebę autorefleksji. Jedno, co wiedział, to że było mu z tym nieswojo. Pojawiły się w nim nowe uczucia, a wraz z nimi silne przekonanie, że ma dość zabijania. Rozwinęło się w nim tak wielkie obrzydzenie do zbrodni, jak wielka była kiedyś do niej miłość. Żałował, że nie może wskazać jednej konkretnej przyczyny, jednego wydarzenia, które stworzyło go takim, jakim był. Najwyraźniej takim już się urodził. I to właśnie najbardziej go niepokoiło.
W przeciwieństwie do innych najemników, Merk przyjmował tylko takie zlecenia, w których słuszność wierzył. Dopiero w późniejszym okresie swojego życia, kiedy to stał się zbyt dobry w tym, co robił, gdy stawki stały się zbyt wysokie, gdy zleceniodawcy stali się zbyt ważni, dopiero wtedy niektóre z jego zasad przestały obowiązywać, a on zaczął przyjmować zapłatę za zabijanie ludzi, którzy nie koniecznie byli winni zarzucanych im czynów. I to właśnie nie pozwalało mu w nocy spać.
Merk z całych sił pragnął cofnąć czas, udowodnić innym, że może się zmienić. Chciał wymazać swoją przeszłość, naprawić wyrządzone krzywdy, odpokutować wszystkie grzechy. Uroczyście przysiągł sobie, że już nigdy nie zabije; nigdy nie podniesie na nikogo ręki; spędzi resztę swoich dni prosząc Boga o przebaczenie; poświęci życie by pomagać innym; by stać się lepszym człowiekiem. I to wszystko doprowadziło go tutaj, do tej leśnej drogi, usłanej śnieżnobiałymi liśćmi.
Leśna droga ciągnęła się przed Merkiem w nieskończoność. Na horyzoncie wciąż nie było widać wieży Ur, był jednak przekonany, że podąża we właściwym kierunku. Odkąd był małym chłopcem, fascynowały go opowieści o Obserwatorach, sekretnym zakonie mnichów-rycerzy, po części tworzonym przez ludzi, a po części przez coś innego, znajdującym się w dwóch wieżach – Wieży Ur na północnym-zachodzie i Wieży Kos na południu. Ich zadaniem było trzymanie pieczy nad najcenniejszym reliktem królestwa: Mieczem Ognia. Według legendy, bez Miecza Ognia, Płomienie przestałyby istnieć. To, w której wieży znajdował się Miecz, było owiane ściśle strzeżoną tajemnicą, znaną jedynie najstarszym Obserwatorom. Legenda głosiła, że jeśli Miecz zostałby przeniesiony, bądź skradziony, Płomienie wygasną, a Ecalon zostanie narażone na śmiertelne niebezpieczeństwo.
Mówiło się też, że czuwanie nad bezpieczeństwem wież było powołaniem, świętym i honorowym obowiązkiem dla kogoś, kto został zaakceptowany przez Obserwatorów. Merk, kiedy był jeszcze małym chłopcem, codziennie przed pójściem spać wyobrażał sobie, jakby to było zostać jednym z nich. Teraz pragnął zatracić się w samotności, w służbie, w autorefleksji i wiedział, że nie ma na to lepszego sposobu, niż przyłączenie się do Obserwatorów. Merk czuł się gotowy. Zamienił swoją kolczugę na skórzana koszulę, swój stalowy miecz na drewnianą laską i po raz pierwszy od niepamiętnych czasów przeżył cały miesiąc nie polując ani nie zabijając nikogo. Wreszcie zaczynał czuć się szczęśliwy.
Wspinając się na szczyt kolejnego już niewielkiego wzgórza, Merk miał nadzieję, że tym razem dojrzy gdzieś na horyzoncie Wieżę Ur. Nie było tam jednak nic poza lasami, ciągnącymi się daleko jak okiem sięgnąć. Czuł jednak, że jest już blisko, po tylu dniach wędrówki, wieża nie mogła być daleko.
W miarę jak Merk schodził ze wzgórza, las stawał się coraz bardziej gęsty, a gdy znalazł się na dole, przed sobą ujrzał ogromne, ścięte drzewo, blokujące drogę. Zatrzymał się przed nim, podziwiając jego rozmiary i rozważając możliwości przedostania się na jego drugą stronę.
– Tutaj kończy się twoja wędrówka – dobiegł go złowieszczy głos.
Merk natychmiast rozpoznał złe zamiary, był przecież ekspertem w tej dziedzinie i nawet nie musiał się odwracać, by wiedzieć, co będzie dalej. Usłyszał szelest liści wokół siebie, gdy spomiędzy drew wyłoniły się twarze pasujące do głosu: twarze rzezimieszków, desperatów, którzy gotowi byli zabić bez żadnego powodu. Twarze złodziei i morderców, polujących na bezbronnych wędrowców, rządnych krwi i złota. W oczach Merka reprezentowali wszystko, czym gardził.
