Wyciągnął ręce w panice, próbując złapać uciekającą wodę, przytrzymał ją i zbliżył w kierunku swych ust. Lecz gdy to zrobił, woda zawróciła i uniosła się ku niebu, nie dotykając jego twarzy.
– Co się dzieje? – krzyknął Thor do Indry, oddychając ciężko.
Spojrzała ze strachem na nieboskłon, zsuwając kaptur z głowy.
– Odwrócony deszcz! – krzyknęła.
– Co to takiego? – krzyknął Elden, oddychając płytko i chwytając się za gardło.
– Pada w górę! – wrzasnęła. – Cała wilgoć jest wyciągana w powietrze!
Thor patrzył, jak reszta wody z jego ciała wypływa ku górze, a następnie, jak jego skóra schnie i pęka, odpadając suchymi płatami na ziemię.
Thor osunął się na kolana, chwytając się za gardło i próbując złapać oddech. Wokół niego jego bracia zachowywali się podobnie.
– Wody! – błagał Elden obok niego.
Rozległo się donośny huk, jak gdyby rozbrzmiały tysiące grzmotów. Thor spojrzał w górę i zobaczył, że niebo zasnuwa się czernią. Pojawiła się pojedyncza chmura burzowa, która zmierzała w ich stronę z niewiarygodną prędkością.
– NA ZIEMIĘ! – krzyknęła Indra. – Niebo się odwraca!
Ledwie skończyła wypowiadać te słowa, a niebo się otworzyło i w dół trysnęła ściana wody, zmiatając z nóg Thora i pozostałych siłą powstałej fali.
Thor przewracał się, niesiony falą, sam nie wiedział jak długo. W końcu znalazł się znów na pustynnej ziemi, a fala rozlała się za nimi. Po tym lunęły strugi deszczu. Thor odrzucił głowę w tył i pił, podobnie jak pozostali, aż w końcu ugasili pragnienie.
Powoli doszli do siebie, oddychając ciężko, wyglądając na wykończonych. Wymienili spojrzenia. Przeżyli. Gdy szok minął i strach ich opuścił, powoli wybuchnęli śmiechem.
– Żyjemy! – krzyknął O’Connor
– Czy to najgorsze, co może nas spotkać na tej pustyni? – spytał Reece, zadowolony, że żyją.
Indra potrząsnęła z powagą głową.
– Przedwcześnie świętujecie – powiedziała, bardzo zaniepokojona. – Po deszczu zwierzęta pustyni wychodzą, by się napić.
Rozległ się okropny hałas. Thor spojrzał w dal i przyglądał się z przerażeniem, jak armia niewielkich stworzeń zmierza spiesznie w ich kierunku. Thor spojrzał przez ramię i ujrzał jezioro wody, jakie zostawił po sobie deszcz. Zdał sobie sprawę z tego, że znajdowali się na drodze spragnionych stworzeń.
Dziesiątki zwierząt, których Thor nigdy wcześniej nie widział, pędziły w ich stronę. Były to ogromne, żółte zwierzęta przypominające bawoły, lecz dwukrotnie większe, o czterech rękach i czterech rogach, biegnące na dwóch nogach w ich kierunku. Przemieszczały się w zabawny sposób, co jakiś czas podskakiwały na czworakach, a potem ponownie się podnosiły. Ryknęły, gdy znalazły się bliżej nich. Od ich biegu drżała ziemia.
Thor dobył miecza, podobnie jak pozostali, i przygotował się do obrony. Gdy pierwsze zwierzę się zbliżyło, Thor odsunął się na bok, schodząc mu z drogi, nie uderzając w nie w nadziei, że przebiegnie obok nich w kierunku wody.
Stwór pochylił głowę, by nabić Thora i nie trafił, gdy się odsunął. Ku przerażeniu Thora, nie zadowoliło go to – zawrócił, wściekły, i ruszył wprost na niego. Zdawało się, że bardziej niż napić się wody, chce go zabić.
Gdy natarł po raz kolejny, opuszczając rogi, Thor skoczył wysoko w górę i zamachnął się mieczem, odcinając jeden z jego rogów, gdy przebiegał obok. Zwierzę ryknęło, skoczyło na dwie nogi i uderzyło Thora, przewracając go na ziemię.
Stwór uniósł nogi i próbował zdeptać Thora, lecz ten przetoczył się na bok. Stopy zwierzęcia zostawiły ślad w piasku, wzniecając tumany kurzu. Stwór ponownie podniósł nogę, i tym razem Thor uniósł miecz i zatopił go w piersi stwora.
Zwierzę ryknęło raz jeszcze. Zatopiwszy miecz aż po rękojeść, Thor przeturlał się spod zwierzęcia tuż przed tym, jak osunęło się na ziemię martwe. Miał szczęście: stwór zgniótłby go.
