Pokonała kolejny zakręt i ujrzała przed sobą tawernę Godfreya, lichą namiastkę biznesu, pochylającą się nad ziemią, z otwartymi drzwiami, przez które co chwilę wpadali i wypadali pijacy. Nie marnując czasu, Gwen wtargnęła przez otwarte drzwi do wnętrza.
Minęła chwila zanim jej oczy przyzwyczaiły się do półmroku w izbie, zalatującej smrodem stęchłego piwa i ludzkiego potu. Kiedy weszła, w karczmie zapanowała cisza. Cisnący się przy stołach klienci, w liczbie około dwóch tuzinów, odwrócili się jak na komendę i popatrzyli na nią. Oto stanęła przed nimi członkini rodziny królewskiej, odziana w najlepsze szaty, wpadłszy do izby niesprzątanej prawdopodobnie od lat.
Podeszła do wysokiego mężczyzny z wielkim brzuchem, rozpoznawszy w nim Akortha, jednego z towarzyszy Godfreya od kufla.
– Gdzie mój brat? – zażądała odpowiedzi.
Akorth, który zazwyczaj był w dobrym humorze, zawsze gotowy skwitować wszystko tandetnym żartem, z którego sam czerpał radość, tym razem zadziwił ją: jedynie potrząsnął głową.
– Nie jest dobrze, moja pani – odpowiedział ponurym tonem.
– O czym mówisz? – spytała z naciskiem czując, jak jej serce zaczyna bić mocniej.
– Wypił coś niedobrego – powiedział wysoki, szczupły mężczyzna, Fulton, drugi kompan Godfreya. – Zaniemógł późno zeszłej nocy i już nie wstał.
– Żyje? – zapytała ze strachem i złapała Akortha za nadgarstek.
– Ledwie co – odparł i spuścił wzrok. – Ciężko to znosi. Niecałą godzinę temu przestał się całkowicie odzywać.
– Gdzie on jest? – spytała z naciskiem.
– Na tyłach, kochaniutka – powiedział karczmarz wycierając kufel z ponurą miną. – Najlepiej byłoby, gdybyś coś z nim zrobiła. Nie mam zamiaru przetrzymywać truposza w moim zajeździe.
Poruszona do głębi Gwen wyciągnęła niewielki sztylet i ku swemu zdziwieniu nachyliła się nad kontuarem i przycisnęła czubek ostrza do krtani mężczyzny.
Mężczyzna przełknął głośno i spojrzał na nią zszokowany, a cała izba utonęła w martwej ciszy.
– Po pierwsze – powiedziała – to miejsce nie jest zajazdem, raczej nędzną namiastką wodopoju, który królewskie straże zetrą z powierzchni ziemi, jeśli ponownie odezwiesz się do mnie w ten sposób. Możesz zacząć zatem od tytułowania mnie moja pani.
Gwen czuła, jakby nie była sobą. Siła, która ją przepełniała, zaskoczyła ją samą. Nie miała pojęcia, skąd ją czerpała.
Karczmarz przełknął ślinę.
– Moja pani – powtórzył niczym echo.
Gwen przytrzymała sztylet przy jego krtani.
– Po drugie, mój brat nie umrze, a już na pewno nie tutaj. Jego ciało przyniosłoby temu miejscu znacznie więcej zaszczytu niż ktokolwiek z żywych, który tu zawitał. Jeśli zaś rzeczywiście umrze, możesz być pewien, że cała wina spadnie na ciebie.
– Ale ja nic złego nie zrobiłem, moja pani! – powiedział błagalnym tonem. – Wypił to samo piwo, które piją pozostali!
– Ktoś musiał je otruć – dodał Akorth.
– To mógł być każdy – powiedział Fulton.
Gwen powoli opuściła swój sztylet.
– Zaprowadźcie mnie do niego. Natychmiast! – rozkazała.