Był otoczony i wiedział o tym, że znalazł się w pułapce. Ośmioro zakapiorów stanęło wokół niego, a każdy z nich trzymał w dłoni sztylet. Ubrani byli w łachmany, z brudnymi twarzami, rękami i paznokciami, wszyscy zarośnięci, patrzący na niego wygłodniałym wzrokiem, jakby nie jedli od wielu dni. I jakby byli wyjątkowo znudzeni.
Merk wzdrygnął się, gdy jeden ze złodziei podszedł bliżej, nie jednak ze strachu – mógł zabić jego i całą jego kompanię bez mrugnięcia okiem – lecz na myśl o tym, że znowu zmuszony będzie do użycia przemocy. A do tego za nic w świecie nie chciał dopuścić.
– I co my tu mamy? – zapytał jeden z nich, obchodząc Merka dookoła.
– Wygląda na mnicha – powiedział kpiąco inny – Choć buty nie pasują do kompletu.
– Może jest mnichem, który myśli, że jest żołnierzem – zaproponował ktoś żartobliwie.
Wszyscy parsknęli śmiechem. Wtedy jeden z nich, prawdziwy oprych po czterdziestce, z niepełnym uzębieniem i cuchnącym oddechem, nachylił się do Merka i szturchnął go ramię. Stary Merk zabiłby każdego mężczyznę, który podszedłby do niego tak blisko.
Lecz nowy Merk pragnął odmienić swoje życie, stać się lepszym człowiekiem, wznieść się ponad przemoc, nawet gdy los wystawiał go na próbę. Zamknął oczy i wziął głęboki oddech, zmuszając się do zachowania spokoju.
Nie uciekaj się do przemocy, powtarzał sobie w głowie.
– Co robi ten mnich? – zapytał ktoś – Modli się?
Cała banda znowu wybuchła śmiechem.
– Twój bóg ci tu nie pomoże, chłopcze! – wykrzyknął inny.
Merk otworzył oczy i spojrzał na oprycha.
– Nie chcę cię skrzywdzić – powiedział spokojnie.
Śmiech stawał się coraz głośniejszy. Wtedy Merk pomyślał, że zachowanie spokoju, powstrzymanie się od przemocy, było najtrudniejszą rzeczą, jaką kiedykolwiek zrobił.
– Ależ mamy szczęście – zadrwił rabuś.
Znowu podniosły się śmiechy. Wszyscy jednak zamilkli, gdy Merk niespodziewanie dostał w twarz od przywódcy.
– Ale, być może – powiedział głosem śmiertelnie poważnym, a stał tak blisko, że Merk czuł jego śmierdzący oddech – my chcemy skrzywdzić ciebie.
Któryś ze zbirów zaszedł Merka od tyłu, owinął grube ramię wokół jego szyi i zaczął go dusić. Merk począł gwałtownie łapać powietrze. Uścisk na szyi był na tyle mocny, by sprawić mu ból, ale nie na tyle silny, by zupełnie odciąć mu dopływ powietrza. Jego naturalnym odruchem było sięgnięcie do tyłu i skręcenie łajdakowi karku. Nie byłoby to trudne; dokładnie wiedział, gdzie złapać i co ścisnąć, żeby jednym ruchem sparaliżować człowieka. Zmusił się jednak, by tego nie robić.
Pozwól im odejść, powiedział do siebie. Droga do człowieczeństwa musi mieć gdzieś swój początek.
Merk stanął twarzą w twarz z ich przywódcą.
– Weźcie, co tylko chcecie – powiedział, dysząc – Weźcie i odejdźcie.
– A co, jeśli weźmiemy i tu zostaniemy – szef bandy odpowiedział.
– Nie tobie chłopcze decydować, co weźmiemy a czego nie – rzucił któryś.
Jeden z nich podszedł do Merka i zaczął przeczesywać tobołki przytroczone do jego pasa. Merk zmusił się, by zachować spokój, gdy chciwe łapska buszowały w ostatnich osobistych rzeczach, jakie pozostały mu na tym świecie. Merk nie zareagował nawet wtedy, gdy wyciągnęli jego srebrny sztylet, jego ulubioną broń.
Odpuść im, powtarzał sobie.
– Co to jest? – zdziwił się jeden z nich – Sztylet?
Spojrzał na Merka.
– Na co takiemu dostojnemu mnichowi sztylet? – zapytał podejrzliwie.
– Co ty tym robisz, chłopcze, strugasz drewna? – zakpił inny.
Wszyscy śmiali się w niebogłosy. Merk zaś, z zaciśniętymi zębami, zastanawiał się, ile jeszcze może znieść.
