Zew Honoru - Морган Райс 3 стр.


Gwen ruszyła dalej, przemierzając kolejne kręte ulice w kierunku chaty uzdrowicielki. Przeszli pod jedną z kilkunastu bram z łukowym sklepieniem, które wiodły na zewnątrz miasta. Gwen szła tak szybko, jak mogła i modliła się aby Godfrey wytrzymał wystarczająco długo, zanim otrzyma pomoc.

Drugie słońce schyliło się nad horyzontem, kiedy dotarli do niewielkiego pagórka na peryferiach Królewskiego Grodu i przed sobą ujrzeli chatę uzdrowicielki. Była to prosta, jednoizbowa budowla o białych ścianach ulepionych z gliny, z jednym małym oknem po każdej stronie i jednymi, małymi, dębowymi drzwiami w kształcie łuku. Z dachu zwisały różnorodne kolorowe rośliny, otaczając chatę wiankiem. Wokół rozciągał się zielarski ogród pełen wielobarwnych kwiatów o rozmaitej wielkości, co sprawiało wrażenie, że miejsce to wyglądało niczym wnętrze szklarni.

Gwen podbiegła do drzwi i uderzyła żelazną kołatką kilkukrotnie. Drzwi otworzyły się i przed nią pojawiła się twarz wystraszonej uzdrowicielki.

Illepra. Przez całe swe życie służyła rodzinie królewskiej i w świadomości Gwen istniała, od kiedy tylko ta nauczyła się chodzić. Mimo to, uzdrowicielce nadal udawało się zachować młody wygląd – w zasadzie wyglądała niewiele starzej od Gwen. Jej skóra wręcz promieniała, olśniewała, uwydatniając jej zielone, pełne życzliwości oczy, dzięki czemu wyglądała na niewiele więcej, niż osiemnaście lat. Gwen wiedziała, że kobieta była znacznie starsza, że jej wygląd był ułudą. Wiedziała też, że Illepra jest jedną z najmądrzejszych i najbardziej utalentowanych osób, jakie kiedykolwiek poznała.

Wzrok Illepry powędrował w kierunku Godfreya zaraz po tym jak uświadomiła sobie, co widzi. Darowała sobie wszelkie uprzejmości, a jej oczy rozwarły się szeroko w zatroskaniu. Dotarło do niej, jak bardzo nagląca to była sprawa. Wyminęła Gwen i podeszła do Godfreya. Położyła dłoń na jego czole i zmarszczyła brwi.

– Wnieście go – rozkazała obu mężczyznom pospiesznie – i to już.

Illepra weszła z powrotem do swej chaty, otwierając drzwi szerzej, a oni weszli za nią. Gwen podążyła za nimi, schylając się w niskim wejściu i zamknęła za sobą drzwi.

W środku panował półmrok i dopiero po chwili oczy Gwen przystosowały się do niego. Wówczas ujrzała dokładnie to, co zapamiętała, kiedy była jeszcze małą dziewczynką: małą, jasną, czystą izbę pełną roślin, ziół i różnorakich naparów.

– Połóżcie go tam – rozkazała Illepra poważnym tonem, którego Gwen nigdy jeszcze u niej nie słyszała. – Na tamtym łożu w narożniku. Zdejmijcie jego obuwie i koszulę. A potem wyjdźcie.

Akorth i Fulton zrobili dokładnie tak, jak im kazano. Kiedy wychodzili, Gwen chwyciła ramię Akortha.

– Stańcie na straży za drzwiami – rozkazała. – Ktokolwiek zrobił to Godfreyowi, może spróbować ponownie. Lub zrobić to mnie.

Akorth skinął głową i wyszedł z izby razem z Fultonem, zamykając za sobą drzwi.

– Jak długo jest w tym stanie? – spytała natarczywym tonem Illepra. Nie patrząc w ogóle na Gwen, uklękła u boku Godfreya i zaczęła sprawdzać jego nadgarstki, brzuch i krtań.

– Od wczorajszej nocy – odparła Gwen.

– Wczorajszej nocy! – niczym echo powtórzyła Illepra z niepokojem. Badała go w ciszy przez długą chwilę, a wyraz jej twarzy z każdą sekundą coraz bardziej pochmurniał.

– Nie jest dobrze – skwitowała.

Położyła dłoń na jego czole i tym razem zamknęła oczy, oddychając głęboko przez długi czas. W izbie zapanowała pełna napięcia cisza i Gwen zaczęła tracić poczucie czasu.

– Trucizna – wyszeptała w końcu Illepra z wciąż zamkniętymi oczyma, jakby wyczuwała stan Godfreya przez dotyk.

