Przysięga Braci - Морган Райс 3 стр.


Nagłe, natarczywe walenie w grube dębowe drzwi do komnaty Volusii sprawiło, że aż podskoczyła. Było to nieustępliwe trzaskanie, dźwięk dziesiątek żołnierzy ubranych w zbroje, którzy uderzali taranem w grube dębowe drzwi. Volusia oczywiście je zaryglowała, a grube na stopę drzwi byłyby w stanie to wszystko wytrzymać, jednak uginały się przy zawiasach. Z każdym uderzeniem wykrzywiały się nieco bardziej.

Co chwila rozlegał się trzask. I kolejny. I kolejny.

Kamienna komnata trzęsła się w posadach, a starożytny metalowy żyrandol, który wisiał wysoko w górze na drewnianej belce, rozhuśtał się do cna, zanim z hukiem spadł na podłogę.

Volusia stała tam i obserwowała to wszystko ze spokojem, wszak się tego spodziewała. Oczywiście wiedziała, że po nią przyjdą. Pragnęli zemsty – nie było możliwości, aby pozwolili jej uciec.

– Otwórz drzwi! – krzyknął jeden z generałów.

Rozpoznała jego głos – był to dowódca sił Maltolis, pozbawiony poczucia humoru mężczyzna, którego spotkała wcześniej. Miał niski, chrapliwy głos – człowiek ten był pozbawiony taktu, ale jednocześnie był doskonałym żołnierzem, który miał pod sobą tysiąc mężczyzn.

Volusia stała tam więc spokojnie z twarzą zwróconą w stronę drzwi. Była niewzruszona. Cierpliwie czekała, aż uda im się wyważyć drzwi. Oczywiście mogłaby je otworzyć, ale nie chciała dać im tej satysfakcji.

Wreszcie rozległ się donośny huk, a drewniane drzwi poddały się naciskowi. Zostały wyrwane z zawiasów, a dziesiątki żołnierzy wpadły do komnaty w swych brzęczących pancerzach. Prowadził ich dowódca Maltolis, odziany w swą odświętną zbroję i niosący złote berło, które uprawniało go do prowadzenia armii.

Zwolnili do szybkiego marszu, kiedy zobaczyli stojącą samotnie Volusię, która wcale nie próbowała uciekać. Dowódca, z ogromnym gniewem wyrytym na twarzy, podszedł do przodu i zatrzymał się gwałtownie zaledwie kilka stóp przed nią.

Spojrzał na nią z nienawiścią. Wszyscy jego ludzie zatrzymali się tuż za nim, w gotowości czekali na jego rozkazy.

Volusia stała spokojnie, patrząc na niego z delikatnym uśmieszkiem na twarzy. Zrozumiała, że jej opanowanie spowolniło ich działanie. Mężczyzna wyglądał bowiem na skołowanego tym, co tutaj zastał.

– Cóżeś uczyniła, kobieto? – zażądał odpowiedzi, kładąc rękę na swym mieczu. – Przybyłaś do naszego miasta jako gość i zabiłaś naszego władcę. Osobę wybraną. Przywódcę, którego nie można było zabić.

– Myli się pan, Generale – odpowiedziała. – To ja jestem osobą, której nie można zabić. Co zresztą właśnie udowodniłam.

Potrząsnął głową we wściekłości.

– Jak możesz być taka głupia? – powiedział. – Z pewnością musisz wiedzieć, że zabijemy ciebie i wszystkich twoich ludzi. Nie macie dokąd uciec, nie macie możliwości wydostać się z tego miejsca. Oto, kilkoro twoich żołnierzy otoczonych jest przez setki tysięcy naszych. Z pewnością musisz zdawać sobie sprawę z tego, że to, co dziś uczyniłaś, ściąga na ciebie wyrok śmierci. A nawet więcej – zostaniesz pojmana i poddana torturom. Jeśli jeszcze tego nie zauważyłaś, zwróć uwagę, że nie jesteśmy zbyt mili dla naszych wrogów.

– Generale, zauważyłam, oczywiście, że zauważyłam. I co więcej – podziwiam to – odpowiedziała. – A jednak mnie pan nie tknie. Podobnie jak nikt z pańskich ludzi.

Potrząsnął głową, poirytowany.

– Jesteś bardziej nierozsądna niż myślałem – powiedział. – Dzierżę złote berło. Nasza armia wykona wszystkie moje rozkazy. Zrobi dokładnie to, co powiem.

– Czyżby? – zapytała powoli z uśmiechem na twarzy.

Powoli Volusia odwróciła się i spojrzała przez otwarte okno w dół, na zwłoki Księcia – rzesza szaleńców niosła je teraz na swoich barkach, niczym ciało męczennika.