Nagle uwagę człowieka, który zabrał mu sztylet, przyciągnął nadgarstek Merka. Złapał za jego rękaw i podciągnął go aż do łokcia.
– A to co? – zapytał złodziejaszek, chwytając go za rękę i przyglądając się jej uważnie.
– Wygląda jak lis – stwierdził ktoś.
– Dlaczego mnich ma tatuaż lisa?
Kolejny mężczyzna, chudy z rudymi włosami, podszedł bliżej i złapał go za nadgarstek. Przyglądał mu się uważnie przez dłuższą chwilę, po czym puścił i spojrzał na Merka.
– To nie lis, idioto – burknął – To wilk. Znak królewskiego najemnika.
Merk poczuł, jak oblewają go zimne poty. Nie chciał by go zdemaskowali.
Cała zgraja stała teraz w ciszy, przyglądając mu się z niedowierzaniem, i wtedy Merk po raz pierwszy wyczuł w nich wahanie.
– To jest znak zabójców – powiedział wreszcie któryś – Skąd go masz, chłopcze?
– Pewnie sam go sobie zrobił – rzucił ktoś – By drogę uczynić bezpieczniejszą.
Przywódca skinął, nakazując swojemu człowiekowi poluzowanie uścisku na gardle Merka. Ten mógł wreszcie odetchnąć głęboko. Wtedy przywódca wyciągnął rękę i przystawił nóż do gardła Merka. Merk zastanawiał się, czy przyjdzie mu umrzeć tutaj, teraz, w tym miejscu. W końcu byłaby to sprawiedliwa kara za wszystkie te okropne zbrodnie, które popełnił. Nie był jednak do końca pewien, czy jest gotów na śmierć.
– Odpowiedz mu – warknął – Sam to sobie zrobiłeś, chłopcze? Mówią, że trzeba zabić setki ludzi, by zostać wyróżnionym tym znakiem.
Merk przez dłuższą chwilę zastanawiał się, co powinien powiedzieć. Wreszcie westchnął.
– Tysiąc – powiedział.
– Przywódca zamrugał, zdezorientowany.
– Że co? – zapytał.
– Tysiąc ludzi – Merk wyjaśnił – Za to dostaje się ten tatuaż. Otrzymałem go od samego Króla Tarnisa.
Zapadła grobowa cisza, wszystkie spojrzenia skupiły się na nim. Był ciekawy, co się teraz wydarzy.
Po chwili jeden z nich parsknął histerycznym śmiechem, reszta poszła w jego ślady. Ryczeli ze śmiechu tak, jakby w całym swoim życiu nie usłyszeli nic zabawniejszego.
– To było dobre, chłopcze – powiedział wreszcie jeden z nich – Jesteś prawie tak dobrym kłamcą, jak mnichem.
Przywódca znowu przycisnął sztylet do jego gardła. Tym razem na tyle jednak mocno, by puścić strużkę krwi.
– Kazałem ci odpowiedzieć – powtórzył – Odpowiedzieć prawdę. Chcesz tu umrzeć, chłopcze?
Merk musiał bardzo poważnie zastanowić się nad odpowiedzią. Czy on chce umrzeć? To było bardzo dobre pytanie, zdecydowanie głębsze, niż mogłoby się temu rzezimieszkowi wydawać. Zaglądając w głąb swej duszy, uświadomił sobie, że część jego faktycznie chciała umierać. Był zmęczony życiem, zmęczony i zrezygnowany.
Po dłuższym jednak namyśle doszedł do wniosku, że nie był jeszcze gotowy na śmierć. Nie teraz. Nie dzisiaj. Nie kiedy chciał rozpocząć życie na nowo. Nie w momencie, gdy po raz pierwszy zaczął cieszyć się życiem. Chciał wykorzystać szansę, którą dał mu los, chciał poświęcić życie służbie w Wieży. Pragnął stać się Obserwatorem.
– Nie, nie chce jeszcze umierać – zdecydował Merk, patrząc bandziorowi prosto w oczy – Dlatego też – kontynuował – postanowiłem dać ci jedną szansę, byś mnie uwolnił, zanim zabiję was wszystkich.
Banda patrzyła na niego w niemym szoku. Już po chwili jednak Merk poczuł ostrze sztyletu powoli przecinające mu skórę na gardle. Wtedy coś w nim pękło. Nie mógł już dłużej powstrzymywać swojej prawdziwej natury, swoich odruchów, w których ćwiczył się przez całe swoje życie. To, co miało zaraz nastąpić, było równoznaczne ze złamaniem przez niego przysięgi, ale on już o to nie dbał.
Stary Merk powrócił tak szybko, jakby nigdy nie odszedł. W mgnieniu oka stał się znowu bezlitosnym zabójcą.