Gwen zawsze fascynowały umiejętności Illepry; uzdrowicielka nie myliła się nigdy, ani razu w całym swoim życiu nie popełniła błędu. Ocaliła zaś więcej istnień, niż zabrała ich cala armia. Gwen zastanawiała się, czy swe umiejętności Illepra nabyła w trakcie nauki, czy też były kwestią dziedziczenia. Matka Illepry była uzdrowicielką, tak samo jak matka jej matki. Mimo to, Illepra spędzała każdą dosłownie chwilę, badając właściwości wywarów i doskonaląc sztukę uzdrawiania.

– Bardzo silna trucizna – dodała Illepra z większym przekonaniem. – Rzadko spotykana. I bardzo droga. Kimkolwiek był ten, który próbował go zabić, wiedział, co robi. Aż dziw, że jeszcze nie umarł. Musi być silny, silniejszy, niż sądzimy.

– Ma to po ojcu – powiedziała Gwen. – Miał organizm silny niczym u byka. Podobnie jak wszyscy królowie z linii MacGil.

Illepra przeszła na drugą stronę izby i zmieszała kilka ziół na kamiennym bloku. Poszatkowała je i ugniotła, dodając do mikstury jakiś płyn. W końcu otrzymała gęstą, zieloną zawiesinę, którą nałożyła na swą dłoń i podbiegła do Godfreya. Posmarowała balsamem krtań, wewnętrzną część ramion i czoło Godfreya. Kiedy skończyła, wróciła do kąta, chwyciła szklane naczynie i wlała do niego kilka cieczy: czerwoną, brązową i fioletową. Płyny zmieszały się ze sobą, bulgocząc i sycząc. Zamieszała całość długą, drewnianą łyżką, po czym podeszła szybko do Godfreya i wlała ją jemu do ust.

Godfrey nie zareagował. Illepra podparła jego głowę dłonią i uniosła, zmuszając go, by wypił miksturę. Większość pociekła po policzkach, trochę jednak udało się jej wlać mu do gardła.

Uzdrowicielka starła resztę płynu z ust i buzi Godfreya, po czym odchyliła się i westchnęła.

– Przeżyje? – spytała Gwen rozpaczliwie.

– Być może – odpowiedziała ponuro kobieta. – Dałam mu wszystko, co mam, ale to nie wystarczy. Jego życie jest w rękach przeznaczenia.

– Co mogę dla niego zrobić? – spytała Gwen.

Illepra odwróciła się i popatrzyła na nią.

– Módl się. To będzie naprawdę długa noc.

ROZDZIAŁ PIĄTY

Kendrick nigdy nie doceniał wolności – prawdziwego jej znaczenia – aż do dziś. Czas spędzony w lochu zmienił jego spojrzenie na życie. Teraz cenił każdą, drobną nawet rzecz –uczucie słonecznego ciepła, wiatru we włosach, samo bycie na zewnątrz. Szarżując w tej chwili na koniu, czując, jak ziemia porusza się pod nim, czując dotyk zbroi ponownie na sobie, broni przy boku, jadąc w otoczeniu towarzyszy, miał wrażenie, jakby wystrzelono nim z działa, czuł przypływ brawury, jakiej nigdy jeszcze nie doświadczył.

Galopował nachylony nisko przed wiatrem, a u jego boku jechał bliski przyjaciel – Atme. Kendrick czuł wdzięczność za to, że mógł walczyć u boku swych braci, że mógł wziąć udział w bitwie, czuł nieodpartą chęć oswobodzenia miasta spod okupacji McCloudów – wymierzenia im kary za inwazję. Jechał ogarnięty żądzą rozlewu krwi, chociaż wiedział, że prawdziwym adresatem jego gniewu nie byli McCloudowie, a jego brat Gareth. Nigdy nie wybaczy mu, że uwięził go, że oskarżył o zabójstwo ich ojca, że rozkazał ująć go na oczach jego ludzi – i za to, że próbował go zgładzić. Chciał zemścić się na Garethie – ponieważ jednak nie mógł uczynić tego w tej chwili, zamierzał obrócić tą zemstę przeciw McCloudom.

Kiedy już wróci na królewski dwór, uporządkuje te sprawy. Zrobi wszystko, by usunąć brata z tronu i posadzić na nim swą siostrę Gwendolyn, jako nową władczynię królestwa.

Kiedy zbliżyli się do splądrowanego miasta, ujrzeli unoszące się nad nim i płynące w ich kierunku chmury czarnego dymu, który wypełnił nos Kendricka gryzącą wonią. Czuł ból na widok miasta MacGilów w tak opłakanym stanie. Gdyby jego ojciec nadal żył, to nigdy nie miałoby miejsca. Gdyby Gareth nie wstąpił na tron, to również nigdy nie wydarzyłoby się. Była to zniewaga, plama na honorze MacGilów i Srebrnej Gwardii. Kendrick modlił się o to, aby nie przybywali za późno, aby zdołali ocalić tych ludzi, by okazało się, że McCloudowie dopiero co tu przybyli, i aby niewielu ludzi zostało rannych, czy też zabitych.

