Śmiertelna Bitwa - Морган Райс 7 стр.


Bestia cisnęła okręt w górę i ten poleciał w powietrze niczym zabawka. Wszyscy starali się trzymać go ze wszystkich sił, aż do chwili, gdy wreszcie wylądował w oceanie, kołysząc się wściekle.

Straciwszy równowagę, Thor i pozostali rozpierzchli się ślizgiem po pokładzie na wszystkie strony, uderzając z impetem o drewniany takielunek rzucanego po całej powierzchni wody statku. Thor spostrzegł ześlizgującą się w kierunku relingu Angel, mającą zapewne wylecieć za burtę, więc wyciągnął rękę, chwycił jej niewielką dłoń i przytrzymał mocno. Spojrzała na niego z paniką w oczach.

Koniec końców okręt wyprostował się. Thor skoczył na nogi, wraz z pozostałymi, i przygotował się na następny atak. Ledwie to uczynił, kiedy ujrzał płynącą ku nim z pełną prędkością bestię, która wymachiwała mackami na wszystkie strony. Pochwyciła cały okręt, a jej macki wpełzły na pokład i ruszyły wprost na nich.

Thor usłyszał krzyk, obejrzał się i zobaczył Selese z owiniętą wokół kostki macką, która ześlizgiwała się z pokładu, ulegając wciągającej ją za burtę odnodze. Reece zamachnął się i odrąbał mackę, jednakże, równie szybko kolejna chwyciła jego ramię. Po całym okręcie pełzło coraz więcej macek. Jedna owinęła się Thorowi wokół uda, a kiedy obejrzał się za siebie, zauważył, że wszyscy legioniści wymachiwali orężem niemal na oślep, odrąbując kolejne macki. W miejsce każdej, którą odcięli, pojawiały się dwie następne.

Otaczały cały okręt. Thor wiedział, że jeśli wkrótce czegoś nie przedsięweźmie, wszyscy zostaną pochłonięci przez potwora na dobre. Usłyszał krzyk, wysoko na niebie, a kiedy podniósł wzrok, ujrzał jedno z demonicznych stworzeń wypuszczone z samych piekieł. Frunęło wysoko i spoglądało w dół z szyderczą miną.

Thor przymknął oczy, wiedząc, iż to jedno z jego wyzwań, jedna z monumentalnych chwil jego życia. Spróbował odseparować się od świata, skoncentrować na swym wnętrzu. Na efektach swego szkolenia. Na Argonie, Na matce. Na swej mocy. Był potężniejszy od wszystkiego. Wiedział o tym dobrze. Spoczywała w nim moc, głęboko, moc przewyższająca fizyczny świat. Owo stworzenie wywodziło się z tego świata – mimo to moce Thora były większe. Mógł zawezwać siły natury, które uformowały to zwierzę i odesłać je z powrotem do piekła, z którego przyszło.

Poczuł, że wszystko wokół niego spowalnia. Poczuł żar narastający w dłoniach, rozchodzący się na ramiona, potem barki i z powrotem, w postaci ciarek, wprost do samego końca palców. Czując się niezwyciężony, otworzył oczy. Poczuł promieniującą z nich niesamowitą moc, moc wszechświata.

Thor wyciągnął rękę i umieścił dłoń na macce i w tej samej chwili przypalił ją. Bestia wycofała ją natychmiast, wypuszczając go z uścisku, jak oparzona.

Thor wstał, zupełnie odmieniony. Odwrócił się i ujrzał łeb bestii cofający się wzdłuż burty statku oraz otwierające się szeroko szczęki. Potwór gotował się, by połknąć ich w całości. Thor zauważył też ześlizgujących się po pokładzie braci i siostry z legionu, wywlekanych z okrętu przez burtę.

Thor wydał z siebie bojowy okrzyk i ruszył do ataku. Runął na bestię, zanim zdążyła połknąć pozostałych. Zrezygnował z miecza. Zamiast tego sięgnął w jej stronę gorejącymi dłońmi. Pochwycił pysk bestii, położył na niej dłonie i w tej samej chwili poczuł swąd spalenizny.

Przytrzymał się mocno, a stwór jął wykręcać się i powrzaskiwać, starając się uwolnić z jego uścisku. Z wolna, jedna macka po drugiej, odnogi potwora uwolniły okręt. Thor zaś poczuł, jak moc w nim wzbiera jeszcze bardziej. Uwięził w niej bestię, po czym uniósł obie dłonie, a poczuwszy ciężar bestii, uniósł ją w powietrzu wysoko. Wkrótce zawisła nad Thorem, unoszona jego potęgą.

Wówczas, gdy znalazła się dobre trzydzieści stóp nad jego głową, Thor obrócił się i wyrzucił dłonie przed siebie.