Merk skoncentrował się i ogarnął wzrokiem wszystkie ruchy swoich przeciwników, każdy słaby punkt, każdą kontuzję i ranę. Obudził się w nim morderczy instynkt, nieodparte pragnienie zabicia ich wszystkich.
Jednym błyskawicznym ruchem pochwycił nadgarstek szefa bandy i wykręcił go tak mocno, że aż pękły kości. Chwycił wylatujący bandycie z ręki sztylet i jednym szybkim ruchem, poderżnął mu gardło. Ten zdążył jeszcze spojrzeć na niego zdumionym wzrokiem, zanim padł martwy na mokrą od krwi ziemię.
Merk odwrócił się w stronę pozostałych. Na samą myśl o tym, co zaraz się tu wydarzy, uśmiechnął się makabrycznie.
– Niestety, chłopcy – powiedział – zdaje się, że tym razem zadarliście z niewłaściwym człowiekiem.
ROZDZIAŁ PIĄTY
Kyra stała po środku zatłoczonego mostu, czując na sobie wzrok zgromadzonego wokół niej tłumu. Wszyscy czekali na jej decyzję o losie dzika. Spłonęła rumieńcem; nigdy nie lubiła być w centrum uwagi. Oczywiście, była szalenie wdzięczna ojcu, że docenił jej zasługi i dumna z tego, że zaufał jej w kwestii tak istotnej z punktu widzenia całego jej ludu.
Jednocześnie czuła ciężar spoczywającej na sobie odpowiedzialności. Choć szczerze nienawidziła Pandezjan, nie chciała doprowadzić do wybuchu wojny, której jej lud nie mógłby wygrać. Z drugiej strony, nie chciała tak po prostu wycofać się, pokłonić Gwardii Lorda, okryć hańbą swojego ludu. Zwłaszcza po tym, jak Anvin i reszta wykazali się taką odwagą.
Szybko zrozumiała, jak mądrze i sprytnie postąpił jej ojciec: już teraz decyzja o losie dzika należała do niej, nie zaś do Gwardii Lorda. A sam ten fakt ratował honor jej ludu. Zrozumiała też, że pozwolił jej zadecydować nie bez powodu: musiał wiedzieć, że sytuacja ta wymaga zewnętrznego głosu, by pomóc wszystkim stronom zachować twarz. Ona idealnie nadawała się do tego zadania. Znał ją, wiedział, że nie podejmie pochopnej decyzji, że kierować się będzie przede wszystkim rozsądkiem. Im dłużej się nad tym zastanawiała, tym bardziej była przekonana, że wybrał ją nie po to, by wywołała wojnę – to mógł w każdej chwili zrobić Anvin – lecz po to, by zapobiegła eskalacji konfliktu.
Po głębszym namyśle oznajmiła więc:
– Bestia jest przeklęta – powiedziała lekceważąco – Prawie zabiła moich braci. Przybyła z Cierniowego Lasu i została zabita w wieczór Zimowego Księżyca, czas, w którym polowania są zakazane. Błędem było przynoszenie tego potwora do naszej osady – należało go zostawić w lesie, jak najdalej od nas, by tam zgnił.
Odwróciła się hardo do Gwardzistów.
– Śmiało, zanieście go Lordowi – uśmiechnęła się szyderczo – Wyświadczycie nam tym przysługę.
Miny Gwardzistów wyraźnie zrzedły. Patrzyli zdezorientowani to na dziewczynę, to znów na bestię; wyglądali tak, jakby wbili zęby w coś zgniłego i nie byli już pewni, czy chcą kontynuować ten posiłek.
Kyra kątem oka widziała, jak Anvin i inni patrzą na nią z aprobatą i wdzięcznością – szczególnie jej ojciec. Zrobiła to – pozwoliła swoim ludziom zachować twarz, uchroniła ich przed wojną – a jednocześnie dała pstryczka w nos Pandezjanom.
Jej bracia wypuścili z rąk dzika i pokornie cofnęli się o krok. Bestia z hukiem wylądowała w śniegu.
Wszystkie oczy spoczęły teraz na Gwardzistach Lorda, którzy stali tam, nie wiedząc, co czynić. Widać było, że słowa Kyry zrobiły na nich wrażenie; patrzyli na bestię tak, jakby była czymś obrzydliwym, wyciągniętym z wnętrza ziemi. Było oczywistym, że nie chcą mieć z nią absolutnie nic wspólnego.
Dowódca, po długim, pełnym napięcia milczeniu, wreszcie skinął na swoich ludzi, nakazując im podnieść zwierzynę, po czym odwrócił się skrzywiony, świadom tego, że został przechytrzony, odmaszerował wyraźnie poirytowany.