Pogonił konia kopnięciem, wyprzedzając pozostałych jeźdźców. Pędzili razem niczym rój pszczół w kierunku otwartych bram miasta. Kiedy przejeżdżali przez nie, Kendrick dobył miecza gotowy zmierzyć się z zastępami wojska McCloudów, szarżując wprost na nich. Wydał z siebie krzyk, podobnie jak wszyscy wokoło i przygotował się na uderzenie.

Kiedy jednak zostawił bramę za sobą i wjechał rozpędzony na ziemisty plac miejski, widok tego, co tam zastał, zaszokował go. Nie było tu nic. Poza oznakami inwazji, zniszczeń, ognia, złupionych domostw, stosów ciał i szwendających się kobiet. Zabito nawet zwierzęta. Na ścianach widoczna była krew. Jedna wielka masakra. McCloudowie wymordowali niewinnych ludzi. Sama ta myśl sprawiła, że Kendrickowi zrobiło się niedobrze. Tchórze!

Co go jednak najbardziej zdumiało, kiedy jechał ulicami miasta, była całkowita nieobecność McCloudów. Nie mógł tego zrozumieć. Wyglądało na to, że cała armia opuściła to miejsce z jakiegoś powodu, jakby wiedziała, że zbliża się kontrnatarcie. Ogień pożogi jeszcze nie wygasł. Najwyraźniej rozpalono go w jakimś celu.

Kendrick zaczął podejrzewać, że to wszystko mogło być jedynie przynętą, że McCloudowie chcieli zwabić w to miejsce armię MacGilów.

Ale z jakiego powodu?

Nagle obrócił się i rozejrzał dokoła, rozpaczliwie sprawdzając, czy któregoś z jego ludzi nie brakuje, czy któryś z jego oddziałów nie został odciągnięty na bok, w jakieś inne miejsce. W jego umyśle zrodził się niepokój, przeczucie, że to wszystko zostało przez kogoś zaplanowane, aby oddzielić część jego ludzi od reszty, zwabić ich w pułapkę. Zlustrował cały oddział zastanawiając się, kogo brakowało.

I wtedy do niego dotarło. Jednej osoby nie było. Jego giermka.

Thora.

ROZDZIAŁ SZÓSTY

Thor siedział na swym koniu na szczycie wzniesienia pośród pozostałych legionistów i wpatrywał się w zdumiewający widok: konne oddziały McCloudów, wielka i ciągnąca się jak okiem sięgnąć armia wroga, oczekująca na nich. Wpadli w pułapkę. Forg specjalnie ich tu przyprowadził. Zdradził ich. Ale dlaczego?

Thor przełknął ślinę, przyglądając się temu, co mogło skończyć się tylko ich śmiercią.

Nagle rozległ się potężny okrzyk bojowy i armia McClouda rozpoczęła szarżę. Byli zaledwie kilkaset jardów dalej i bardzo szybko pokonywali dzielącą ich odległość. Thor obejrzał się, ale nie nadchodziły żadne posiłki. Byli zupełnie sami.

Wiedział, że nie mieli innego wyboru, jak przeciwstawić się wrogowi po raz ostatni, tu, na tym niewielkim wzniesieniu, przy tej opuszczonej wieżyczce. Ich szanse nie były nawet mizerne. Nie istniał żaden sposób, by wygrać tę potyczkę. Jeśli jednak miał teraz polec, postanowił zrobić to odważnie, zmierzyć się z nimi wszystkimi jak mężczyzna. Zawdzięczał to legionowi. To tam nauczył się, że ucieczka nie wchodzi w grę. Przygotował się na śmierć.

Odwrócił się i spojrzał na twarze swych towarzyszy. Widział, że oni również byli bladzi z przerażenia. W ich oczach dostrzegł śmierć. Jednakże musiał im to przyznać, że zachowali odwagę. Żaden z nich nie drgnął, mimo że ich konie zaczęły wierzgać, jakby miały zaraz zawrócić i uciec. Ich oddział był teraz jednością. Byli kimś więcej, niż tylko przyjaciółmi: Rytuał Stu Dni stworzył z nich braci. Żaden nie zostawiłby drugiego w potrzebie. Wszyscy złożyli przysięgę. Na szali zaś był teraz ich honor. Dla legionisty honor znaczył więcej niż krew.

– Panowie, wierzę, iż czeka nas walka – oznajmił wolnym tonem Reece i sięgnął po swój miecz.