Karczmarz spuścił wzrok z pokorą, odwrócił się i wyszedł pospiesznie bocznymi drzwiami za kontuarem. Gwen podążyła za nim, depcząc mu po piętach. Akorth i Fulton ruszyli za nią.
Weszła do tylniej izby karczmy i z jej ust wyrwał się stłumiony okrzyk na widok jej brata, Godfreya, leżącego na podłodze na wznak. Nigdy jeszcze nie widziała go aż tak bladego. Wyglądał, jakby jeden krok dzielił go już tylko od śmierci. Jednak wszystko było prawdą.
Gwen podbiegła do brata. Chwyciła jego zimną i lepką od potu dłoń. Nie zareagował. Jego głowa spoczywała na ziemi – był nieogolony, a jego przetłuszczone włosy przykleiły się do czoła. Poczuła jednak jego puls, słaby, mimo to wciąż wyczuwalny. Zauważyła, jak z każdym oddechem unosiła się jego klatka piersiowa. Żył.
Nagle zawładnęło nią przemożne poczucie wściekłości.
– Jak mogłeś zostawić go tutaj w tym stanie? – krzyknęła i zwróciła się w kierunku karczmarza. – Mojego brata, członka rodziny królewskiej, pozostawionego niczym psa zdychającego w samotności na ziemi?
Mężczyzna przełknął ślinę z widocznym zdenerwowaniem.
– Co innego miałbym zrobić, moja pani? – zapytał niepewnie. – To nie szpital. Wszyscy mówili, że już praktycznie nie żyje i…
– On żyje! – wrzasnęła. – Wy dwaj – powiedziała, odwróciwszy się do Akortha i Fultona – co z was za przyjaciele? Czy on zostawiłby was tak?
Akorth i Fulton wymienili potulne spojrzenia.
– Wybacz mi – powiedział Akorth. – Zeszłej nocy przybył lekarz. Przyjrzał się mu i powiedział, że Godfrey umiera – i jedynie można czekać, aż nadejdzie jego koniec. Nie sądziłem, że można zrobić jeszcze cokolwiek.
Przesiedzieliśmy z nim większą część nocy, moja pani – rzekł Fulton – u jego boku. Zrobiliśmy sobie jedynie krótką przerwę, by w napitku utopić nasz smutek, a wtedy ty, pani weszłaś i…
W przypływie gniewu machnęła ręką i wybiła kufle z ich dłoni, które spadły na ziemię, rozpryskując piwo na wszystkie strony. Spojrzeli na nią zaskoczeni.
– Chwyćcie go z obu stron – rozkazała oziębłym tonem. Stojąc nad bratem czuła, jak ogarnia ją poczucie siły. – Wyniesiecie go stąd. Pójdziecie za mną przez cały Królewski Gród aż do siedziby królewskiej uzdrowicielki. Mój brat będzie miał szansę rzeczywiście wyzdrowieć, a nie sczeźnie tu, bo tak zawyrokował jakiś tępy lekarz.
– A ty – dodała, obróciwszy się w stronę karczmarza. – Jeśli mój brat przeżyje, jeśli wróci tu kiedykolwiek, a ty podasz mu napitek, sprawię i to osobiście, byś do końca swych dni nie opuścił lochu.
Mężczyzna przestąpił z nogi na nogę i spuścił głowę.
– A teraz za mną! – krzyknęła.
Akorth i Fulton drgnęli i zabrali się do dzieła. Gwen opuściła pospiesznie izbę w towarzystwie ich dwóch dźwigających jej brata. Wyszli z karczmy na rozświetloną jasnym słońcem drogę.
Przeciskali się zatłoczonymi uliczkami Królewskiego Grodu, zmierzając w kierunku kwatery uzdrowicielki. Gwen modliła się w duchu, aby tylko nie było za późno.