Bestia poleciała ponad statkiem, skrzecząc przeciągle i obracając się wokół własnej osi. Poszybowała w powietrzu na dobre sto stóp, po czym, koniec końców, zwiotczała. Spadła do morza z wielkim pluskiem i po chwili znikła pod powierzchnią wody.

Martwa.

Thor stał w panującej wokół ciszy. Jego ciało wciąż rozgrzewał ów żar. Z wolna, jeden po drugim, pozostali członkowie załogi przegrupowali się, wstali i podeszli do niego. Thor stał zaś oszołomiony, dysząc ciężko, i spoglądał na morze krwi. Poza nim, na horyzoncie, widniał czarny zamek. Thor utkwił wzrok w majaczącej złowieszczo nad tą krainą budowli. Wiedział, że to tam przetrzymują jego syna.

Nadeszła pora. Nic już nie mogło go teraz powstrzymać. Nadszedł czas, by w końcu odzyskać syna.

ROZDZIAŁ JEDENASTY

Volusia stała przed licznym gronem swych doradców zebranych na ulicy stolicy i spoglądała z szokiem w zwierciadło spoczywające w jej dłoni. Przyglądała się nowej twarzy pod każdym kątem – połowa wciąż była piękna, a druga oszpecona, stopiona – i poczuła narastającą odrazę. Sam fakt, iż uchowała się połowa jej piękna w jakiś sposób pogarszał tylko sprawę. Dotarło do niej, iż byłoby o wiele łatwiej zaakceptować to, gdyby cała jej twarz została oszpecona – wówczas nie musiałaby pamiętać dawnego wyglądu.

Wróciła myślami do swego zdumiewająco pięknego wyglądu, źródła jej władzy, które pomogło jej przetrwać w życiu niejedno, dzięki któremu potrafiła manipulować zarówno mężczyznami, jak i kobietami, dzięki któremu jednym spojrzeniem rzucała ludzi na kolana. Teraz zaś wszystko to przepadło. Była już tylko kolejną siedemnastolatką – i co gorsza, w połowie potworem. Nie mogła znieść widoku swej twarzy.

W przypływie gniewu i rozpaczy cisnęła zwierciadło na dół. Na jej oczach rozbiło się na kawałki o nawierzchnię nieskazitelnej, stołecznej ulicy. Jej doradcy stali w milczeniu z odwróconym wzrokiem, wiedząc dobrze, że lepiej nie nagabywać jej w tej chwili. Ona również pojęła z łatwością, zlustrowawszy ich twarze, że żaden nie chce na nią spoglądać, widzieć okropieństwa, które stało się udziałem jej twarzy.

Volusia rozejrzała się wokoło za Vokami. Miała ochotę rozerwać ich na strzępy – lecz oni już odeszli, zniknęli jak tylko rzucili na nią owo ohydne zaklęcie. Ostrzegano ją, by nie sprzymierzała się z nimi i teraz pojęła, że owe ostrzeżenia nie były bezpodstawne. Zapłaciła wysoką cenę. Taką, której nigdy nie będzie mogła cofnąć.

Pragnęła wyładować na kimś swój gniew. Jej wzrok spoczął na Brinie, nowo mianowanym dowódcy, posągowym wojowniku zaledwie kilka lat od niej starszym, który od wielu księżyców umizgiwał się do niej. Młody, wysoki, umięśniony, wyglądał olśniewająco. I pragnął jej, od kiedy tylko sięgała pamięcią. Teraz jednak, na przekór jej gniewowi, nawet nie szukał jej wzroku.

- Ty – syknęła na niego, ledwie powstrzymując się od wybuchu. – Nie spojrzysz choćby teraz na mnie?

Spąsowiała, kiedy podniósł wzrok, lecz nie śmiał spojrzeć jej w oczy. Takie już było jej przeznaczenie, do końca życia być postrzeganą, jako dziwaczka.

- Jestem dla ciebie teraz odrażająca? – spytała łamiącym się z rozpaczy głosem.

Zwiesił nisko głowę, lecz nie odpowiedział.

- Dobrze – powiedziała w końcu, po długiej chwili milczenia, zdecydowana wziąć na kimś odwet – zatem rozkazuję ci: będziesz wpatrywał się w twarz, której tak bardzo nienawidzisz. Udowodnisz mi, że jestem piękna. Będziesz spał ze mną w łożu.

Dowódca podniósł wzrok i po raz pierwszy zajrzał jej w oczy. Z jego miny wyzierał strach i przerażenie.

- Bogini? – spytał łamiącym się głosem, wystraszony, wiedząc, że poniesie śmierć, jeśli przeciwstawi się jej rozkazom.