Thor wyjął swoją procę z zamiarem wyeliminowania jak największej liczby żołnierzy wroga, zanim do nich dotrą. O’Connor chwycił krótką włócznię, a Elden podniósł oszczep. Conval trzymał już rzucany młot, Conven zaś rzucany topór. Pozostali członkowie drużyny, legioniści, których Thor nie znał, dobyli mieczy i wznieśli tarcze. Thor wyczuwał w powietrzu ich strach. Sam się bał. Odgłos uderzających o ziemię kopyt dudnił coraz głośniej, a dźwięk okrzyków ludzi McClouda unosił się pod niebo coraz wyżej. Jakby za chwilę mieli dostać się pod nawałnicę piorunów. Thor wiedział, że potrzebują jakiegoś planu – nie wiedział jednak, co niby mieliby zrobić.

Stojący u jego boku Krohn warknął. Odwaga kota natchnęła Thora: Krohn nigdy nie zaskomlił, czy chociażby odwrócił wzrok. Wręcz przeciwnie. Włosy na jego karku zjeżyły się i powoli ruszył przed siebie, jakby samemu chciał rozprawić się z całą armią. Thor wiedział, że Krohn był jego najprawdziwszym towarzyszem broni.

– Myślicie, że dostaniemy jakieś wsparcie? – spytał O’Connor.

– Nie zdążą na czas – odparł Elden. – Forg nas wystawił.

– Ale dlaczego? – spytał Reece.

– Nie wiem – odpowiedział Thor i wyjechał swym koniem przed szereg – ale mam złe przeczucie, że to ma coś wspólnego ze mną. Sądzę, że ktoś chce mnie koniecznie widzieć martwym.

Thor poczuł, jak pozostali odwrócili się i spojrzeli na niego.

– Dlaczego? – spytał Reece.

Thor wzruszył ramionami. Nie wiedział, ale podejrzewał, że chodziło tu o te wszystkie machinacje związane z królewskim dworem, z morderstwem MacGila. Najprawdopodobniej była to sprawka Garetha. Być może postrzegał go, jako zagrożenie.

Thor czuł się okropnie ze świadomością, że narażał życie towarzyszy broni, jednakże w tej chwili nic nie mógł na to poradzić. Mógł jedynie spróbować ich obronić.

Miał już dość czekania. Wydał z siebie okrzyk i pogonił konia obcasami, który ruszył galopem i wyrwał się przed wszystkich, szarżując. Nie miał zamiaru czekać w miejscu na McCloudów, na swoją śmierć. Chciał przyjąć na siebie pierwsze ciosy, a może nawet zaoszczędzić kilku swoim kompanom i dać im szansę na ucieczkę, gdyby akurat na to przyszła im ochota. Jeśli to tu czekał go koniec, zamierzał powitać go bez strachu i z honorem.

Cały trzęsąc się w środku, jednak nie okazując tego na zewnątrz, oddalał się coraz bardziej od pozostałych, szarżując w dół naprzeciw nacierającej armii. Krohn gnał tuż obok, nie odstając ani na krok.

Usłyszał za sobą swoich kompanów, którzy ruszyli stępa chcąc do niego dołączyć. Galopowali niecałe dwadzieścia jardów za nim, wznosząc bojowe okrzyki. Thor jechał cały czas na przedzie, a świadomość, że miał ich wsparcie dodała mu otuchy.

Thor zobaczył nagle, jak oddział wojowników wroga, około pięćdziesięciu mężczyzn, oddzielił się od reszty i poszarżował mu na spotkanie. Pozostało im jakieś sto jardów i szybko pokonywali ten odcinek. Thor użył swej procy, umieścił na niej kamień, wycelował i wypuścił. Za cel obrał wojownika jadącego na czele oddziału, wielkiego mężczyznę noszącego srebrny napierśnik. Trafił idealnie w podstawę jego szyi, między płytami zbroi. Wojownik zwalił się z konia na ziemię przed wszystkimi.

Upadając, pociągnął za sobą swego rumaka i sprawił, że nadjeżdżające za nim konie wpadły na niego, zrzucając z siebie jeźdźców twarzą w przód na ziemię.

Zanim zdążyli zareagować, Thor nałożył kolejny kamień, odchylił się i ponownie wystrzelił z procy. I tym razem trafił do celu. Pocisk uderzył jednego z jadących na przedzie wojowników w ciemię odsłonione uniesioną do góry osłoną i zwalił go w bok z konia na kilku innych wojowników, którzy niczym domino poupadali za nim ze swych wierzchowców.

W tym momencie przeleciały tuż przy jego głowie najpierw oszczep, potem włócznia, młot i topór. Thor uzmysłowił sobie, że jego bracia legioniści przyszli mu w sukurs. Oni również nie chybili. Ich broń ze śmiertelną precyzją trafiła w kilku kolejnych wojowników McClouda, którzy padając z koni, uderzali o innych i pociągali ze sobą na ziemię.

Назад Дальше