Zew Honoru - Морган Райс 5 стр.


Podeszła bliżej i z błagalnym wzrokiem chwyciła jego rękę. Kiedy go dotknęła, poczuła, jakby sparzyła się ogniem, który spłynął z jego ręki i objął jej dłoń. Cofnęła ją szybko, przytłoczona energią płynącą z druida.

Argon westchnął i odwrócił się. Podszedł kilka kroków do jeziora. Stanął tam i utkwił wzrok w powierzchni wody. Jego oczy odbijały padające tam światło.

Podeszła do niego i stojąc w ciszy przez długą chwilę, czekała, aż będzie gotów przemówić.

– Można zmienić czyjeś przeznaczenie – powiedział – ale cena za to jest wysoka. Chcesz ocalić czyjeś życie. To szlachetny uczynek. Dwóch żyć jednak nie ocalisz. Będziesz musiała wybrać.

Odwrócił się i spojrzał na nią.

– Czy chcesz, by dzisiejszą noc przeżył Thor, czy może twój brat? Jeden z nich musi umrzeć. To już przesądzone.

Przeraziło ja to pytanie.

– Cóż to za wybór? – spytała. – Oszczędzając jednego, skazuję drugiego.

– Nie – odparł. – Im obu dziś śmierć pisana. Przykro mi. Lecz taki ich los.

Gwen czuła się tak, jakby ktoś zatopił w niej sztylet. Obaj mają umrzeć? Zbyt okropna była ta myśl, by ją sobie wyobrazić. Czy los mógł naprawdę być aż tak okrutny?

– Nie mogę wybrać jednego kosztem drugiego – powiedziała w końcu słabym głosem. Moja miłość do Thora jest oczywiście silniejsza. Lecz Godfrey to moje ciało i krew. Nie mogę znieść myśli, że jeden umrze na korzyść tego drugiego. I nie sądzę, żeby spodobało się to któremukolwiek z ich dwójki.

– W takim razie umrą obaj – odparł Argon.

Gwen poczuła paniczny strach.

– Czekaj! – zawołała, kiedy on zaczął się już odwracać.

Spojrzał na nią.

– A co ze mną? – spytała. – Czy ja mogę umrzeć zamiast nich? Czy to możliwe? Czy mogą obaj przeżyć, gdy ja umrę?

Argon wpatrywał się w nią przez bardzo długą chwilę, jakby wchłaniając całą jej istotę.

– Masz czyste serce – powiedział. – Najczystsze ze wszystkich MacGilów. Twój ojciec dokonał mądrego wyboru. Naprawdę mądrego…

Jego głos stawał się niewyraźny. Wpatrywał się w jej oczy. Poczuła skrępowanie, ale nie śmiała odwrócić wzroku.

– Ze względu na twój wybór, na twoje poświęcenie tej nocy – powiedział Argon – przeznaczenie wysłucha twych próśb. Thor przeżyje. Twój brat również. I ty także. Jednak niewielka cząstka twego istnienia zostanie ci odebrana. Pamiętaj, że zawsze jest jakaś cena. Umrzesz częściowo w zamian za życie ich obydwu.

– Co to znaczy? – spytała zdjęta strachem.

– Wszystko ma swoją cenę – odpowiedział. – Masz wybór. Wolisz jej nie zapłacić?

Gwen zebrała się w sobie.

– Dla Thora zrobię wszystko. I dla mojej rodziny.

Argon świdrował ją wzrokiem.

– Thor ma przed sobą wspaniały los – powiedział Argon. – Jednak los może ulec zmianie. Nasze przeznaczenie zostało spisane w gwiazdach. Jednakże kontroluje je Bóg. Bóg może je zmienić. Thor miał umrzeć tej nocy. Będzie żył tylko dzięki tobie. Zapłacisz za to cenę. A będzie ona wysoka.

Gwen chciała dowiedzieć się jeszcze czegoś i sięgnęła ręką w stronę Argona. W tym momencie rozbłysnął przed nią snop światła i Argon zniknął.

Gwen obróciła się szukając go wszędzie, lecz nigdzie go nie widziała.

W końcu odwróciła się i spojrzała na jezioro, tak spokojne, jakby nic się przed chwilą nie wydarzyło. Dostrzegła swoje odbicie, tak bardzo odległe. Przepełniała ją wdzięczność oraz, w końcu, spokój. Nie mogła jednak równocześnie pozbyć się obawy o swoją przyszłość. Próbowała usilnie wyrzucić z głowy te myśli, lecz cały czas zastanawiała się: jaką cenę przyjdzie jej zapłacić za życie Thora?

