Zew Honoru - Морган Райс 6 стр.


Erec wiedział, że trafił w dobre miejsce. Wyczuwał obecność Alistair gdzieś w pobliżu. Przełknął głośno, mając nadzieję, że się nie spóźnił.

Podjechał do budynku, który wyglądał na obszerny zajazd, położony w centrum miasta. Tłumy ludzi cisnęły się przed wejściem. Erec pomyślał, że było to najlepsze miejsce, by zacząć szukać Alistair.

Zsiadł z konia i wszedł pospiesznie do środka, rozpychając łokciami na boki rozzuchwalonych wypitym alkoholem ludzi. Przedzierał się do karczmarza, który stał na tyłach, na środku pomieszczenia i spisując nazwiska ludzi, brał od nich monety i kierował do poszczególnych pokojów. Był oślizły, na jego twarzy królował udawany uśmiech, pocił się cały i zacierał ręce, licząc uzbierane monety. Spojrzał na Ereca, uśmiechając się sztucznie.

– Pokój, panie? – zapytał. – Czy raczej kobietę?

Erec potrząsnął głową i podszedł do niego bliżej. Chciał, by mężczyzna dobrze go usłyszał.

– Szukam handlarza – powiedział. – Handlarza niewolników. Przejeżdżał tędy dzień lub dwa temu. Z Samarii. Wiózł ze sobą cenny ładunek. Ludzi.

Mężczyzna oblizał wargi.

– Szukasz cennych informacji – odparł mężczyzna. – Mogę ci ich dostarczyć. Ot tak, jak i tych pokoi.

Mężczyzna uniósł dłoń i potarł palcami. Spojrzał na Ereca i uśmiechnął się. Nad górną wargą wystąpił pot.

Erec poczuł obrzydzenie na jego widok, lecz potrzebował informacji i nie chciał tracić więcej czasu. Sięgnął do sakiewki i położył na dłoni mężczyzny złotą monetę.

Oczy karczmarza otwarły się szeroko ze zdziwienia.

– Królewskie złoto – zauważył. Był pod dużym wrażeniem.

Zlustrował Ereca spojrzeniem pełnym szacunku i podziwu.

– Przebyłeś zatem całą drogę z Królewskiego Grodu? – zapytał.

– Dość – powiedział Erec. – Ja tu jestem od zadawania pytań. Zapłaciłem ci. A teraz mów: gdzie jest ten handlarz?

Mężczyzna oblizał wargi kilkukrotnie, po czym nachylił się nisko.

– Człowiek, którego szukasz zwie się Erbot. Przejeżdża tędy raz na tydzień. Ze świeżą partią dziewek. Sprzedaje je temu, kto da najwięcej. Znajdziesz go najpewniej w jego melinie. Jedź tą ulicą do końca. Tam go znajdziesz. Jeśli jednak szukasz jakiejś wartościowej partii, to najpewniej już jej tam nie ma. Jego dziewki i tak długo nie wytrzymują.

Erec miał już odwrócić się i odejść, kiedy poczuł na swoim nadgarstku uścisk ciepłej, lepkiej dłoni. Spojrzał na karczmarza ze zdziwieniem.

– Jeśli szukasz dziewki, może spróbujesz jednej z moich? Są równie dobre, co jego i za połowę ceny.

Erec uśmiechnął się do niego szyderczo. Mężczyzna wzbudzał w nim odrazę. Gdyby miał więcej czasu, prawdopodobnie zabiłby go teraz, chociażby dlatego, żeby świat nie musiał więcej go znosić. Zlustrował go jednak wzrokiem i uznał, że nie był wart zachodu.

Erec strząsnął jego rękę i nachylił się nisko.

– Dotknij mnie jeszcze raz – ostrzegł go – a pożałujesz, że kiedykolwiek to zrobiłeś. A teraz cofnij się o dwa kroki, zanim znajdę jakieś wygodne miejsce dla tego oto rapiera w mojej dłoni.