Volusia uśmiechnęła się szeroko. Po raz pierwszy była szczęśliwa. Dotarło do niej, iż taka zemsta będzie wręcz idealna: spać z człowiekiem, który czuje do niej największą odrazę.

- Ty przodem – powiedziała, ustępując z drogi i wskazując gestem swoją komnatę.

*

Stała przed wysokim, sklepionym łukiem oknem, na najwyższym piętrze pałacu stolicy Volusii. Właśnie wschodziły oba wczesnoporanne słońca i wiatr wydął zasłony, ocierając nimi jej twarz. Płakała cichutko. Czuła łzy spływające po zdrowej części twarzy, lecz nie po drugiej, tej stopionej. Ta była bez czucia.

Powietrze przeszyło delikatne chrapanie. Spojrzała przez ramię na wciąż śpiącego Brina, na jego wykrzywioną twarz wyrażającą odrazę nawet podczas snu. Wiedziała, że nienawidził każdej chwili spędzonej w jej łożu i świadomość tego dała jej poczucie niewielkiej zemsty. Mimo to, nie czuła się usatysfakcjonowana. Nie mogła wyładować swych emocji na Vokach i wciąż pragnęła się zemścić.

Była to nikła namiastka zemsty, ledwie ułamek tego, na co miała ochotę. Vokowie bądź co bądź odeszli, a ona wciąż była tu, następnego ranka, nadal żywa, nadal skazana na siebie, już do końca życia. Skazana na ten wygląd, na tę szkaradną twarz, której ona sama nawet nie była zdolna znieść.

Volusia starła łzy i sięgnęła wzrokiem poza granicę miasta, ponad mury stolicy, hen daleko na horyzont. W świetle wstających słońc dostrzegła pierwsze, ledwie wyraźne zarysy armii Rycerzy Wielkiej Siódemki. Cały horyzont był usiany ich czarnymi sztandarami. Rozłożyli tam obóz, a ich armia rozrastała się nieprzerwanie. Otaczali ją z wolna, rosnąc w miliony żołnierzy ściąganych ze wszystkich zakątków Imperium, gotując się do inwazji. Do zmiażdżenia jej.

Oczekiwała na to z zadowoleniem. Nie potrzebowała Voków. Ani żadnego ze swych ludzi. Mogła rozgromić ich własnoręcznie. Była wszak boginią. Już dawno porzuciła królestwo śmiertelników. Teraz była legendą, legendą, której nikt, żadna armia na całym świece nie była w stanie powstrzymać. Zamierzała powitać ich sama i wybić wszystkich, raz na zawsze.

Wówczas, koniec końców, nie zostanie już nikt, kto śmiałby przeciwstawić się jej. Wówczas posiądzie najwyższą władzę.

Usłyszała za sobą szelest i kątem oka dostrzegła jakiś ruch. Zauważyła podnoszącego się z łoża Brina, który odrzucił z siebie pościel i zaczął wkładać na siebie odzienie. Zauważyła, że przemyka chyłkiem, starając się nie hałasować i pojęła, że ma zamiar wymknąć się z komnaty zanim ona to dostrzeże – aby już nigdy więcej nie oglądać jej twarzy. Jakby tego było mało.

- Oj, dowódco – zawołała niby od niechcenia.

Zobaczyła, jak znieruchomiał ze strachu; odwrócił się i obejrzał na nią z ociąganiem, a kiedy to uczynił, Volusia uśmiechnęła się do niego, zadając mu tortury groteskową podobizną ust.

- Podejdź tutaj, dowódco – powiedziała. – Zanim odejdziesz, chcę ci coś pokazać.

Odwrócił się z wolna i ruszył przez komnatę. Kiedy dotarł do niej, stanął u jej boku i wyjrzał na zewnątrz, gdziekolwiek, byleby nie na jej twarz.

- Nie masz li dla swej bogini ani jednego pocałunku na pożegnanie? – spytała.

Zauważyła, że wzdrygnął się prawie niezauważalnie, i ogarnęła ją na nowo złość.

- Nieważne – dodała ze złowieszczym wyrazem twarzy. – Jest jednak coś, co chciałabym ci pokazać. Spójrz. Widzisz, tam daleko, na horyzoncie? Przyjrzyj się dobrze. Powiedz mi, co tam dostrzegasz.

Podszedł, a ona położyła dłoń na jego ramieniu. Wychylił się i zlustrował linię horyzontu. Volusia zauważyła, jak z wolna zmarszczył brwi z konsternacji.

- Niczego nie widzę, bogini. Nic nadzwyczajnego.

Volusia uśmiechnęła się szeroko, czując jak narasta w niej dobrze znane uczucie mściwości, pragnienie siania przemocy, okrucieństwa.

- Przyjrzyj się dokładniej, dowódco – powiedziała.

