Przysięga Braci - Морган Райс 4 стр.


Miasto przepełnione było światłem, które odbijało się od portu, gdzie dominował wszechobecny dźwięk przełamujących się fal. Wydawało się jakby zabudowania, które miały kształt podkowy, obejmowały port i fale, które rozbijały się o wykonany ze złota falochron. Błyszczące refleksy oceanu, promienie obu słońc oraz wszędobylskie złoto sprawiały, że Volusia dosłownie olśniewała. Do tego wszystkiego, przy wejściu do portu umiejscowione były dwie kolumny, które sięgały prawie do nieba – symbolizowały siłę.

Godfrey zrozumiał, że to miasto zostało wybudowane, aby onieśmielać, aby epatować bogactwem – i szczerze mówiąc, doskonale wykonywało swoje zadanie. Miejsce to emanowało postępem i rozwojem cywilizacyjnym – gdyby Godfrey nie zdawał sobie sprawy z tego, jakim okrucieństwem odznaczają się jego mieszkańcy, z wielką chęcią by tutaj zamieszkał. Tutejsza przestrzeń bardzo różniła się od tego, co miał do zaoferowania swym mieszkańcom Krąg. Miasta w Kręgu budowane były tak, aby odpierać ataki. Budowane były, aby chronić. Były pokorne i skromne – tak jak ich mieszkańcy. W odróżnieniu od miast Imperium, które były otwarte, nieustraszone i budowane po to, aby pokazywać swe bogactwo. Godfrey zdał sobie sprawę, że było to całkiem sensowne – wszak miasta Imperium z żadnej strony nie musiały obawiać się ataku.

Z tych rozważań wyrwała Godfreya wrzawa, którą usłyszał przed sobą. Kiedy zeszli w dół alei i skręcili za róg, ich oczom ukazał się ogromny dziedziniec, za którym widać było port. Był to szeroki, kamienny plac, do którego dochodziły najważniejsze ulice miasta – dwanaście traktów, które rozchodziły się w dwunastu różnych kierunkach. Wszystko to prześwitywało przez kamienny łuk, który znajdował się jakieś dwadzieścia jardów przed nimi. Godfrey wiedział, że jeśli przejdą pod tym łukiem, znajdą się na otwartej przestrzeni i nie będą w stanie w żaden sposób wyślizgnąć się z grupy.

Co gorsza, Godfrey widział, że niewolnicy napływają tu ze wszystkich stron, wszyscy byli tu spędzani przez swoich nadzorców. Niewolnicy ze wszystkich zakątków Imperium, reprezentanci najróżniejszych ras. Wszyscy skuci, prowadzeni na wysoką platformę wystającą ponad oceanem. Niewolnicy stawali na niej, a bogaci mieszkańcy Imperium dokładnie się im przyglądali, po czym składali swoje oferty. Wyglądało to niczym licytacja.

Nagle rozległ się wiwat, a Godfrey zobaczył jak imperialny szlachcic przygląda się szczęce niewolnika – człowieka o białej skórze i długich, kręconych, brązowych włosach. Szlachcic skinął z zadowoleniem, a nadzorca podszedł i spętał niewolnika, jakby potwierdzając dobicie targu. Nadzorca chwycił niewolnika od tyłu za koszulę i twarzą w dół wypchnął go z platformy. Mężczyzna przez chwilę spadał, po czym z impetem uderzył o ziemię, na co tłum zareagował radosnym wiwatem. Następnie podeszło kilku żołnierzy i go stamtąd wywlekło.

Z innej części miasta nadeszła kolejna grupa niewolników – Godfrey zobaczył, że do przodu został wypchnięty największy spośród nich. Mężczyzna był o głowę wyższy od pozostałych, był silny i zdrowy. Żołnierz Imperium uniósł swój topór, a niewolnik przygotował się na najgorsze.

Jednak nadzorca rozwalił jego kajdany – dziedziniec wypełnił teraz dźwięk rozłupywanego metalu.

Niewolnik w zdziwieniu gapił się na strażnika.

– Czy jestem wolny? – zapytał.

Ale kilku żołnierzy wystąpiło naprzód, chwyciło mężczyznę za ramiona i zaciągnęło go do podnóża wielkiej złotej statuy, która wyrastała w porcie – był to kolejny posąg Volusii. Palcem wskazywała na morze, a fale rozbijały się u jej stóp.

Tłum podszedł bliżej kiedy żołnierze przytrzymywali mężczyznę w dole. Popchnęli go tak, aby jego głowa leżała nisko u stóp posągu.

– NIE! – krzyczał mężczyzna.

Żołnierz wystąpił do przodu dzierżąc swój topór, ale tym razem jednak ściął niewolnikowi głowę.

