Śmiertelna Bitwa - Морган Райс 8 стр.


- Gwendolyn z Zachodniego Królestwa Kręgu, córka króla MacGila, ostatnia nadzieja na wybawienie swego ludu – i naszego – oznajmił z wolna, jakby czytał starożytny zwój. Miał głęboki głos, jakiego jeszcze nigdy nie słyszała. Brzmiał, jakby wydobywał się ze skalnych głębin. Przeszywał ją wzrokiem, a jego głos hipnotyzował. Kiedy zajrzała w jego oczy, straciła poczucie miejsca i czasu. W tym momencie odczuła, że jego osobowość ją wchłania. Czuła się niczym w transie, jakby nie mogła odwrócić wzroku, nawet, gdyby spróbowała. Natychmiast też poczuła, jakby stał się pępkiem jej świata i od razu pojęła, dlaczego ci wszyscy ludzie otaczają go czcią i podążają za nim.

Gwen spoglądała na niego, zapomniawszy na chwilę, co chciała powiedzieć, co zdarzało się jej nader rzadko. Nigdy nie była nikim taka zafascynowana – ona, ta, która stawała przed obliczem królów i królowych; która sama była królową; ona, córka króla. Ten mężczyzna miał w sobie coś takiego, coś, czego nie potrafiła opisać; przez chwilę zapomniała nawet, z jakiego powodu tu przybyła.

Koniec końców, uporządkowała myśli na tyle, by przemówić.

- Przybyłam – zaczęła – ponieważ…

Roześmiał się, przerywając jej krótkim, donośnym dźwiękiem.

- Wiem, dlaczego przybyłaś – powiedział. – Wiedziałem, jeszcze zanim ty o tym wiedziałaś. Wiedziałem o twym nadejściu – doprawdy, wiedziałem zanim jeszcze przebyłaś Wielkie Pustkowie. Wiedziałem, że opuścisz Krąg, wyruszysz na Wyspy Górne i w podróż przez morze. Wiem o Thorgrinie, twym mężu, oraz Guwaynie, twym synu. Obserwowałem cię z wielkim zaciekawieniem, Gwendolyn. Obserwowałem cię przez setki lat.

Jego słowa, poufałość człowieka, którego nie znała, przyprawiły Gwen o dreszcze. Poczuła mrowienie w ramionach i na całym ciele. Zastanawiała się, skąd wie o tym wszystkim. Odniosła też wrażenie, że znalazłszy się pod jego wpływem, nie jest w stanie uwolnić się i uciec, choćby próbowała.

- Skąd o tym wszystkim wiesz? – spytała.

Uśmiechnął się.

- Jam jest Eldof. Jam początek i kres wszelkiego poznania.

Wstał i Gwen zauważyła z szokiem, iż jest dwukrotnie wyższy od wszystkich ludzi, jakich widziała w swym życiu. Zrobił krok w jej stronę, w dół po pochylni, i swym hipnotyzującym wzrokiem sprawił, że Gwen nie była w stanie wykonać żadnego ruchu. Z wielkim trudem przychodziło jej skupić się przed jego obliczem, myśleć samodzielnie.

Siłą woli zmusiła się, by uspokoić myśli, skoncentrować się na sprawie niecierpiącej zwłoki.

- Twój król cię potrzebuje – powiedziała. – Grań cię potrzebuje.

Roześmiał się.

- Mój król? – powtórzył z pogardą.

Gwen zmusiła się, by brnąć dalej w swych wysiłkach.

- Sądzi, że wiesz, jak ocalić Grań. Uważa, że ukrywasz przed nim jakąś tajemnicę, sekret, który może ocalić to miejsce i wszystkich żyjących tu ludzi.

- Owszem – odparł beznamiętnie.

Jego natychmiastowa, szczera odpowiedź zbiła Gwen z tropu. Nie wiedziała, co powiedzieć. Spodziewała się raczej, że zaprzeczy.

- To prawda? – spytała osłupiała.

Uśmiechnął się, lecz nic nie powiedział.

- Ale dlaczego? – spytała. – Dlaczego nie podzielisz się wiedzą z innymi?