Gdy Thor stanął na nogi, natarło na niego kolejne zwierzę. Odskoczył na bok, lecz jeden z rogów drasnął jego ramię. Thor krzyknął z bólu i upuścił miecz. Pozbawiony miecza, dobył swej procy, umieścił w niej kamień i cisnął w zwierzę.
Zwierzę zatoczyło się i ryknęło, gdy kamień trafił w jej ślepię – lecz nie przerwało szarży.
Thor biegał na prawo i lewo, próbując umknąć zwierzęciu – lecz stwór był zbyt szybki. Thor nie miał dokąd uciec i wiedział, że za chwilę przebiją go rogi zwierzęcia. Biegnąc, spojrzał na swych braci legionistów i zobaczył, że nie radzą sobie wcale lepiej niż on. Każdy z nich także próbował umknąć przed którymś ze zwierząt.
Stwór zbliżył się do Thora, był oddalony od niego o cale. Thor czuł jego paskudny odór i słyszał parskanie. Zwierzę opuściło rogi. Thor przygotował się na uderzenie.
Nagle stwór pisnął, a gdy Thor się odwrócił, dostrzegł, że zwierzę unosi się w powietrzu. Thor spojrzał w górę, zbity z pantałyku, nie rozumiejąc, co się dzieje – i wtedy zobaczył za nim ogromnego potwora o żółtozielonej skórze, rozmiarów dinozaura, wysokiego na sto stóp, o rzędach ostrych jak brzytwy zębów. Trzymał stwora w paszczy, jak gdyby to było nic, następnie wygiął się w tył, przesuwając go głębiej. Trzymał go tak, wiercącego się, po czym pogryzł i połknął w trzech dużych kęsach, oblizując się.
Żółte stwory wokół Thora odwróciły się i zaczęły uciekać przed potworem. Ten ruszył za nimi, przesuwając i uderzając ogromnym ogonem po ziemi; ogon zahaczył o Thora i pozostałych i posłał ich na twarde podłoże. Lecz stwór podążał dalej za żółtymi stworami, bardziej zainteresowany nimi.
Thor odwrócił się i popatrzył na pozostałych, którzy siedzieli zaskoczeni i spojrzeli na niego.
Indra stała, potrząsając głową.
– Nie martwcie się – rzekła. – Będzie dużo gorzej.
ROZDZIAŁ ÓSMY
Kendrick przeszedł powoli po spalonym dziedzińcu górnej Silesii. U jego boku kroczyli Srog, Brom, Kolk, Atme, Godfrey i tuzin Srebrnych. Szli powoli, statecznie, z rękoma skrzyżowanymi za głową, poddając się.
Niewielka grupa mijała tysiące przyglądających się żołnierzy Imperium, zmierzając w kierunku sylwetki Andronicusa, oczekującego przy drugiej bramie miasta. Kendrick czuł, że spojrzenia wszystkich spoczywają na nich, a gęste napięcie unosi się w powietrzu. Na dziedzińcu, mimo że zajęty był przez tysiące żołnierzy, panowała cisza jak makiem zasiał.
Godzinę wcześniej Kendrick wykrzyczał Andronicusowi, że chcą się poddać. Wraz z grupą wojowników udał się do górnego miasta, upewniając się, że wszyscy widzą, że są nieuzbrojeni, i szedł teraz między usuwającymi się z drogi żołnierzami Imperium w stronę Andronicusa, by oficjalnie złożyć mu pokłon. Serce Kendricka biło tak szybko, że niemal wyrwało mu się z piersi i zaschło mu w gardle, gdy zobaczył, że otaczają ich tysiące przeciwników.
Kendrick i pozostali przygotowali pewien plan. Gdy zbliżyli się do Andronicusa, Kendrick przekonał się na własne oczy, jak ogromny i dziki jest przywódca Imperium. Kendrick modlił się, by ich plan się powiódł. W przeciwnym razie już po nich.
Szli, pobrzękując ostrogami, aż jeden z generałów – imponujący stwór o głębokim, nienawistnym spojrzeniu – Andronicusa wystąpił naprzód i wyciągnął przed siebie szorstką dłoń, dźgając Kendricka w pierś. Zatrzymał ich jakieś dwadzieścia stóp przed Andronicusem, najpewniej z ostrożności. Ich żołnierze byli mądrzejsi, niż Kendrick przypuszczał; miał nadzieję, że podejdą aż do Andronicusa, lecz najwyraźniej nie pozwolą im na to. Serce zaczęło łomotać mu szybciej; miał nadzieję, że odległość nie przeszkodzi im w wykonaniu planu.
Stali tak w ciszy, naprzeciw siebie. Kendrick odchrząknął.
– Przybyliśmy, by poddać się wielkiemu Andronicusowi – oznajmił Kendrick grzmiącym głosem, starając się zawrzeć w nim jak najwięcej przekonania. Stał obok pozostałych bez ruchu, patrząc Andronicusowi prosto w oczy.