ROZDZIAŁ ÓSMY

Thor leżał na ziemi pośrodku bitewnego pola, przygwożdżony do ziemi przez żołnierzy McClouda, bezradny, i słuchał dobiegających zewsząd odgłosów walki: krzyków i jęków konających ludzi i rzężenie zranionych koni. Zachodzące słońce i wschodzący księżyc – w pełni tak wyraźny, jakiego Thor jeszcze nigdy wcześniej nie widział – nagle zostały przesłonięte przez wielkiego wojownika, który podszedł i wzniósł wysoko w powietrze swój trójząb, przygotowując się do zadania śmiertelnego ciosu. Thor wiedział, że oto nadeszła jego ostatnia chwila.

Zamknął oczy, przygotowując się na śmierć. Nie czuł strachu. Jedynie wyrzuty sumienia. Chciał pożyć trochę dłużej; chciał odkryć, kim jest, jakie jest jego przeznaczenie, ale przede wszystkich chciał spędzić więcej czasu z Gwen.

Czuł, że taka śmierć była niesprawiedliwa. Nie tutaj miał umrzeć. I nie w ten sposób. Nie dziś. Jego czas jeszcze nie nadszedł. Czuł, że nie tak miało się to odbyć. Nie był jeszcze gotowy.

Nagle poczuł, jak coś w nim wzbiera: jakaś zaciętość, dzikość, siła niepodobna do żadnej mu znanej. Jego ciało przeszył dreszcz, który rozlał się żarem od stóp przez nogi, tors, ramiona aż po czubki palców. Emanował palącą energią, mocą, którą ledwie pojmował. Ku swemu zdziwieniu zaryczał dziko, niczym smok powstający z ziemskich otchłani.

Poczuł w sobie siłę dziesięciu mężczyzn, wyrwał się przytrzymującym go wojownikom i skoczył na nogi. Zanim żołnierz z trójzębem zdążył opuścić swą broń, Thor zbliżył się do niego i czołem staranował mu twarz, łamiąc nos, po czym kopnął go z taką siłą, że ten poleciał w tył, niczym armatnia kula, zwalając z nóg dziesięciu żołnierzy.

Thor wrzasnął ze świeżo obudzonej wściekłości, chwycił jednego mężczyznę, uniósł wysoko nad głowę i cisnął nim w tłum, zwalając kolejny tuzin walczących niczym kręgle. Potem wyrwał któremuś żołnierzowi cep z długim na dziesięć stóp łańcuchem, zaczął machać nim w powietrzu, aż wszędzie dokoła rozległy się wrzaski wojowników, którzy znaleźli się akurat w jego zasięgu; dziesiątki mężczyzn powalonych na ziemię.

Thor czuł, jak moc nieustannie przepływa przez jego ciało i zdał się całkowicie na nią. Kilku kolejnych wojowników natarło na niego. Thor uniósł dłoń i ze zdziwieniem poczuł jakieś mrowienie. Zaraz potem zaczęła wydobywać się z niej chłodna mgła. Wojownicy zatrzymali się nagle pokryci warstwą lodu. Stali jak wrośnięci w ziemię, nieruchome bryły lodu.

Thor skierował dłonie w różnych kierunkach, zamrażając po kolei wszystkich walczących. Wkrótce wyglądało to tak, jakby całe bitewne pole pokryło się lodowymi skałami.

Thor odwrócił się w kierunku towarzyszy broni. Zauważył też kilku żołnierzy, którzy mieli już zadać śmierć Reece’owi, O’Connorowi, Eldenowi i bliźniakom. Wzniósł dłoń w ich stronę i zamroził atakujących, ocalając tym samym życie swych braci. Odwrócili się i spojrzeli na niego oczyma pełnymi wdzięczności i poczucia ulgi.

Wyczyny Thora wkrótce zostały zauważone przez armię McClouda i zaczęto podchodzić do niego z większą ostrożnością. Utworzono wokół niego bezpieczny korowód, ale żaden z wojowników nie podszedł bliżej zdjęty strachem na widok dziesiątek towarzyszy zamienionych w lód, zamrożonych w miejscu tak, jak stali.

Wówczas rozległ się ryk i przed szereg wystąpił mężczyzna pięciokrotnie większy od pozostałych. Musiał mieć ze czternaście stóp wzrostu i dźwigał potężny miecz. Thor wzniósł dłoń, by i jego zamrozić – ale w jego przypadku to nie zadziałało. Pacnął jedynie ręką w mgłę i odtrącił na bok niczym jakiegoś natrętnego owada. I wciąż szedł w kierunku Thora. Thor zaczął zdawać sobie sprawę, że jego moce nie były jednak doskonałe; był zaskoczony i nie rozumiał, dlaczego nie był wystarczająco silny, aby powstrzymać tego mężczyznę.

Olbrzym dopadł Thora w trzech długich susach, zaskoczywszy go swoją zwinnością, i uderzył pięścią w twarz posyłając w powietrze.