- A dlaczego miałbym to uczynić? – spytał.

- Dlaczego? – spytała zbita ponownie z tropu. – Oczywiście po to, by ocalić to królestwo, uratować jego lud.

- A dlaczego miałbym tego pragnąć? – naciskał.

Gwen zmrużyła oczy z konsternacji; nie miała pojęcia, jak zareagować. Koniec końców, Eldof westchnął.

- Twój problem – rzekł – polega na tym, że uważasz, iż wszystkim ludziom pisane jest ocalenie. I w tym się mylisz. Spoglądasz na czas z perspektywy kilku dekad; ja postrzegam go w stuleciach. Ty traktujesz ludzi, jako kogoś niezastąpionego; ja postrzegam ich zaledwie jako trybiki wielkiego koła przeznaczenia i czasu.

Podszedł o krok i przeniknął ją wzrokiem.

- Niektórym, Gwendolyn, pisana jest śmierć. Niektórzy muszą umrzeć.

- Muszą umrzeć? – spytała z przerażeniem.

- Niektórzy muszą umrzeć, by uwolnić innych – powiedział. – Niektórzy muszą zaznać upadku, by inni mogli powstać. Co takiego sprawia, że jeden człowiek jest ważniejszy od drugiego? Że jedno miejsce ma większe znaczenie niż inne?

Gwen jęła rozważać jego słowa. Czuła się coraz bardziej zdezorientowana.

- Bez zagłady, bez odłogu nie nastąpi rozwój. Bez jałowych piasków pustyni nie powstaną fundamenty przyszłych wspaniałych miast. Co ma większe znaczenie: zniszczenie, czy rozwój, który po nim przyjdzie? Nie pojmujesz? Czymże jest zagłada, jak nie fundamentem?

Zdezorientowana Gwen próbowała to zrozumieć, lecz słowa Eldofa jedynie pogłębiły jej konsternację.

- Zatem będziesz stał obok i pozwolisz, by Grań i zamieszkujący ją lud umarły? – spytała. − Dlaczego? Co będziesz z tego miał?

Roześmiał się.

- Dlaczego wszystko zawsze musi wiązać się z jakąś korzyścią? – spytał. – Nie ocalę ich ponieważ nie jest im to pisane – powiedział dobitnie. – To miejsce, Grań, nie ma przetrwać. Ma ulec zniszczeniu. Ten król ma zginąć. Cały ten lud czeka zagłada. Moim zaś zadaniem nie jest stawać na drodze przeznaczeniu. Otrzymałem dar wejrzenia w przyszłość – lecz tego daru nie zamierzam nadużywać. Nie zmienię tego, co widzę. Kimże jestem, by stawać na drodze przeznaczenia.

Gwendolyn pomyślała mimowolnie o Thorgrinie, o Guwaynie.

Eldof uśmiechnął się szeroko.

- A tak – rzekł, spoglądając na prawo na nią. − Twój mąż. Twój syn.

Gwen odwróciła wzrok. Była wstrząśnięta. Zastanawiała się, w jaki sposób odczytał jej myśli.

- Tak bardzo pragniesz im pomóc – dodał, po czym pokręcił głową. – Czasami jednak nie możesz zmienić przeznaczenia.

Spąsowiała na twarzy. Otrząsnęła się z jego słów. Była zdeterminowana.

- Ja zmienię przeznaczenie – powiedziała stanowczo. – Bez względu na cenę. Nawet jeśli będę zmuszona zaprzedać własną duszę.

Eldof spojrzał na nią i przez długą chwilę lustrował ją uważnie.

- Tak – rzekł. – Uczynisz to, prawda? Dostrzegam w tobie tę siłę. Duszę wojownika.

Przyjrzał się jej uważnie. Po raz pierwszy Gwen dostrzegła w wyrazie jego twarzy odrobinę pewności.

- Nie spodziewałem się dostrzec tego u ciebie – kontynuował pokornym głosem. – Istnieje garstka wybranych, którzy, podobnie jak ty, mogą zmieniać przeznaczenie. Lecz cena, jaką zapłacisz, jest ogromna.