Andronicus uniósł dłoń i przesunął między palcami czerepy nawleczone na naszyjnik, spoglądając na nich z czymś w rodzaju warknięcia, a może uśmiechu.
– Przystajemy na twe warunki – ciągnął dalej Kendrick. – Uznajemy twoje zwycięstwo.
Andronicus pochylił się w przód, tylko odrobinę, siedząc na ogromnej kamiennej ławie, i spojrzał na nich z czymś w rodzaju uśmiechu.
– Z pewnością je uznacie – rzekł. Jego głos poniósł się przez dziedziniec. – Gdzie dziewczyna?
Kendrick spodziewał się tego pytania.
– Przybyliśmy jako oddział naszych najbardziej doświadczonych i uznanych oficerów – odrzekł Kendrick. – Przybyliśmy jako pierwsi, by przyznać się przed tobą do klęski. Gdy my skończymy, nadejdą pozostali, za twoją zgodą.
Kendrick uznał, że dodanie „za twoją zgodą” to dobry pomysł, że dzięki temu to wszystko wyda się bardziej prawdopodobne. Nauczył się fantastycznego podejścia od jednego ze swych doradców wojennych dawno temu: jeśli masz do czynienia z narcystycznym przywódcą, zawsze odwołuj się do jego miłości własnej. Nie było końca błędów, jakie może popełnić przywódca, gdy się mu schlebia, gdy odwołuje się do jego wielkości.
Andronicus odchylił się nieznacznie w tył, niemal nie reagując.
– Jestem przekonany, że tak będzie – rzekł Andronicus. – W przeciwnym razie wykazalibyście się wyjątkową głupotą, zjawiając się tutaj.
Andronicus siedział, utkwiwszy w nich spojrzenie, jak gdyby próbował podjąć decyzję. Zdawało się, że wyczuwa, iż coś jest nie tak. Serce Kendricka biło bez opamiętania.
W końcu po długim milczeniu zdało się, że Andronicus podjął decyzję.
– Podejdźcie bliżej i uklęknijcie – rzekł. – Wszyscy.
Pozostali spojrzeli na Kendricka, a ten skinął głową.
Wszyscy postąpili krok naprzód i uklękli przed Andronicusem.
– Powtarzajcie za mną – powiedział dowódca. – My, przedstawiciele Silesii…
– My, przedstawiciele Silesii…
– Poddajemy się wielkiemu Andronicusowi…
– Poddajemy się wielkiemu Andronicusowi…
– I przysięgamy mu lojalność po kres naszych dni i dłużej…
– I przysięgamy mu lojalność po kres naszych dni i dłużej…
– Oraz że będziemy służyć mu jako niewolnicy, aż nadejdzie kres naszych dni.
Te ostatnie słowa trudno było Kendrickowi wymówić. Przełknął ślinę, aż w końcu, słowo po słowie, powtórzył je:
– Oraz że będziemy służyć mu jako niewolnicy, aż nadejdzie kres naszych dni.
Zemdliło go, kiedy je wypowiedział. Kendrick słyszał, jak głośno łomocze mu serce. Wreszcie było po wszystkim.
Zaległa pełna napięcia cisza. W końcu Andronicus uśmiechnął się.
– Wy, MacGilowie, słabsi jesteście, niż myślałem – zawarczał. – Z przyjemnością uczynię z was niewolników i nauczę was zwyczajów Imperium. A teraz idźcie i przyprowadźcie dziewkę, nim się rozmyślę i zabiję was wszystkich na miejscu.
Klęcząc tam, Kendrick widział, jak całe życie przepływa mu przed oczami. Wiedział, że to jedna z tych decydujących chwil w życiu. Jeśli wszystko pójdzie po jego myśli, przeżyje i będzie opowiadał o tym dniu swym wnukom; jeśli nie, za kilka chwil będzie leżał tu martwy. Wiedział, że nie mają zbyt wielkich szans, lecz musiał podjąć to ryzyko. Dla siebie; dla MacGilów; dla Gwendolyn. Teraz albo nigdy.
Jednym szybkim ruchem Kendrick sięgnął za siebie i dobył miecza ukrytego pod koszulą. Wstał i krzyknął, cisnąwszy nim z całych sił.
– SILESIANIE, DO ATAKU!
Miecz Kendricka szybował, obracając się w powietrzu, zmierzając prosto ku piersi Andronicusa. Był to silny rzut i celny, na tyle zuchwały, by zabić każdego innego wojownika.
Lecz Andronicus nie był każdym innym wojownikiem. Kendrick stał o kilka jardów za daleko, a Andronicus był odrobinę zbyt szybki; zdołał się odsunąć. Krzyknął z bólu, gdy miecz otarł się o jego ramię, z którego wysączyła się strużka krwi. Miecz poleciał dalej i zabił jednego z generałów stojących obok niego, zatapiając się w jego brzuchu.