ROZDZIAŁ TRZECI
Thor galopował na swym rumaku przez piaszczyste rubieże królewskich ziem, wśród niezliczonej armii złożonej z członków legionu i Srebrnej Gwardii z Kendrickiem, Kolkiem i Bromem na czele. W jego pobliżu jechali Reece, O’Connor, Elden i bliźniacy. Krohn biegł jak zwykle tuż obok Thora. Jechali w zwartym szyku na wschód, na spotkanie z oddziałami McClouda, by odbić zajęte przez niego miasto. Tętent końskich kopyt zagłuszał wszystko, dudnił niczym uderzenia piorunów. Jechali cały dzień. Drugie słońce rzucało już długie cienie. Thor nadal nie mógł pojąć, że oto jedzie wśród tych wspaniałych wojowników na swoją pierwszą wojskową misję. Czuł, że traktowali go jak jednego ze swoich. W rzeczy samej, cały legion powołano w formie rezerwy i teraz Thor jechał w otoczeniu wszystkich towarzyszy broni. Liczba członków legionu była jednak niczym w porównaniu z tysiącami żołnierzy królewskiej armii. Pierwszy raz w swoim życiu Thor czuł, że jest częścią czegoś większego.
Widział też przed sobą cel. Czuł, że jest potrzebny. Jego ziomkowie stali się obiektem bezpośredniego ataku i tylko oni mogli przyjść im z pomocą, przywrócić wolność i uchronić od straszliwego losu. Znaczenie ich misji ciążyło mu niczym kamień – jednocześnie sprawiając, iż czuł, że żyje.
Towarzystwo tak wielu ludzi napawało Thora poczuciem bezpieczeństwa, ale też było powodem zmartwienia: w końcu byli to żywi ludzie, którzy mieli wkrótce stanąć do walki z armią złożoną również z żywych ludzi. Prawdziwych, zahartowanych w boju wojowników. Tym razem stawką było ich życie. Tym razem chodziło o coś znacznie więcej, coś, czego jak dotąd jeszcze nie doświadczył. Instynktownie sięgnął dłonią do pasa i poczuł dodającą mu otuchy wysłużoną procę i nowy miecz. Zastanawiał się, czy pod koniec dnia będzie nosił ślady przelanej krwi. Lub czy sam odniesie jakieś rany.
Kiedy armia minęła zakręt i ludzie ujrzeli po raz pierwszy oblegane miasto, nagle z ich gardeł wydobył się krzyk, donośniejszy nawet niż dudnienie końskich kopyt. Tumany czarnego dymu zawisły nad miastem w wielu miejscach. Żołnierze pogonili swe rumaki. Thor również ponaglił swego konia, usiłując dotrzymać im tempa. Wszyscy dobyli mieczy, unieśli nad głowami i pogalopowali ku miastu powodowani żądzą odwetu.
Wielka armia podzieliła się na mniejsze grupy. W grupie Thora znalazło się dziesięć osób, dziesięć legionistów, jego przyjaciele i kilku innych, których nie znał. Na ich czele jechał jeden z wyższych rangą dowódców królewskiej armii, którego zwali Forgiem. Był wysoki, szczupły, o żylastej budowie ciała, skórze pokrytej bliznami, krótko przyciętych, siwych włosach i ciemnych, zapadniętych oczach. Armia dzieliła się na mniejsze oddziały, które odbijały we wszystkich kierunkach.
– Wasza grupa, za mną! – rozkazał dowódca, wskazując swym obuchem Thora i pozostałych, by podążyli za nim.
Usłuchali rozkazu i pojechali za Forgiem, zostawiając za sobą trzon ich armii. Thor obejrzał się i zauważył, że oddalili się na większą odległość niż pozostałe grupy. Zaczął zastanawiać się, dokąd prowadził ich dowódca, kiedy Forg krzyknął:
– Zajmiemy pozycję na flance McCloudów!
Thor i pozostali członkowie oddziału wymienili zaniepokojone i podekscytowane spojrzenia. Pogalopowali dalej i wkrótce armia MacGilów zniknęła im z oczu.
Znaleźli się na nieznanym terenie. Nie mogli dostrzec miasta. Thor zachował czujność, jednak po armii McClouda również nie było śladu.