Karczmarz spojrzał w dół oczyma szeroko otwartymi ze strachu i cofnął się o kilka kroków.

Erec odwrócił się i wypadł z izby, rozpychając łokciami na boki klientów, jednym susem pokonawszy podwójne drzwi karczmy. Nigdy jeszcze rodzaj ludzki nie napawał go takim obrzydzeniem.

Wspiął się na konia, który stąpał niespokojnie i parskał na jakiegoś pijanego przechodnia. Mężczyzna zerkał akurat na niego – Erec nie miał wątpliwości, że zamierzał spróbować go ukraść. Zastanawiał się, czy nie doszłoby do tego, gdyby akurat nie wrócił. Musiał pamiętać na przyszłość, żeby baczniej uwiązywać swego wierzchowca. Nie mógł nadziwić się licznym przywarom tego miasta. Pominąwszy to, jego rumak Warkfin był zahartowanym koniem bitewnym i gdyby ktokolwiek chciał go ukraść, ten rozdeptałby go na miazgę.

Erec pogonił kuksańcem Warkfina i pojechał galopem wzdłuż wąskiej ulicy, z wszystkich sił próbując unikać cisnących się ludzi. Była już późna noc, a mimo to wydawało się mu, że ulice z każdą chwilą robią się coraz ciaśniejsze, pełne ludzi różnego pochodzenia, mieszających się ze sobą. Kilku pijaków wydarło się na niego, kiedy przejechał zbyt szybko tuż obok, lecz nie przejął się tym. Czuł, że Alistair jest już blisko i nic nie było w stanie go teraz zatrzymać, nic zanim jej nie odzyska.

Ulicę wieńczył kamienny mur. Ostatni budynek po prawej był kolejną, chylącą się ku ziemi karczmą, ze ścianami z białej gliny i dachem krytym strzechą, której lepsze dni już dawno minęły. Po spojrzeniach rzucanych mu przez wchodzących i wychodzących ludzi poznał, że dotarł na miejsce.

Zsiadł z konia, przywiązał go porządnie do palika i wtargnął do wewnątrz gospody. I stanął jak wryty, całkiem zaskoczony.

Izba była słabo oświetlona kilkoma migocącymi pochodniami i wygasającym ogniem w kominku w przeciwległym rogu. Wszędzie leżały porozrzucane niedbale pledy, na których leżało całe mnóstwo ledwie przyodzianych kobiet, przywiązanych grubą liną do siebie i ścian. Wyglądało na to, że wszystkie były pod wpływem narkotyku – wyczuł zapach opium w powietrzu i dostrzegł krążącą między nimi fajkę. Kilku porządnie ubranych mężczyzn przechadzało się dokoła, trącając i szturchając stopy kobiet, jakby sprawdzali towar przed podjęciem decyzji, przed jego zakupem.

W odległym kącie karczmy, na niewielkim, czerwonym, aksamitnym krześle, siedział mężczyzna. Ubrany był w jedwabne szaty, a z obu stron wystawały łańcuchy, którymi przykuł do siebie kobiety. Za nim stali potężni, umięśnieni mężczyźni. Ich twarze pokrywały blizny. Byli wyżsi i szersi nawet od Ereca. Wyglądali na takich, którzy czekają tylko na jakąś okazję, by kogoś zabić.

Erec rozejrzał się i w mig pojął, co tu się dzieje: miał przed sobą gniazdo rozpusty, a te kobiety były do wynajęcia, zaś mężczyzna na krześle był królem tego przybytku, tym, który porwał Alistair – jak zapewne również i pozostałe kobiety. Zdał sobie sprawę, że Alistair mogła tu gdzieś być.

Ruszył jak oszalały przeglądać twarze kobiet w poszukiwaniu tej jedynej. Było tu kilkadziesiąt kobiet – niektóre pozbawione świadomości – a poza tym panował półmrok, więc trudno było tak od razu się rozeznać. Przyglądał się uważnie każdej twarzy z osobna, chodząc między rzędami kobiet, kiedy nagle wielka łapa smagnęła go w tors.