Odwrócona plecami do swego rozmówcy, Volusia odchrząknęła i kontynuowała wypowiedź.

– Nie wątpię, Generale, – powiedziała – że wasze siły są doskonale wytrenowane. Ani, że żołnierze będą wypełniać rozkazy osoby, która jest w posiadaniu berła. Ich sława ich wyprzedza. Wiem również, że są dużo potężniejsi niż ja. I że nie ma stąd drogi ucieczki. Ale widzi pan, ja wcale nie mam zamiaru uciekać. Nie ma takiej potrzeby.

Spojrzał na nią, zbity z tropu. Volusia odwróciła się i spojrzała przez okno, przyglądając się dziedzińcowi. W oddali zauważyła Kooliana, swojego czarnoksiężnika – stał wśród tłumu, ignorując wszystkich wokół i wgapiał się w nią swoimi błyszczącymi zielonymi oczami, osadzonymi na zapełnionej brodawkami twarzy. Miał na sobie swoją czarną pelerynę, wyróżniając się z tłumu. Stał spokojnie z założonymi rękoma. Jego blada twarz schowana częściowo za kapturem, wpatrywała się w nią i czekała na rozkaz. Stał prosto i spokojnie. Cierpliwy i posłuszny w tym pogrążonym w chaosie mieście.

Volusia skinęła w jego kierunku tak delikatnie, że było to prawie niezauważalne. Momentalnie dał jej znak, że zrozumiał.

Kobieta powoli odwróciła się z uśmiechem na twarzy i spojrzała na generała.

– Możesz teraz oddać mi berło – powiedziała – albo mogę cię zabić i wziąć je sobie sama.

Spojrzał na nią zdumiony, następnie pokręcił głową i po raz pierwszy się uśmiechnął.

– Wiem jak zachowują się szaleńcy, – powiedział – służyłem jednemu przez lata. Ty jednak… Ty stanowisz osobny przypadek. Dobrze. Jeśli życzysz sobie umrzeć w ten sposób, proszę bardzo.

Wystąpił do przodu, dobywając miecza.

– Mam zamiar radować się twoją śmiercią – powiedział. – Chciałem cię zabić od chwili, kiedy zobaczyłem twoją twarz. Cała ta arogancja przyprawiała mnie o mdłości.

Podszedł do niej, a kiedy był już blisko, Volusia odwróciła się, a jego oczom ukazał się stojący za jej plecami Koolian.

Koolian odwrócił się i spojrzał na niego. Dowódca był zdziwiony nagłym pojawieniem się czarnoksiężnika. Stał tam, wryty, wyraźnie się tego nie spodziewając i wyraźnie nie wiedząc, co z tym wszystkim zrobić.

Koolian ściągnął swój czarny kaptur, a na jego groteskowej twarzy pojawił się uśmiech. Był blady, jego oczy wywrócone były gałkami w głąb głowy. Powoli uniósł dłonie.

Kiedy to uczynił, nagle, dowódca i wszyscy jego ludzie upadli na kolana. Krzyknęli i chwycili się za uszy.

– Przestań! – wrzasnął generał.

Po chwili krew zaczęła wypływać im z uszu, jeden po drugim padali na kamienną podłogę. Nikt się nie ruszał.

Byli martwi.

Volusia podeszła kilka kroków, powoli, spokojnie, następnie schyliła się i podniosła złote berło, które spoczywało dotychczas w martwej dłoni dowódcy.

Podniosła je wysoko i przyjrzała mu się w świetle. Podziwiała jego wagę i to, jak pięknie się mieniło. Była to ponura rzecz.

Uśmiechnęła się szeroko.

Berło było nawet cięższe, niż się tego spodziewała.

*

Volusia stała nad fosą poza murami miejskimi Maltolis. Za jej plecami stał jej czarnoksiężnik, Koolian, będący na jej usługach zabójca, Aksan, oraz dowódca jej sił zbrojnych, Soku. Kobieta spoglądała na rozpościerającą się przed nią armię. Pustynia, jak okiem sięgnąć, pokryta była przepastną ilością mężczyzn – było ich dwieście tysięcy – nigdy wcześniej nie miała przed sobą tylu ludzi. Nawet dla niej był to porywający widok.

Stali cierpliwie, bez przywódcy. Wszyscy patrzyli na Volusię, która stała przodem do nich w blasku wschodzącego słońca. W powietrzu wisiało ogromne napięcie, władczyni wyczuwała, że wszyscy oni oczekują, zastanawiając się, czy ją zabić, czy zacząć jej służyć.

Spojrzała na nich dumnie, czując, że oto stanęła twarzą w twarz ze swoim przeznaczeniem. Powoli uniosła nad głowę złote berło. Obróciła się powoli w każdą stronę, tak aby wszyscy mogli ją zobaczyć, aby wszyscy mogli dostrzec połyskujące w słońcu berło.