Tłum wrzasnął z zachwytu, wszyscy upadli na kolana i zaczęli się kłaniać, wielbić posąg, po którego stopach spływała krew.

– W ofierze dla naszej wspaniałej bogini! – krzyknął żołnierz. – Przeznaczamy największe i najdorodniejsze spośród naszych owoców!

Tłum znów wiwatował radośnie.

– Nie wiem jak wy, – Godfrey usłyszał nagle głos Mereka – ale ja nie zamierzam zostać poświęcony dla jakiegokolwiek bożka. W każdym razie nie dzisiaj.

Nastąpiło kolejne uderzenie bata i Godfrey zobaczył, że wejście na plac jest już coraz bliżej. Serce waliło mu w piersi, kiedy zastanawiał się nad słowami kolegi – doskonale wiedział, że Merek miał rację. Wiedział, że musi coś zrobić – i to szybko.

Godfrey odwrócił się nagle. Kątem oka zauważył pięciu mężczyzn odzianych w jasnoczerwone peleryny z kapturami. Przemierzali szybko ulicę, idąc w przeciwnym kierunku niż grupa niewolników. Zauważył, że mają białą skórę, blade dłonie i twarze. Zobaczył, że są mniejsi niż olbrzymi brutale rasy imperialnej i nagle zdał sobie sprawę, kim są – byli to Finianie. Jedną z doskonałych zdolności Godfrey’a była umiejętność szybkiego łączenia faktów, umiał to robić nawet kiedy był pijany. Przez ostatni miesiąc co chwila wsłuchiwał się w opowieści o Volusii, które lud Sandary snuł przy ogniu. Słyszał więc jak opisywali wygląd miasta, jak rozprawiali o jego historii i o wszystkich zniewolonych rasach. I o jedynej rasie, która pozostawała wolna – o Finianach. Było to jedyne odstępstwo od reguły. Pozwolono im żyć wolno, pokolenie po pokoleniu. A to dlatego, że byli zbyt bogaci, aby ich zabić. Byli byt wpływowi – mieli za dużo możliwości uwolnienia się spod jakiegokolwiek pręgieża. Zbyt trudno było też przezwyciężyć ich możliwości handlowe. Łatwo można było ich zauważyć – odznaczali się swoją nad wyraz bladą karnacją, czerwonymi pelerynami oraz ognisto rudymi włosami.

Godfrey wpadł na pomysł. Teraz albo nigdy.

– IDZIEMY! – krzyknął do swoich przyjaciół.

Odwrócił się i zaczął coraz szybciej przemieszczać się na tyły grupy, a wszystko to przy zdziwionych spojrzeniach skutych niewolników. Pozostali, co zauważył z ulgą, poszli w jego ślady.

Godfrey biegł, dysząc, spowolniony ciężkimi workami złota, które zwisały mu przy pasie. Podobnie jak inni – dzwonił, kiedy szedł. Przed sobą zauważył pięciu Finian, skręcających w boczną uliczkę. Biegło wprost na nich, modląc się przy tym, aby im również udało się skręcić za róg, zanim dojrzą ich oczy Imperium.

Godfrey wpadł za róg i zobaczył przed sobą grupę Finian. Serce podeszło mu do gardła, ale nie zastanawiał się ani chwili i rzucił się od tyłu na kroczących przed nim mężczyzn.

Dwóch z nich udało mu się powalić na ziemię. Strzaskał sobie żebra, kiedy upadł i przeturlał się z nimi po kamieniach. Spojrzał w górę i zobaczył, że Merek poszedł w jego ślady – powalił kolejnego. Akorth doskoczył i przewrócił innego, Fulton zaś rzucił się na ostatniego, najmniejszego z całej grupy. Fulton, co zmartwiło Godfrey’a, niestety chybił i jęcząc samotnie runął na ziemię.

Godfrey znokautował jednego z nich i przytrzymał przy ziemi kolejnego, jednak z przerażeniem obserwował jak najmniejszy z nich ucieka wolno i stara się zniknąć za kolejnym rogiem. Oderwał wzrok od owego zakrętu i zobaczył jak Ario spokojnie występuje do przodu, łapie kamień, odchyla się, przymierza i rzuca.

Doskonały rzut ugodził Finianina prosto w skroń, dokładnie w momencie, w którym ten starał się skręcić w boczną uliczkę. Chłopakowi udało się go w ten sposób powalić. Ario podbiegł do niego, zdarł z niego pelerynę i natychmiast ją na siebie założył, rozumiejąc intencje Godfrey’a.