Westchnął, jakby otrząsnąwszy się z jakiejś wizji.

- W każdym razie – kontynuował – tutaj go nie zmienisz - nie w Grani. Nadchodzi śmierć. To, czego im trzeba, to nie ratunek—lecz exodus. Potrzebny im nowy przywódca, który poprowadzi ich przez Wielkie Pustkowie. Myślę, że wiesz już, że to ty nim jesteś.

Jego słowa przyprawiły Gwen o dreszcze. Nie potrafiła wyobrazić sobie, iż będzie ją stać podjąć się tego wszystkiego na nowo.

- Jak mogłabym ich poprowadzić? – spytała, wyczerpana samą tą myślą. – I dokąd, jeśli w ogóle zostało jeszcze jakieś miejsce? Jesteśmy na zupełnym pustkowiu.

Odwrócił się. Zamilkł i ruszył przed siebie. Gwen poczuła nagle dławiące ją pragnienie, by dowiedzieć się więcej na ten temat.

- Powiedz mi – rzekła, podbiegając do niego i chwytając jego ramię.

Odwrócił się i spojrzał na jej dłoń tak, jakby to wąż go dotykał. Dopóki go nie puściła. Z cienia wyłoniło się nagle kilku mnichów. Przystanęli w pobliżu, spoglądając na nią ze złością – aż do chwili, gdy Eldof skinął na nich głową i wycofali się na swe miejsca.

- Powiedzmy – rzekł do niej –że odpowiem tylko raz. Tylko na jedno pytanie. Czego zatem pragniesz się dowiedzieć?

Gwen zaczerpnęła rozpaczliwie tchu.

- Guwayne – powiedziała z zapartym tchem. – Mój syn. Jak go odzyskać? Jak zmienić przeznaczenie?

Przyjrzał się jej uważnie przez długą chwilę.

- Odpowiedź masz przed sobą przez ten cały czas, a jednak jej nie dostrzegasz.

Gwen jęła głowić się, pragnąc rozpaczliwie poznać prawdę, mimo to nie mogła pojąć, co to takiego.

- Argon – dodał. – Pozostał już tylko jeden sekret, który obawia się ci wyjawić. To jest twa odpowiedź.

Gwen była wstrząśnięta.

- Argon? – spytała. – Argon zna odpowiedź?

Eldof pokręcił głową.

- On nie. Ale jego mistrz owszem.

Gwen była wstrząśnięta.

- Jego mistrz? – spytała.

Gwen nigdy nie przyszło do głowy, że Argon może mieć mistrza.

Eldof skinął głową.

- Zażądaj, by zaprowadził cię do niego – powiedział ze stanowczością. – Odpowiedzi, które otrzymasz, zaskoczą nawet ciebie.

ROZDZIAŁ TRZYNASTY

Mardig kroczył zamkowymi korytarzami z determinacją. Serce tłukło mu się w piersi, gdyż oczyma wyobraźni widział to, czego w zamyśle już dokonał. Sięgnął w dół i spoconą dłonią chwycił sztylet ukryty głęboko za pazuchą. Szedł tą samą drogą, którą pokonał już tysiące razy – by spotkać się ze swym ojcem.

Komnata króla znajdowała się już niedaleko. Mardig skręcał i przemierzał znajome korytarze, mijał straże, które na widok królewskiego syna oddawały nabożne ukłony. Wiedział, że z ich strony nie musi się niczego obawiać. Nikt nie miał najmniejszego pojęcia o tym, co zamierza uczynić, ani też nikt nie będzie wiedział, co zaszło na długo po tym, kiedy ów czyn zostanie popełniony – i królestwo przypadnie jemu.