Wychylił się nieco dalej do przodu. Wówczas, jednym szybkim ruchem Volusia chwyciła poły jego koszuli i z całych sił wypchnęła go przez okno głową do przodu.

Brin wrzasnął, zaczął młócić powietrze rękoma, spadając sto stóp w dół i lądując twarzą na ulicy. Poniósł natychmiastową śmierć, a głuchy odgłos uderzenia rozniósł się echem po bądź co bądź cichych ulicach.

Volusia uśmiechnęła się, przyjrzała jego ciału i wreszcie poczuła, iż dopełniła się jej zemsta.

- To siebie tam widzisz – odparła. – I które z nas jest teraz bardziej groteskowe?

ROZDZIAŁ DWUNASTY

Gwendolyn szła mrocznymi korytarzami wieży Poszukiwaczy Światła, wraz z towarzyszącym jej Krohnem. Wchodziła powoli po okrągłej rampie pnącej się wokół murów budowli. Drogę znakowały pochodnie oraz stojący w milczeniu na baczność, z dłońmi ukrytymi w szatach, wyznawcy kultu. Ciekawość Gwen wzmagała się z każdą, coraz to wyższą kondygnacją. Kristof, syn króla, po skończonej rozmowie zaprowadził ją do połowy wieży, po czym zawrócił i zszedł na dół. Poinstruował ją jednak przedtem, że będzie musiała sama odbyć podróż w górę wieży, by spotkać Eldofa, że może sama stanąć przed jego obliczem. Sposób, w jaki wyrażał się o nim przywodził jej na myśl traktowanie go niemal jak boga.

Powietrze wypełnił cichy śpiew oraz ciężka woń kadzidła. Gwen wspinała się stopniowo po rampie i zastanawiała: jakiej to tajemnicy strzeże Eldof? Czy obdarzy ją wiedzą potrzebną do ocalenia króla i uratowania Grani? Czy kiedykolwiek zdoła wyciągnąć stąd członków królewskiej rodziny?

Skręciła i nagle ujrzała przed sobą otwartą przestrzeń. Westchnęła na widok, jaki tam zastała. Wkroczyła do strzelistej komnaty, której strop piął się na sto stóp. Od podłogi aż po strop widniały zaś okna udekorowane witrażem. Sączyło się przez nie stonowane światło przesycone odcieniami szkarłatu, fioletu i różu, dzięki czemu komnata sprawiała wrażenie eterycznej i nierzeczywistej. Najbardziej nieprawdopodobne było jednak owo odczucie, jakie zrodziło się w niej na widok zasiadającego w samym środku komnaty mężczyzny, jedynej osoby w tym przestronnym wnętrzu, na którą padał snop słonecznego światła. Oświetlał go w sposób, jakby tylko on na to zasługiwał.

Eldof.

Serce Gwen zabiło mocno, kiedy zobaczyła go w odległym krańcu komnaty, niczym boga, który zstąpił z niebios. Siedział z rękoma splecionymi w lśniącej, złotej pelerynie, całkiem łysy, usadowiony na ogromnym, wspaniałym tronie wyrzeźbionym z kości słoniowej, pośród płonących po obu stronach jak i na wiodącej ku niemu pochylni pochodni, rozświetlających niewyraźnie pomieszczenie. Ta komnata, ten tron i wiodące do niego podwyższenie – wzbudzały podziw, jakim nie mógłby poszczycić się król. Natychmiast pojęła, dlaczego król czuł się zagrożony jego obecnością, kultem, tą wieżą. Zostały stworzone w taki sposób, by wzbudzać podziw i powodować uległość.

Nie skinął na nią, ani nawet nie zauważył jej obecności. Nie wiedząc, co czynić, Gwen ruszyła długim, złotym przejściem wiodącym do jego tronu. Wówczas zauważyła, iż jednak nie była tutaj sama. W cieniu kryły się zastępy wyznawców, stojących w równym rzędzie z przymkniętymi oczyma, dłońmi wsuniętymi za peleryny. Przyszło jej na myśl pytanie, ile tysięcy wyznawców ma Eldof.

Zatrzymała się w końcu kilka stóp przed tronem i podniosła wzrok.

Spojrzał w dół na nią oczyma zdawałoby się przedwiecznymi, bladoniebieskimi, lśniącymi, lecz kiedy uśmiechnął się do niej, nie było w nich ciepła. Wywierały hipnotyzujący wpływ. Podobny do tego, jaki odczuwała w obecności Argona.

Nie wiedziała, co powiedzieć, kiedy spoglądał tak na nią; miała wrażenie, że zagląda jej w duszę. Stała w milczeniu, czekając, aż będzie gotów. Poczuła, jak stojący obok niej Krohn zesztywniał, równie spięty.

Назад Дальше