– Płacisz? – usłyszał czyjś szorstki głos.

Erec podniósł wzrok i zobaczył nad sobą potężnego mężczyznę, który spoglądał na niego gniewnie.

– Chcesz popatrzeć na kobiety, to płać – powiedział tubalnym, niskim tonem. – Takie zasady.

Erec popatrzył na niego szyderczo. Czuł, jak wzbiera w nim nienawiść. I wtem, szybciej niż mężczyzna zdążył mrugnąć oczyma, uderzył go nasadą dłoni prosto w przełyk.

Mężczyzna wydał stłumiony okrzyk, otworzył szeroko oczy, po czym upadł na kolana z rękoma na gardle. Erec wziął zamach i łokciem uderzył go w skroń. Mężczyzna upadł na ziemię płasko na twarz.

Erec kontynuował poszukiwania Alistair, chodził między rzędami kobiet i desperacko przyglądał się ich twarzom, lecz jej nie znalazł. Nie było jej tu.

Z mocno walącym sercem podszedł do odległego krańca izby, do tego starszego mężczyzny siedzącego w rogu i baczącego na wszystko tutaj.

– Znalazłeś coś w twoim guście? – zapytał mężczyzna. – Coś, o co chciałbyś się potargować?

– Szukam kobiety – zaczął Erec ostrym niczym stal tonem, próbując zachować spokój – i powiem to tylko raz. Jest wysoka, ma długie blond włosy i zielono-niebieskie oczy. Ma na imię Alistair. Zabrano ją z Savarii dzień lub dwa temu. Powiedziano mi, że tutaj jest. Czy to prawda?

Mężczyzna potrząsnął głową powoli z uśmieszkiem na twarzy.

– Obawiam się, że towar, którego szukasz został już sprzedany – powiedział . – Całkiem niezły okaz. Naprawdę masz dobry gust. Wybierz inną, a ja dam ci zniżkę.

Erec popatrzył na niego gniewnie. Czuł rozsadzającą go wściekłość.

– Kto ją zabrał? – warknął Erec.

Mężczyzna uśmiechnął się.

– Rany, naprawdę zadurzyłeś się w tej niewolnicy.

– Nie jest niewolnicą – warknął Erec. – To moja żona.

Mężczyzna spojrzał na niego zszokowany – po czym nagle odchylił głowę i roześmiał się na głos.

– Twoja żona! A to dobre. Niestety przyjacielu, już nią nie jest. Teraz robi za igraszkę kogoś innego.

Gdy to powiedział, jego twarz pociemniała nagle i nabrała mrocznego wyrazu. Dał znak swoim ludziom i dodał: – Pozbądźcie się stąd tego śmiecia.

Dwaj umięśnieni mężczyźni wystąpili do przodu i z szybkością, która zadziwiła Ereca, rzucili się jednocześnie na niego.

Nie byli jednak świadomi, na kogo się porwali. Erec był szybszy. Zrobił unik i chwycił nadgarstek jednego z atakujących. Wygiął go do tyłu, aż mężczyzna padł plecami na ziemię. Jednocześnie rąbnął łokciem w krtań drugiego draba. Podszedł i zmiażdżył tchawicę tego, który leżał już na podłodze, pozbawiając go oddechu. Potem nachylił się i staranował głową drugiego z przeciwników, który wciąż trzymał się za szyję. Mężczyzna zwalił się z nóg ogłuszony ciosem.

Erec przeszedł po leżących, nieprzytomnych mężczyznach w kierunku starszego mężczyzny, który trząsł się razem ze swoim krzesłem. Miał szeroko otwarte oczy ze strachu.

Erec chwycił go za włosy i odchylił głowę do tyłu, po czym przyłożył mu sztylet do krtani.

– Powiedz gdzie ona jest, a ja być może pozwolę ci żyć – warknął.