Trawił go wir sprzecznych uczuć. Zmuszał się jednak, by stawiać krok za krokiem, mimo drżących kolan, by wytrwać w postanowieniu, gotując się na dokonanie tego, co rozważał przez całe swe życie. Jego ojciec od zawsze był mu ciemiężcą, zawsze odnosił się do niego z dezaprobatą, choć swym pozostałym synom, wojownikom, sprzyjał przy każdej okazji. Nawet córkę cenił bardziej od niego. I to wszystko z powodu tego, iż on, Mardig, zdecydował się nie uczestniczyć w owej kulturze rycerskości; wszystko z powodu tego, iż wolał pić wino i uganiać się za kobietami – zamiast zabijać innych.

W oczach ojca czyniło to z niego nieudacznika. Ojciec patrzył krzywo na wszelkie jego poczynania, jego ganiący wzrok podążał za Mardigiem wszędzie, gdzie ten się udał. Mardig zatem od zawsze marzył o dniu zemsty. Jednocześnie, nadarzała się okazja, by Mardig sam przejął władzę. Spodziewano się, że królestwo przypadnie któremuś z jego braci, najstarszemu z nich, Koldowi, lub, jeśli nie jemu, to Ludvigovi, bliźniaczemu bratu Mardiga. Mardig miał jednak inne plany.

Kiedy minął zakręt, stojący na straży żołnierze złożyli niskie ukłony i odwrócili się, by otworzyć przed nim drzwi, nie pytając nawet o powód jego przybycia.

Nagle jednak jeden z nich zatrzymał się niespodziewanie, odwrócił się i spojrzał na niego.

- Panie – powiedział – król nie powiadomił nas o dzisiejszych odwiedzinach.

Serce zabiło mu mocniej, lecz siłą woli przybrał śmiały i pewny siebie wyraz twarzy; odwrócił się i wlepił wzrok w żołnierza, obrzucił go spojrzeniem nie znoszącym nieposłuszeństwa, aż w końcu żołnierz stracił rezon.

- Czyż jestem zwyczajnym odwiedzającym? – odparł lodowatym głosem Mardig, starając się za wszelką cenę nie okazywać strachu.

Strażnik wycofał się szybko i Mardig wszedł przez otwarte drzwi, które zamknęły się zaraz za nim.

Wkroczył do komnaty i w tej samej chwili dostrzegł zdumione spojrzenie ojca, który stał przy oknie i wyglądał na zewnątrz, pogrążony w zadumie nad swym królestwem. Stanął naprzeciw syna, zdziwiony jego wizytą.

- Mardig – powiedział ojciec – czemu zawdzięczam ten zaszczyt? Nie wzywałem cię. Ty również nie raczyłeś odwiedzić mnie przez te wszystkie ostatnie księżyce – chyba, że czegoś chcesz.

Serce załomotało Mardigowi w klatce piersiowej.

- Nie przybyłem tu, ojcze, aby prosić cię o cokolwiek – odparł. – Przyszedłem, by brać.

Ojciec wyglądał na skonsternowanego.

- By brać? – spytał.

- Brać to, co moje – odrzekł Mardig.

Mardig pokonał komnatę w kilku długich susach, przygotowując się na to, co nastąpi, zaś jego ojciec spojrzał na niego ze zdumieniem.

- A cóż to takiego, co jest twoje? – spytał.

Mardig poczuł, jak dłonie oblewa mu pot, poczuł spoczywający w jednej z nich sztylet i zwątpił, czy da radę przez to przejść.

- Królestwo, a cóżby innego – powiedział.

Mardig powoli rozluźnił chwyt na sztylecie. Pragnął, by ojciec go ujrzał, zanim poniesie śmierć, by na własne oczy zobaczył, jaką nienawiścią darzy go jego własny syn. Chciał ujrzeć na twarzy ojca wyraz strachu, szoku i wściekłości.

Kiedy jednak ojciec spuścił wzrok, Mardig nie spodziewał się tego, co nastąpiło. Oczekiwał, że ojciec stawi opór, że będzie walczył; zamiast tego spojrzał na niego oczyma pełnymi smutku i współczucia.

- Mój chłopcze – powiedział. – Wciąż jesteś moim synem, mimo wszystko, i darzę cię miłością. Wiem, iż w głębi serca nie tego pragniesz.

Mardig zmrużył oczy. Poczuł się zdezorientowany.