Ten wciąż zmagał się z innym mężczyzną, wreszcie z całej siły uderzył go łokciem w twarz, co powaliło go na ziemię. Akorth pochwycił swojego Finianina za koszulę, a następnie dwa razy uderzył jego głową o kamienną posadzkę, co sprawiło, że ten również bezwładnie upadł. Merek podduszał swojego przeciwnika wystarczająco długo, aby ten stracił przytomność. Godfrey zobaczył, że Merek przeturlał się do ostatniego Finianina i trzymał teraz sztylet przy jego gardle.

Godfrey już miał krzyknąć do Mereka, aby go powstrzymać, ale uprzedził go ktoś inny.

– Nie! – rozkazał twardy głos.

Godfrey spojrzał w górę i zobaczył, że nad Merekiem stoi skrzywiony Ario.

– Nie zabijaj go! – zarządził Ario.

Merek również się skrzywił.

– Martwi ludzie nie potrafią mówić – odpowiedział. – Jeśli puszczę go wolno, wszyscy zginiemy.

– Nieważne – powiedział Ario. – Nic ci nie zrobił. Nikt go nie zabije.

Merek, niepokornie, powoli wstał na nogi i spojrzał Ario prosto w twarz.

– Jesteś ode mnie połowę mniejszy chłopcze – wycedził Merek – i to ja trzymam sztylet. Nie kuś losu.

– Mogę być od ciebie o połowę mniejszy – odpowiedział spokojnie Ario – ale jestem dwa razy szybszy. Podejdź tylko, a wyrwę ci sztylet i poderżnę gardło zanim skończysz się obracać.

Godfrey’a zdziwiła ta wymiana zdań, głównie ze względu na spokój jaki zachowywał Ario. To było wręcz surrealistyczne. Nie mrugnął, nie drgnął mu żaden mięsień. Wypowiadał się jakby urywał sobie właśnie najspokojniejszą pogawędkę na świecie. Wszystko to sprawiało, że jego słowa wydawały się bardzo przekonujące.

Merek również musiał tak pomyśleć, ponieważ nawet się nie poruszył. Godfrey wiedział, że musi to przerwać i to szybko.

– Nie jesteśmy sobie wrogami – powiedział Godfrey i ruszył do przodu opuszczając rękę Mereka. – Nasz wróg jest tam. Zacznijmy walczyć sami ze sobą, a nie będziemy mieć żadnych szans.

Na szczęście Merek pozwolił na to, aby jego ręka została opuszczona w dół, a sam schował swój sztylet.

– Szybko – dodał Godfrey. – Pośpieszcie się wszyscy. Ściągajcie z nich ubrania i wdziejcie je na siebie. Od teraz jesteśmy Finianami.

Wszyscy w pośpiechu zaczęli działać zgodnie z poleceniem Godfreya.

– To niedorzeczne – powiedział Akorth.

Godfrey spojrzał na niego i zobaczył, że jego brzuch był za duży w stosunku do ubrania. Był też za wysoki, a przykrótka peleryna odsłaniała jego kostki.

Merek parsknął śmiechem.

– Trzeba było darować sobie tę ostatnią pintę piwa – powiedział.

– Nie będę w tym chodził! – powiedział Akorth.

– To nie jest pokaz mody – odrzekł Godfrey. – Wolisz, żeby nas nakryli?

Akorth niechętnie dał za wygraną.

Godfrey spojrzał teraz na całą ich piątkę – wszyscy byli ubrani w czerwone peleryny. Znajdowali się w tym wrogim mieście, zewsząd otoczeni przez nieprzyjaciół. Zdawał sobie sprawę, że ich szanse są naprawdę niewielkie. Delikatnie rzecz ujmując.

– I co teraz? – spytał Akorth.

Godfrey odwrócił się i rozejrzał wokoło. Spojrzał na ulicę, która prowadziła do miasta. Wiedział, że nadszedł ich czas.

– Pójdźmy zobaczyć o co chodzi z tą całą Volusią.

ROZDZIAŁ PIĄTY

Thor stał na dziobie małego okrętu, Reece, Selese, Elden, Indra Matus i O’Connor siedzieli tuż za nim. Nikt z nich nie wiosłował – tajemniczy prąd wykonywał za nich całą pracę. Niósł ich, jak zrozumiał Thor, tam gdzie chciał i żadne wiosłowanie, ani jakiekolwiek inne wysiłki w najmniejszym stopniu nie wpływały na zmianę ich kursu. Thor spoglądał przez ramię, obserwując potężne czarne klify, które skrywały wejście do Krainy Śmierci – ku jego uciesze, oddalali się od nich coraz bardziej. Przyszedł czas, aby spojrzeć do przodu, aby odnaleźć Guwayne’a i rozpocząć nowe życie.