Mężczyzna zająknął się.

– Powiem ci, gdzie jest, ale to i tak strata czasu – odparł. – Sprzedałem ją możnowładcy, który ma własny oddział rycerzy i mieszka w swoim zamku. To bardzo potężny człowiek, którego zamku nigdy jeszcze nie zdobyto. A poza tym, ma w rezerwie całą armię. Jest bardzo bogaty – jego armia najemników gotowa jest wypełnić każdy rozkaz, o każdej porze. Zatrzymuje przy sobie każdą dziewkę, którą kupi. Nie ma mowy, żebyś ją oswobodził. Wracaj więc tam, skąd przybyłeś, gdziekolwiek to jest. Ona przepadła.

Erec naparł na ostrze sztyletu, aż pociekła krew, a mężczyzna krzyknął.

– Gdzie on jest, ten możnowładca? – warknął Erec. Tracił już cierpliwość.

– Jego zamek leży na zachód od miasta. Przejedź zachodnią bramą i jedź tak długo, aż skończy się trakt. Wtedy zobaczysz jego zamek. Ale to strata czasu. Zapłacił za nią solidnie – więcej niż była warta.

Erec miał już tego dość. Bez namysłu podciął krtań handlarzowi nierządem, uśmiercając go na miejscu. Krew polała się wszędzie. Mężczyzna opadł na swym siedzisku i znieruchomiał.

Erec spojrzał na niego, na dwóch leżących na podłodze mężczyzn i poczuł odrazę do całego przybytku. Nie mógł uwierzyć, że coś takiego w ogóle istniało.

Zaczął rozcinać sznury więżące kobiety, uwalniać jedną po drugiej. Kilka z nich wstało od razu i pobiegło do drzwi. Wkrótce cała izba zapełniła się tratującymi się nawzajem kobietami, które za wszelką cenę chciały dostać się do drzwi. Niektóre z nich były zbyt odurzone, by iść samodzielnie i inne im pomagały.

– Kimkolwiek jesteś – powiedziała do niego jedna z nich, zatrzymując się na chwilę w drzwiach – dziękuję ci. Gdziekolwiek zmierzasz, niech Bóg cię wspiera.

Erec przyjął całą tę wdzięczność i błogosławieństwo; przeczuwał z niepokojem, że tam, dokąd się udawał, będzie potrzebował wsparcia.

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

Zaczęło świtać. Poranne słońce wlewało się przez małe okna chaty Illepry i kładło na zamkniętych oczach Gwendolyn, budząc ją z wolna. Pierwsze słońce, mieniące się barwą stonowanej pomarańczy, opromieniło jej twarz i obudziło ją w panującej dokoła ciszy. Zamrugała oczyma, zdezorientowana, zastanawiając się, gdzie jest. Wkrótce uświadomiła coś sobie:

Godfrey.

Gwen zasnęła na wyściółce chaty, na słomianym łóżku obok niego. Illepra spała tuż przy Godfreyu. Ta noc była długa. Godfrey zawodził, przewracał się i wiercił, a Illepra doglądała go bez ustanku. Gwen trwała przy nim, gotowa pomóc najlepiej, jak mogła. Przynosiła mokre okłady, wykręcała z nich wodę, kładła na czole Godfreya, podawała Illeprze zioła i balsamy, o które ustawicznie ją prosiła. Ta noc wydawała się nie mieć końca. Wiele razy słyszała krzyk brata. Była pewna, że umiera. Nie raz wzywał ojca, czym przyprawiał Gwen o dreszcze. Czuła obecność ojca. Czuła jak unosi się nad nimi ciężko. Nie miała pojęcia, czy chciał, aby jego syn przeżył, czy umarł – ich relacje tak często były napięte.