- Jestem chory – kontynuował król. – Wkrótce umrę. A kiedy to nastąpi, królestwo przypadnie twoim braciom, nie tobie. Nawet jeśli mnie teraz zabijesz, nic na tym nie zyskasz. Nadal będziesz trzeci w kolejce. Odłóż zatem swój sztylet i obejmij mnie. Nadal cię kocham, jak każdy ojciec swego syna.

W nagłym porywie gniewu, z drżącymi rękoma, Mardig runął do przodu i zatopił sztylet głęboko w sercu ojca.

Król stanął z wybałuszonymi z niedowierzania oczyma. Mardig przytrzymał go mocno i spojrzał mu w oczy.

- Twa choroba uczyniła cię słabym, ojcze – powiedział. – Pięć lat temu nie byłbym w stanie tego dokonać. Królestwu niepotrzebny słabowity władca. Wiem, że wkrótce umrzesz – ale dla mnie to i tak za długo.

Jego ojciec upadł w końcu na podłogę i znieruchomiał.

Był martwy.

Mardig spuścił wzrok, oddychając ciężko, wciąż będąc pod wpływem szoku wywołanego tym, co właśnie uczynił. Wytarł dłoń o swą szatę i porzucił sztylet, który wylądował na podłodze ze szczękiem.

Spojrzał gniewnie na ojca.

- I nie troskaj się o mych braci, ojcze – dodał. – Im również zgotowałem pewien los.

Przeszedł nad zwłokami ojca, podszedł do okna i spojrzał na miasto poniżej. Jego miasto.

Teraz wszystko to należało do niego.

ROZDZIAŁ CZTERNASTY

Kendrick uniósł miecz i zablokował cios Piechura, który zaatakował go swym ostrym niczym brzytwa szponem z zamiarem rozorania mu twarzy. Szpon uderzył ze szczękiem, sypiąc wokół iskrami. Kendrick zrobił unik, kiedy stwór zsunął pazury po ostrzu i zamachnął się nimi na jego głowę.

Kendrick obrócił się na pięcie i ciął, lecz stworzenie wykazało się zdumiewającą chyżością. Cofnęło się i miecz Kendricka minął je o włos. Wówczas stworzenie rzuciło się na niego, skacząc wysoko w powietrze i nurkując wprost na Kendricka – który tym razem był już przygotowany. Nie docenił jego prędkości, jednak drugi raz nie popełni tego samego błędu. Przykucnął nisko i wzniósł miecz – i pozwolił, by bestia nadziała się na niego. Ostrze przeszyło je na wylot.

Kendrick podniósł się na kolana i machnął mieczem nisko nad ziemią, tnąc po nogach atakujących go dwóch Piechurów. Następnie odwrócił się i wykonał pchnięcie w tył, przeszywając jednemu bebechy tuż zanim spadł mu na plecy.

Bestie opadły go ze wszystkich stron. Kendrick znalazł się w samym środku zagorzałej bitwy wraz z walczącymi u jego boku Brandtem, Atme, a po drugiej stronie Koldem oraz Ludvigiem. Cała piątka ustawiła się, wspierając się instynktownie jeden o drugiego, tworząc zbity krąg i rozdając na wszystkie strony cięcia, pchnięcia i kopniaki. Utrzymywali stworzenia na dystans, bacząc jednocześnie jeden na drugiego.

Walczyli zaciekle, wciąż i wciąż, pod prażącymi słońcami, nie mając gdzie wycofać się w tym bezkresnym pustkowiu. Ramiona Kendricka palił żywy ból. Był po łokcie we krwi, wycieńczony długą wędrówką i niemającą końca bitwą. Nie dysponowali żadnymi rezerwami i nie mieli dokąd się udać. Wszyscy toczyli walkę na śmierć i życie. Powietrze wypełniły krzyki rozwścieczonych bestii, które padały na prawo i lewo. Kendrick pojmował, iż muszą zachować ostrożność; czekała ich długa wędrówka powrotna. Jakakolwiek odniesiona teraz rana mogła dla każdego z nich mieć tragiczne konsekwencje.

Назад Дальше