Wraz z okrzykiem Kendricka zapanował chaos. Reszta mężczyzn chwyciła swe ukryte miecze i odcięła głowy żołnierzy stojących obok. Brom dobył sztyletu zza pasa, dał krok na bok i zamachnął się nim w tył w gardło stojącego nieopodal żołnierza. Kolk wyciągnął procę zza pasa, umieścił w niej kamień i cisnął, trafiając stojącego daleko łucznika w głowę, nim ten zdążył wypuścić strzałę. Godfrey rzucił sztyletem; nie miał jednak tak celnego oka jak pozostali i sztylet minął swój cel, zatapiając się zamiast tego w nodze młodego żołnierza.
Wokół nich rozległy się krzyki rannych żołnierzy Imperium. Żaden z nich nie spodziewał się ataku z zaskoczenia.
Jak na zawołanie, w tej samej chwili z każdego zakamarka dziedzińca Silesii – z ziemi, ze ścian – wyłonili się silesiańscy żołnierze. Ruszyli naprzód z głośnym okrzykiem bitewnym, wypuszczając strzały, które zaciemniły niebo. Tysiące strzał przecięły dziedziniec, powalając żołnierzy Imperium. Atakowano ich z tak wielu stron, że nie wiedzieli, gdzie się odwrócić; wielu z nich w tej panice atakowało własne oddziały.
Kendrick z zachwytem zauważył, że plan przebiega po jego myśli. Srog powiedział mu o ukrytych tunelach, łączących dolną Silesię z górnym miastem, zbudowanych na wypadek oblężenia, które były ich ostatnią szansą. Żołnierze tkwili cierpliwie na swych miejscach, czekając na znak Kendricka.
Wyłonili się tysiącami, strzelając tak szybko i celnie, że żołnierze Imperium nie zdołali zareagować. Kendrick rzucił się do walki, wyrwawszy miecz z dłoni martwego żołnierza Imperium i natarł na znajdujących się najbliżej niego. Jego przyjaciel Atme i pozostali ruszyli za nim. Żołnierze Imperium, panikując w zaistniałym chaosie, odwrócili się i biegali we wszystkich kierunkach, nie do końca pewni, w którą stronę powinni ruszyć.
Los zaczynał się odwracać. Kendrick powalił dwunastu mężczyzn, nim musiał unieść tarczę, by się bronić. Atme walczył, stojąc plecami do niego, jak zawsze, wyrządzając równie duże szkody. Z każdym uderzeniem Kendrick myślał o Gwendolyn, myślał o zemście.
Tysiące żołnierzy Imperium były tak zdezorientowane, że zaczęły się wycofywać w kierunku bram prowadzących na zewnętrzny dziedziniec. Tłum napierał na Andronicusa i jego ludzi i zaczął ich tratować. Usiłowali trwać niewzruszenie, lecz nie mogli ustać w miejscu przy takiej liczbie uciekających mężczyzn. Jak trzoda, zostali zagonieni przez drugą bramę. Wszyscy rozpaczliwie starali się umknąć strzałom, które spadały na nich niczym grad ze wszystkich stron. Gdy silesianom skończyły się strzały, dobyli swych mieczy i natarli ramię przy ramieniu.
Armia Imperium była liczna, lecz nie dobrze wyszkolona – większość z nich była jedynie ciałami, jedynie niewolnikami w służbie Andronicusa. Z kolei silesian było niewielu, lecz każdy jeden z nich był znamienitym wojownikiem, zatwardziałym w boju, dobrze wyszkolonym żołnierzem. Jeden silesianin wart był dziesięciu mężczyzn Imperium. Na ich korzyść działał także element zaskoczenia – a przede wszystkim płonący w ich żyłach ogień. Nie pozostało im nic innego. Płonęło w nich pragnienie życia. Pragnienie, by bronić swych bliskich. Wściekłość za Gwendolyn. Wszak było to ich miasto. I wiedzieli, że jeśli nie zwyciężą, nadejdzie ich koniec.
Silesianie zadęli w rogi. Dźwięk zdał się przeraźliwy, jak gdyby ich armii nie było końca, i coraz więcej z nich wyłaniało się z tuneli. Wszyscy ruszali naprzód, jak gdyby od tego zależało ich życie. Tysiące silesian starło się z tysiącami żołnierzy Imperium.
Walka była trudna, zaciekła. Dziedziniec spływał krwią, gdy miecz uderzał o miecz, a sztylet o sztylet. Mężczyźni mocowali się ze sobą, mierząc się spojrzeniami, walcząc wręcz i zabijając wroga, patrząc w jego twarz. Szczęście zaczęło się zwracać w stronę silesian.