W końcu Forg wstrzymał konia przed niewielkim wzniesieniem, w zagajniku utworzonym przez kilka drzew. Inni zatrzymali się tuż za nim.
Spojrzeli na Forga zastanawiając się, dlaczego się zatrzymał.
– Naszą misją jest tamten stołp – wyjaśnił Forg. – Jesteście młodymi wojownikami i chcemy oszczędzić wam prawdziwej bitwy. Zostaniecie na pozycji, kiedy nasza armia oswobodzi miasto i zmierzy się z McCloudami. Mało prawdopodobne, że żołnierze McClouda pojawią się tutaj, więc będziecie bezpieczni. Zajmijcie pozycje wokół budowli i nie opuszczajcie ich dopóki nie otrzymacie innego rozkazu. Teraz w drogę!
Forg pogonił kopniakiem swego wierzchowca i pogalopował w górę wzniesienia. Thor i reszta grupy podążyła za dowódcą. Jechali przez piaszczyste równiny, wzbijając tumany kurzu. Nigdzie jak okiem sięgnąć nie było nikogo. Thor poczuł rozczarowanie, że odsunięto go od bezpośredniej konfrontacji; przed czym ich tak chroniono?
Im dalej jechali, tym bardziej Thor czuł, że coś jest nie tak. Nie potrafił stwierdzić, co to takiego, jednak jego szósty zmysł ostrzegał go przed czymś.
Kiedy zbliżyli się do wierzchołka wzniesienia, na którym stał niewielki, pradawny stołp –wysoka, smukła, wyglądająca na opuszczoną wieżyczka – coś w Thorze kazało mu odwrócić się. Wówczas zobaczył Forga. Zdziwił się, że ten stopniowo wycofał się, pozostał w tyle, aż w końcu zawrócił i bez ostrzeżenia pognał konia i pogalopował w odwrotnym kierunku.
Thor nie mógł zrozumieć, co się dzieje. Dlaczego Forg tak nagle ich opuścił? Krohn zakwilił tuż obok.
Kiedy właśnie uświadamiał sobie całe to zajście, jego grupa dotarła do wierzchołka, do antycznej budowli, nie spodziewając się niczego poza kolejnym pustkowiem.
Jednak ich niewielki oddział legionistów zmuszony został nagle do wstrzymania rumaków. Patrzyli w oniemieniu na roztaczający się przed nimi widok.
Przed nimi bowiem stała cała armia McClouda. Stała i czekała.
Wpadli wprost w pułapkę.
ROZDZIAŁ CZWARTY
Gwendolyn przemierzała pospiesznie wijące się uliczki Królewskiego Grodu, rozpychając na boki cisnące się pospólstwo. Akorth i Fulton szli zaraz za nią, dźwigając Godfreya. Zamierzała dotrzeć do uzdrowicielki w jak najkrótszym czasie. Godfrey nie mógł umrzeć, nie po tym wszystkim, przez co oboje przeszli, a już na pewno nie w taki sposób. Oczami wyobraźni widziała uśmiech samozadowolenia na twarzy Garetha, kiedy dotrą do niego wieści o śmierci Godfreya – i z całą stanowczością zamierzała nie dopuścić do tego. Żałowała jedynie, iż nie dotarła do niego wcześniej.
Minęła róg i weszła na miejski plac, nadzwyczajnie zatłoczony. Podniosła wzrok i zobaczyła Firtha nadal wiszącego na belce, z zaciśniętą na szyi pętlą, dyndającego na oczach wszystkich gapiów. Instynktownie odwróciła wzrok. Widok był ohydny i przypominał jej o nikczemności brata. Czuła, że nie zdoła uciec przed nim, gdziekolwiek się uda. Dziwne to było uczucie – jeszcze wczoraj rozmawiała z Firthem, a teraz wisiał przed nią martwy. Nie potrafiła wyzbyć się przeczucia, że śmierć coraz bardziej zacieśnia krąg wokół niej, że i po nią wkrótce przyjdzie.