Thor odwrócił się i spojrzał na Selese, która siedziała w łodzi, tuż obok Reece’a. Trzymali się za ręce. Thor musiał przyznać, że ten widok budził w nim niepokój. Oczywiście bardzo się cieszył, że wróciła do żywych i cieszył się, że jeden z jego przyjaciół jest znów tak szczęśliwy. A jednak, musiał przyznać, że wywoływało to w nim dziwne uczucie. Siedziała tu Selese, która jeszcze nie tak dawno była martwa, a teraz wróciła do życia. Czuł się jakby w jakiś sposób zmienili naturalny porządek rzeczy. Kiedy się jej przyglądał, zauważył, że była teraz trochę przezroczysta, eteryczna. I pomimo tego, że w istocie się tutaj znajdowała, zbudowana z krwi i kości, nie umiał oprzeć się wrażeniu, że wciąż pozostała martwa. Ciągle zastanawiał się, wbrew własnej woli, czy naprawdę wróciła na dobre, czy może jednak minie jeszcze trochę czasu i będzie musiała powrócić. Jak długo to będzie?

A jednak Reece najwyraźniej nie postrzegał tego w ten sposób. Był całkowicie nią pochłonięty. Był rozpromieniony z radości po raz pierwszy, odkąd Thor mógł sobie przypomnieć. W pełni to rozumiał – w końcu kto by się nie ucieszył, mając szansę naprawić swoje błędy, widząc osobę, której miało się nie ujrzeć już nigdy więcej. Reece ścisnął rękę Selese, spojrzał jej w oczy, a ta pogłaskała go po twarzy. Pocałował ją.

Pozostali, jak zauważył Thor, wyglądali na zagubionych, jakby właśnie wrócili z otchłani piekieł, z miejsca, które nie tak łatwo usunąć z pamięci. Pajęczyny wciąż były tu obecne, Thor również je wyczuwał, pomimo, że starał się wybić je sobie z głowy. Wciąż czuli się przygnębieni po tym, jak pochowali Convena. Thor w szczególności zastanawiał się wciąż i od nowa, czy mógł zrobić cokolwiek jeszcze, aby go powstrzymać. Spojrzał na morze, analizując szary horyzont, bezkresny ocean i zastanawiał się jak Conven mógł podjąć taką decyzję. Rozumiał jego ogromny żal z powodu śmierci brata, a jednak Thor nigdy nie zachowałby się w ten sposób. Zdał sobie sprawę, że on również odczuwa ból z powodu straty Convena, którego obecność zawsze była wyczuwalna, który zawsze stał przy jego boku odkąd w pierwszych dniach poznali się w Legionie. Przypomniał sobie, jak odwiedził go w więzieniu, jak mówił mu o drugiej szansie, którą należy sobie dać w życiu, o wszystkich swoich wysiłkach, jakie poczynił, aby go rozweselić, o tym jak próbował go z tego wyrwać, jak próbował sprawić, aby wrócił.

A jednak, zdał sobie sprawę Thor, niezależnie od tego co by uczynił, nigdy nie był w stanie sprawić, aby Conven wrócił. Jego lepsza część zawsze była z jego bratem. Thor przypomniał sobie wyraz twarzy Convena, kiedy pozostali odchodzili. Niczego nie żałował, jego twarz wyrażała prawdziwą radość. Thor wiedział, że jego przyjaciel był szczęśliwy. I wiedział, że nie powinien utyskiwać z powodu jego decyzji. Conven samodzielnie dokonał wyboru, którego większość ludzi na świecie nigdy dokonać nie będzie mogła. A przede wszystkim, Thor wiedział, że znów się spotkają. Być może to właśnie Conven będzie czekał, aby przywitać Thora po tym, kiedy ten umrze. Śmierć, doskonale wiedział Thor, czeka ich wszystkich. Może nie dziś, czy jutro, ale któregoś dnia nadejdzie na pewno.

Thor starał się pozbyć tych gorzkich myśli. Spojrzał przed siebie i skupił się na wodach oceanu. Dokładnie się im przyglądał, starając się natrafić na jakikolwiek ślad Guwayne’a. Wiedział, że szukanie go tutaj, na otwartym morzu, prawdopodobnie nie ma żadnego sensu, a jednak wciąż miał poczucie, że musi go szukać, wciąż starał się nie tracić nadziei. Teraz przynajmniej wiedział, że Guwayne żyje, a to jedyne, co chciał usłyszeć. Nic go nie powstrzyma, aby odnaleźć małego.

– Jak sądzicie, dokąd prowadzi nas ten prąd? – spytał O’Connor, przechylając się przez burtę i dotykając wody palcami.

Thor również się schylił i wsadził rękę do ciepłej wody. Prąd sprawiał, że płynęli tak szybko, jakby ocean nie umiał doczekać się, aż znajdą się tam, gdzie ich prowadził.

Назад Дальше