Thor wylądował twardo na ziemi. Nie zdążył się jeszcze odwrócić, a olbrzym już był na nim. Chwycił go dwoma rękoma i uniósł nad głowę. Cisnął nim w dal przy akompaniamencie wiwatującej armii McClouda. Thor przeleciał w powietrzu dobrych dwadzieścia stóp, wylądował twardo na ziemi i potoczył się kilka razy. Poczuł, jakby wszystkie kości nagle mu popękały.

Podniósł wzrok i zobaczył zbliżającego się olbrzyma. Tym razem nie mógł już nic zrobić. Jakiekolwiek moce posiadał, wyczerpały się.

Zamknął oczy.

Proszę Boże, pomóż mi.

Kiedy olbrzym zbliżał się do niego, Thor usłyszał nagle ciche brzęczenie, najpierw w swej głowie. Z każdą chwilą robiło się coraz głośniejsze i wkrótce czuł je już wokół siebie, w całym wszechświecie. Poczuł się dziwnie, jak nigdy dotąd; poczuł jedność z otaczającym go powietrzem, kołyszącymi się drzewami, poruszającymi się na wietrze źdźbłami traw. Wyczuwał to brzęczenie między każdą rzeczą, każdym stworzeniem. Uniósł rękę i poczuł, jakby zagarniał tą więź, zbierał ze wszystkich zakamarków wszechświata i poddawał swojej woli.

Otworzył oczy, słysząc nad sobą to niesamowite brzęczenie i ku swemu zaskoczeniu zobaczył, jak tuż przy nim materializuje się z powietrza wielki rój pszczół. Nadlatywały ze wszystkich stron i kiedy Thor wzniósł ręce, czuł, że może nimi kierować. Nie miał pojęcia, jak to było możliwe. Wiedział jednak, że było.

Skierował ręce w stronę olbrzyma. Ogromny rój pszczół przyćmił niebo, zanurkował i pochłonął olbrzyma w całości. Wielkolud podniósł ręce do góry i zaczął wymachiwać nimi na wszystkie strony. Później zawył od tysiąca użądleń i upadł na twarz martwy. Ziemia zatrzęsła się od zderzenia z jego wielkim ciałem.

Wtedy Thor skierował dłoń w stronę armii McClouda – w większości żołnierzy dosiadających koni, gapiących się na Thora, obserwujących z szokiem tę scenę. Żołnierze zaczęli odwracać się i uciekać – lecz nie mieli dość czasu na reakcję. Thor machnął dłonią w ich kierunku. Rój pszczół zerwał się z olbrzyma i zaczął atakować żołnierzy.

Napastnicy wydali z siebie okrzyk przerażenia, po czym jak na komendę zawrócili i zaczęli uciekać w popłochu, żądleni przez niezliczony rój pszczół. Wkrótce pole bitwy opustoszało. Cała armia znikła. Niektórzy żołnierze nie zdołali uciec na czas i teraz spadali z wierzchowców, zasilając zastępy martwych ciał na ziemi.

Ocalali wojownicy odjeżdżali w pełnym galopie, ścigani przez pszczoły aż po horyzont. Donośne brzęczenie zlało się w jeden zgiełk z odgłosem dudniących kopyt i okrzykami strachu wojowników.

Thor osłupiał: w kilka minut pole bitwy opustoszało i zapanował kompletny spokój. Słyszał jedynie zawodzenie rannych, leżących w nierównych stertach, żołnierzy McClouda. Rozejrzał się dokoła i zobaczył swoich przyjaciół. Byli wyczerpani i oddychali ciężko. Wyglądali na mocno poobijanych. Odnieśli niewielkie rany, lecz poza tym mieli się dobrze. Poza oczywiście tymi trzema legionistami, których nie znał, a którzy leżeli martwi w niewielkiej odległości.

Nagle usłyszał potężne dudnienie. Odwrócił się i po przeciwnej stronie na horyzoncie dostrzegł szarżującą w ich kierunku armię króla. Zjeżdżała ze wzniesienia z Kendrickiem na czele. Galopowali i w kilka chwil znaleźli się przy Thorze i jego kompanach, jedynych ocalałych na tym pobojowisku.

Thor stał przed nimi w szoku, obserwując, jak Kendrick, Kolk, Brom i inni zeskoczyli z wierzchowców i powoli podeszli do niego. Towarzyszyły im dziesiątki rycerzy Srebrnej Gwardii, wszyscy wspaniali wojownicy królewskiej armii. Zobaczyli, że Thor oraz inni stoją sami, zwycięscy, na krwawym polu bitwy usłanym ciałami żołnierzy McClouda. Widział ich spojrzenia pełne podziwu, szacunku, a nawet trwogi. Widział to w ich oczach. Właśnie tego pragnął przez całe życie.

Właśnie stał się bohaterem.