– MÓJ LUDZIE! – krzyknęła nagle. – Jestem Bogini Volusia. Wasz Książę nie żyje. To ja jestem osobą, która dzierży teraz berło. To ja jestem osobą, za którą powinniście podążać. Pójdźcie za mną a doświadczycie chwały i bogactwa, na które tak bardzo zasługujecie. Zostańcie tutaj, a staniecie się słabi i ostatecznie umrzecie w cieniu tych murów, w cieniu zwłok przywódcy, który nigdy was nie kochał. Służyliście mu w oparach obłędu. Mnie będziecie służyć w oparach chwały i podboju – wreszcie będziecie mieć dowódcę, na którego zasługujecie.

Volusia uniosła berło jeszcze wyżej, patrząc na nich, spotykając ich zdyscyplinowane spojrzenia, czując swoje przeznaczenie. Czuła, że jest niepokonana, że nic nie może stanąć jej na drodze, nawet te setki tysięcy mężczyzn. Wiedziała, że ostatecznie wszyscy jej się pokłonią, tak jak i reszta świata. Widziała to okiem swojego umysłu, koniec końców, była boginią. A żyła w królestwie pomiędzy ludźmi. Jakiż oni mogą mieć wybór?

Zgodnie z tym, co przewidziała, usłyszała powolny brzęk zbroi i wszyscy mężczyźni kolejno zaczęli uginać swoje kolana. Jeden po drugim – donośny dźwięk szczękających pancerzy rozległ się na pustyni, kiedy wszyscy upadli przed nią na kolana.

– VOLUSIA! – skandowali łagodnie, powtarzając to imię.

– VOLUSIA!

– VOLUSIA!

ROZDZIAŁ CZWARTY

Godfrey czuł jak pot spływał mu po karku, kiedy szedł skulony w grupie niewolników, starając się trzymać w środku i nie zostać zauważonym. Przemieszczali się ulicami Volusii. Kolejny trzask przeciął powietrze – Godfrey krzyknął z bólu, gdyż końcówka bata dosięgła jego pleców. Niewolnica, która szła za Godfreyem krzyknęła jeszcze głośniej, jako że to uderzenie przeznaczone było głównie dla niej. Dostała solidnie w plecy, krzyknęła i zaczęła upadać do przodu.

Godfrey chwycił ją, zanim zdążyła upaść – działał pod wpływem chwili, wiedział, że postępując w ten sposób, ryzykuje własne życie. Odzyskała równowagę i odwróciła się do niego, na jej twarzy malowała się panika, a kiedy go zobaczyła, otworzyła oczy szeroko ze zdumienia. Wyraźnie nie spodziewała się ujrzeć kogoś takiego jak on – człowieka o jasnej skórze, idącego swobodnie obok niej, bez jakichkolwiek kajdan. Godfrey szybko pokiwał głową i uniósł palec do ust, prosząc, aby pozostała cicho. Na szczęście, tak właśnie postąpiła.

Nastąpiło kolejne uderzenie batem, Godfrey spojrzał w górę i zobaczył, że nadzorcy zaznaczają swoją obecność – bezmyślnie batożyli niewolników, najwyraźniej chcieli, aby nikt nie zapominał, że są tuż obok. Kiedy spojrzał w tył, zobaczył jak przerażeni są, znajdujący się za nim, Akorth i Fulton. Obok nich ujrzał zaś spokojne i pełne determinacji twarze Mereka i Ario. Zdziwił się, że ci dwaj chłopcy wykazują więcej  spokoju i odwagi niż Akorth i Fulton, dorośli, choć pijani, mężczyźni.

Szli tak dość długo, a Godfrey wyczuwał, że są już blisko celu, gdziekolwiek ten miał się znajdować. Oczywiście nie mógł pozwolić, aby dotarli na miejsce, już niedługo będzie musiał wykonać jakiś ruch. Jak dotąd udało mu się osiągnąć swój cel i wślizgnąć się do Volusii – ale teraz musiał się odłączyć od tej grupy, zanim wszyscy zostaną zdemaskowani.

Godfrey rozejrzał się i zwrócił uwagę na jedną rzecz – nadzorcy gromadzili się teraz głównie na przodzie grupy niewolników. Oczywiście miało to sens. Skoro wszyscy niewolnicy byli skuci razem, nie było możliwości, aby gdzieś uciekli, więc strażnicy nie widzieli powodu, dla którego mieliby skupiać się na tym, co się dzieje na tyłach. Z boku, jeden nadzorca chodził wzdłuż rzędu tam i z powrotem i chłostał osoby stojące w grupie – nie było nikogo, kto mógłby ich powstrzymać przed wyślizgnięciem się stąd tyłem. Mieli możliwość ucieczki, mogli po cichu wymknąć się wprost na ulice Volusii.