Gwen spędziła noc w chacie, gdyż nie wiedziała, dokąd pójść. W zamku nie czuła się bezpiecznie. Nie pod tym samym dachem z jej bratem. Czuła się za to dobrze tutaj, pod opieką Illepry, z Akorthem i Fultonem stojącymi na zewnątrz na straży. Czuła, że nikt nie wie, gdzie się teraz znajduje i chciała, żeby tak pozostało. Poza tym, polubiła w ostatnich dniach człowieka, którym stał się jej brat. Odkryła w nim kogoś zupełnie sobie obcego. I z bólem znosiła myśl, że właśnie umierał.

Podźwignęła się na nogi i podeszła do brata. Jej serce zaczęło mocno bić. Zastanawiała się, czy jeszcze żyje. Coś jej mówiło, że jeśli Godfrey przebudzi się tego ranka, to przeżyje, a jeśli nie, to będzie już po nim. Illepra podniosła się i również spojrzała na niego. Musiała zasnąć w międzyczasie; Gwen nie mogła jej winić.

Klęknęły obydwie u boku Godfreya, spoglądając na niego w wypełniającym izbę świetle brzasku. Gwen położyła rękę na jego nadgarstku i potrząsnęła nim, a Illepra położyła swoją na jego czole. Zamknęła oczy i odetchnęła – i nagle Godfrey otworzył oczy szeroko. Illepra cofnęła rękę zaskoczona.

Gwen również nie spodziewała się tego. Zdziwiła się, widząc, że Godfrey otworzył oczy. Odwrócił się i spojrzał na nią.

– Godfreyu? – powiedziała.

Zmrużył oczy, zamknął je, po czym znowu otworzył. Potem, ku jej zdziwieniu, podparł się na łokciu i spojrzał na nie obydwie.

– Która godzina? – spytał. – Gdzie ja jestem?

Jego głos brzmiał tak żywo, tak zdrowo. Gwen nigdy nie czuła tak wielkiej ulgi. Uśmiechnęła się szeroko, podobnie jak Illepra.

Gwen zbliżyła się do niego i objęła ramionami. Uściskała go mocno, po czym wyprostowała się.

– Ty żyjesz! – wykrzyknęła.

– Oczywiście, że żyję – powiedział. – Dlaczego miałoby być inaczej? I kim jest ona? – spytał, wskazując głową na Illeprę.

– To kobieta, która uratowała ci życie – odparła Gwen.

– Uratowała życie?

Illepra spuściła wzrok.

– Pomogłam tylko troszeczkę – powiedziała uniżenie.

– Co się stało? – spytał Gwen zdziwiony. – Ostatnie, co pamiętam, to to, że piłem w karczmie, a potem…

– Zostałeś otruty – powiedziała Illepra. – Bardzo rzadką i silną trucizną. Dawno już nie miałam z nią do czynienia. Masz szczęście, że żyjesz. W zasadzie jesteś jedyną znaną mi osobą, która to przeżyła. Ktoś u góry musiał sprawować pieczę nad tobą.

Usłyszawszy te słowa, Gwen poczuła, że kobieta miała rację. Od razu przyszedł jej na myśl ojciec. Słońce zaświeciło mocniej i poczuła jego obecność. Chciał, by Godfrey żył.

– Dobrze ci tak – powiedziała z uśmiechem. – Obiecałeś skończyć z piciem. Zobacz, co z tego wyszło.

Odwrócił się i uśmiechnął do niej. Na jego policzkach dostrzegła oznaki powracającego życia i poczuła wielką ulgę. Wrócił do niej, do świata.

– Ocaliłaś mi życie – powiedział żarliwie.

Odwrócił się do Illepry.

– Obie mnie uratowałyście – dodał. – Nie wiem jak kiedykolwiek się wam odwdzięczę.

Kiedy spoglądał na Illeprę, Gwen coś zauważyła – coś w jego spojrzeniu, coś o wiele więcej niż wdzięczność. Odwróciła się i spojrzała na Illeprę. Zauważyła, że kobieta się zaczerwieniła i spuściła wzrok – i uświadomiła sobie, że ci dwoje spodobali się sobie nawzajem.

Назад Дальше