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

Erec galopował na swym wierzchowcu południowym traktem. Popędzał konia jak nigdy w życiu, próbując ze wszech sił omijać ledwie widoczne w nocnym mroku wyboje i dziury. Nie zatrzymał się ani na chwilę od momentu, kiedy dowiedział się o porwaniu Alistair, o jej sprzedaży w niewolę, wywiezieniu do Baluster. Nie mógł przestać obwiniać siebie. Jaki był głupi i naiwny, że zaufał temu oberżyście, iż ten dotrzyma słowa, że wywiąże się ze swej części umowy i odda mu Alistair po wygranym turnieju. Słowo Ereca znaczyło dla niego tyle, co jego honor i przyjął, że dla innych również było świętością. Popełnił błąd. A Alistair zapłaciła za to wysoką cenę.

Na myśl o niej serce mu krwawiło. Popędzał konia coraz mocniej, uderzając go w boki obcasami. Ta piękna i wytworna dama najpierw musiała znosić poniżającą pracę dla oberżysty – a teraz została sprzedana w niewolę, na pastwę ni mniej ni więcej tylko handlu nierządem. Sama ta myśl sprawiała, że ogarniał go szał. Nie mógł pozbyć się wrażenia, że to on za to odpowiadał: gdyby nie pojawił się w jej życiu, nie zaoferował, że zabierze ją stąd, być może oberżyście w ogóle nie przyszłoby do głowy, by ją sprzedać.

Pędził przez noc przy nieustannym akompaniamencie uderzeń kopyt i oddechu konia. Jego wierzchowiec był już porządnie wyczerpany i Erec obawiał się, że wkrótce zajeździ go na śmierć. Do oberży przybył tuż po turnieju. Nie robił żadnej przerwy, by odpocząć. Był w tej chwili tak znużony, wyczerpany, że czuł, jakby za chwilę miał przewrócić się i spaść z siodła. Lecz zmusił się, aby jego oczy pozostały otwarte, by nie zasnąć, kiedy tak jechał w poświacie pełnego księżyca, kierując się cały czas na południe do Baluster.

Przez całe życie słyszał opowieści o Baluster. Nigdy co prawda tam nie był. Miejsce to słynęło z hazardu, opium, nierządu, każdej możliwej do wyobrażenia przywary tego królestwa. To tam przybywali tłumnie wszyscy niezadowoleni z życia, z każdego zakątka królestwa, by pławić się w każdej znanej człowiekowi przyjemności. To miejsce było całkowitym zaprzeczeniem tego, kim był. Nigdy nie uprawiał hazardu. Pił sporadycznie, przedkładając nad to ćwiczenia i nabieranie wprawy w swych umiejętnościach. Nie potrafił zrozumieć ludzi, którzy ulegali lenistwu i oddawali się hulankom tak, jak robili to bywalcy Baluster. Pobyt w tym miejscu nie wróżył nic dobrego. Z tego mogło wyniknąć tylko samo zło. Jego serce truchlało na myśl o tym, że ona tu przebywa. Wiedział, że musi szybko ją uratować, zabrać daleko stąd, zanim ktoś wyrządzi jej krzywdę.

Księżyc schylił się już nad horyzontem, a droga stała się szersza i nosiła coraz więcej śladów podróżowania, kiedy Erec dostrzegł pierwsze oznaki miasta: niezliczone pochodnie oświetlające miejskie mury. Wyglądało to tak, jakby całe miasto zamieniło się w jedno wielkie ognisko. Erec nie był tym zdziwiony: chodziły słuchy, że jego mieszkańcy nie kładli się spać aż do rana.

Erec pogonił jeszcze bardziej swego wierzchowca. Miasto było coraz bliżej i bliżej, aż w końcu przejechał po drewnianym moście oświetlonym z każdej strony światłem pochodni. Drzemiący wartownik podskoczył na nogi kiedy Erec wpadł na most i przejechał koło niego. Strażnik zawołał: – HEJ!

Erec nawet nie zwolnił. Gdyby ten mężczyzna nabrał pewności siebie i zaczął go gonić – w co Erec wątpił i to wielce – wówczas upewniłby się, że byłaby to ostatnia rzecz, jaką zrobił w swoim życiu.

Przegalopował przez wielkie otwarte bramy rozłożonego na planie kwadratu miasta, otoczonego ze wszech stron niskim, antycznym, kamiennym murem. Przejechał wąskimi uliczkami miasta rozświetlonymi gęsto pozatykanymi pochodniami. Budynki wybudowano blisko siebie, nadając miastu klaustrofobiczny charakter. Ulice wypełniały gęste tłumy ludzi. Wszyscy sprawiali wrażenie podpitych, potykali się co rusz, przekrzykiwali głośno i przepychali – jedna wielka hulanka. Każdy zaś budynek był albo karczmą, albo jaskinią hazardu.

Назад Дальше