Wiedział, że będą musieli działać szybko, a jednak serce waliło mu jak oszalałe za każdym razem, kiedy rozważał podjęcie śmiałego działania. Rozum podpowiadał mu, aby ruszył, ale ciało ciągle się wahało i wciąż nie umiało zdobyć się na odwagę.

Godfrey cały czas nie umiał uwierzyć, że się tu znajdują, że udało im się przedrzeć między te mury. To było niczym sen, a jednak – sen powoli zamieniał się w koszmar. Bąbelki powoli wietrzały mu z głowy, a im mniej wina miał w organizmie, tym bardziej zaczynał zdawać sobie sprawę z tego, jak poroniony był to pomysł.

– Musimy się stąd wydostać – pospiesznie wyszeptał Merek, wychyliwszy się uprzednio. – Musimy wykonać jakiś ruch.

Godfrey pokręcił głową i przełknął ślinę, wycierając sobie pot z czoła. Jakaś część niego wiedziała, że chłopak ma rację, ale inna część kazała mu czekać na naprawdę odpowiedni moment.

– Nie – odpowiedział. – Jeszcze nie teraz.

Godfrey rozejrzał się ponownie i zobaczył różnorakie grupy skutych niewolników, którzy byli wiedzeni ulicami Volusii, nie byli to tylko ludzie o ciemnej karnacji. Wyglądało na to, że Imperium udało się zniewolić wszelkie rasy pochodzące z różnych zakątków świata – wszystkich i każdego, kto nie należał do rasy imperialnej. Każdego, kto nie posiadał ich żółtej, połyskującej skóry, wyjątkowego wzrostu, szerokich ramion i małych rogów za uszami.

– Na co czekamy? – zapytał Ario.

– Jeśli wybiegniemy na otwarte ulice, – powiedział Godfrey – możemy wydać się zbyt podejrzani. Mogą nas wtedy złapać. Musimy poczekać.

– Poczekać na co? – naciskał Merek, a w jego głosie dało się wyczuć frustrację.

Godfrey uparcie pokręcił głową. Wydawało mu się, jakby jego plan właśnie przestawał wypalać.

– Nie wiem – odpowiedział.

Minęli kolejny zakręt, a kiedy to zrobili, rozpostarł się przed nimi widok na całe miasto, na Volusię. Godfrey westchnął głęboko, był zachwycony.

Było to najbardziej niesamowite miasto, jakie kiedykolwiek widział. Jako syn króla był wprawdzie w dużych miastach, w ogromnych miastach, w bogatych miastach i w doskonale ufortyfikowanych miastach. Był w najpiękniejszych miastach na całym świecie. Naprawdę niewiele miejscowości mogło równać się z majestatem Savarii, Silesii, czy, przede wszystkim, Królewskiego Dworu. Nie było mu łatwo zaimponować.

Ale nigdy wcześniej nie widział czegoś takiego. Było to połączenie piękna, porządku, siły i bogactwa. Przede wszystkim bogactwa. Pierwszą rzeczą, która przykuła uwagę Godfrey’a były wszystkie posągi. Wszędzie w mieście porozstawiane były statuy, posągi bogów, których Godfrey nie rozpoznawał. Jeden wydawał się przedstawiać boga morza, inny boga nieba, jeszcze inny – wzgórz… Wszędzie znajdowały się też grupy ludzi, którzy oddawali im cześć. W oddali, wysoko nad miastem królował potężny złoty posąg, wznoszący się na sto stóp, posąg Volusii. Tabuny mieszkańców kłaniały się nisko, oddając mu cześć.

Następną sprawą, która zaskoczyła Godfrey’a, były ulice, wysadzane złotem, lśniące, nieskazitelne – wszystkie były skrupulatnie wyczyszczone. Wszystkie budynki wykonane były z doskonale wyszlifowanych kamieni, każdy pojedynczy kamień był idealnie dopasowany do pozostałych. Ulice miasta rozchodziły się w nieskończoność, wydawało się, że zabudowania sięgają aż po horyzont. Co wprawiło go w jeszcze większe zdumienie to kanały i ujścia wody, doskonale przeplatające się z ulicami – czasem miały kształt łuku, czasem koła. Płynęły nimi lazurowe wody oceanu. Zdawało się, iż są to żyły tego miasta, które tłoczą w to miejsce życie. Kanały wypełnione były zdobionymi, złotymi naczyniami, które sprawiały, że płynące tędy wody łagodnie się wznosiły i opadały, przecinając się gdzieniegdzie z ulicami.

Назад Дальше