Bardzo chciała odwrócić się i pójść inną drogą, lecz wiedziała, że droga przez plac prowadziła bezpośrednio do celu. Nie zamierzała ulec swym strachom; zmusiła się, by przejść pod szafotem, tuż obok wiszących zwłok. Wówczas stanął jej na drodze królewski kat, mężczyzna odziany w czarne szaty.
Najpierw pomyślała, że zamierzał również ją zabić – ten jednak oddał jej pokłon.
– Moja pani – powiedział uniżenie i schylił głowę z szacunkiem. – Nie otrzymałem jeszcze królewskiego rozkazu, co zrobić z ciałem. Nie pouczono mnie, czy przygotować odpowiedni pochówek, czy wrzucić do masowego grobu nędzarzy.
Gwen zatrzymała się, zdenerwowana tym, że to na jej barki spadła ta sprawa. Akorth i Fulton stanęli za nią. Podniosła oczy w górę, zmrużyła przed słońcem i spojrzała na dyndające ciało nie dalej niż o stopę od niej. Miała już ruszyć dalej i zignorować kata, kiedy nagle coś sobie uprzytomniła. Chciała sprawiedliwości w imieniu ojca.
– Wrzuć go razem z nędzarzami – powiedziała. – Bez tabliczki, bez pogrzebnego namaszczenia. Chcę by jego imię zostało wymazane ze stronic historii.
Ukłonił się na potwierdzenie, a Gwen poczuła niewielkie zadośćuczynienie. Jakby nie było, to on zabił jej ojca. Nienawidziła przemocy w każdej postaci, jednak nad Firthem nie uroniła ani jednej łzy. Czuła obecność ducha ojca przy sobie, bardziej niż kiedykolwiek i spokój, jaki z niego emanował.
– Jeszcze jedno – dodała, zatrzymując kata. – Zdejmij to ciało.
– Teraz, pani? – spytał kat. – Król wydał rozkaz, by wisiało tu po wieki.
Gwen potrzasnęła głową.
– Teraz – powtórzyła. – Król zmienił rozkaz – skłamała.
Kat ukłonił się i ruszył odciąć zwłoki z szafotu.
Gwen ponownie poczuła zadośćuczynienie. Nie miała wątpliwości, że Gareth sprawdza co chwilę przez swoje okno, czy Firth wisi na miejscu – usunięcie jego ciała z pewnością go zirytuje, przypomni mu, że nie zawsze sprawy potoczą się zgodnie z jego życzeniem.
Gwen miała już odejść, kiedy nagle usłyszała wyraźny pisk; zatrzymała się i odwróciła. Wysoko na belce szafotu ujrzała Estopheles. Gwen przyłożyła do oczu dłoń, by je osłonić przed słonecznym blaskiem, by sprawdzić, czy jej wzrok nie myli. Estopheles pisnęła ponownie i rozłożyła skrzydła, po czym złożyła je i siadła na belce.
Gwen czuła, że sokół niesie ze sobą ducha jej ojca. Jego dusza, wiecznie niespokojna, była teraz o krok bliżej pokoju.
Nagle przyszedł jej do głowy pewien pomysł; zagwizdała i wyprostowała rękę. Estopheles sfrunęła z belki i wylądowała na nadgarstku Gwen. Ptak był ciężki, a jego szpony wbiły się w jej skórę.
– Leć do Thora – wyszeptała do sokoła. – Znajdź go na polu bitwy. Chroń go. Leć! – krzyknęła Gwen i podniosła rękę.
Estopheles zaczęła machać skrzydłami i wkrótce uniosła się wysoko do nieba. Gwen modliła się w duchu, by to zadziałało. Czuła, że w tym ptaku drzemała jakaś tajemnica, że między sokołem i Thorem była jakaś specjalna więź i wszystkiego można było się spodziewać.