Pożądana - Морган Райс 5 стр.


Polly skinęła nieznacznie, jakby chciała zachować to w tajemnicy, ale nie mogła się oprzeć.

– Ale nie mów nikomu – powiedziała. Kilka innych osób również. Jednak większość rodziny królewskiej pozostaje ludźmi. Chętnie wstąpiliby w nasze szeregi, ale istnieją tu surowe zasady i jest to zabronione. Jesteśmy my i oni i nie wolno nam przekroczyć tej linii. Nie chcemy też, by niektórzy członkowie rodziny królewskiej zdobyli zbyt dużą władzę. Maria również na to nalega.

– W każdym razie, jest to po prostu najwspanialsze miejsce pod słońcem. Nie potrafię nawet wyobrazić sobie, że kiedykolwiek mogłoby przestać istnieć. Co chwilę odbywają się tu przyjęcia, tańce, bale, koncerty… A najwspanialszy będzie już w tym tygodniu. W zasadzie będzie to opera. I mam już wybrany strój.

Kiedy zbliżyli się do drzwi, kilka sług podbiegło, by je przed nimi otworzyć. Złote wrota były masywne i kiedy przez nie wchodzili, Sam patrzył oniemiały z wrażenia.

Polly pomaszerowała wprost wielkim, marmurowym korytarzem, jakby całe to miejsce należało do niej. Sam popędził za nią, chcąc dotrzymać jej kroku. Rozglądał się wokół, nie mogąc nadziwić się temu przepychowi. Szli niezliczonymi, marmurowymi korytarzami z wielkimi, nisko zawieszonymi, kryształowymi żyrandolami odbijającymi światło dziesiątek pozłacanych luster. Słoneczne światło wlewało się do środka i rozpraszało po całym wnętrzu.

Przechodzili przez kolejne drzwi, aż w końcu weszli do ogromnego salonu z marmuru, z kolumnami stojącymi dookoła. Kiedy Polly weszła, kilku strażników stanęło na baczność.

Polly zachichotała jedynie, najwidoczniej obojętna na ich zachowanie.

– I możemy tu również trenować – dodała. – Mają najlepszą bazę treningową. A Aiden każe nam ściśle przestrzegać harmonogramu. Jestem zaskoczona, że pozwolił mi przerwać ćwiczenia i kazał pójść po ciebie. Musisz być ważny.

– Więc, gdzie on jest? – spytał Sam. – Kiedy będę mógł go poznać?

– Ojej, ale jesteś niecierpliwy, co? Jest bardzo zajęty. Może nawet nie chcieć spotkać się z tobą przez jakiś czas. Ale może też wezwać cię do siebie od razu. Nie martw się. Będziesz wiedział, kiedy zechce się z tobą zobaczyć. Bądź cierpliwy. W międzyczasie, poproszono mnie, abym odprowadziła cię do twojego pokoju.

– Mojego pokoju? – spytał Sam ze zdziwieniem. – Chwileczkę. Nie powiedziałem, że tu zostanę. Jak już wspomniałem, naprawdę muszę odszukać siostrę – zaczął protestować, ale w tej samej chwili otworzyły się przed nim ogromne dwuskrzydłowe drzwi.

Do sali weszła nagle królewska świta, otaczając kobietę niesioną na królewskim tronie.

Opuszczono ją na dół. Polly ukłoniła się nisko i skinęła na Sama, by zrobił to samo. I zrobił.

Kobieta, która mogła być jedynie Marią Antoniną, zeszła powoli z podwyższenia, podeszła kilka kroków w ich kierunku i zatrzymała się tuż przed Samem, dając mu znak, by powstał.

Obrzuciła Sama spojrzeniem od stóp do głów, jakby był jakimś przedmiotem zainteresowania.

– A więc, to ty jesteś tym nowym chłopcem – powiedziała z kamiennym wyrazem twarzy. Jej zielone oczy płonęły z siłą, jakiej jeszcze nigdy nie widział i rzeczywiście wyczuł, że była jedną z nich.

W końcu, po chwili zdającej się trwać wieczność, skinęła głową.

– Interesujące.

To powiedziawszy, przeszła obok nich, a jej świta ruszyła za nią.

Jedna osoba jednak pozostała w miejscu, najwyraźniej członkini rodziny królewskiej. Wyglądała na siedemnaście lat i miała na sobie królewską, błękitną, atłasową suknię, zakrywającą ją od stóp do głów. Miała najjaśniejszą skórę, jaką Sam kiedykolwiek widział, zestawioną z długimi, kędzierzawymi blond włosami i świdrującymi, niebieskimi oczyma. Skupiła się na Samie, utkwiwszy wzrok w jego oczach.

Jej spojrzenie sprawiło, że poczuł się bezradny. Nie był w stanie odwrócić od niej oczu.

Była najpiękniejszą dziewczyną, jaką kiedykolwiek widział.

Po kilku sekundach podeszła o krok i zajrzała mu w oczy jeszcze głębiej. Wysunęła rękę do przodu, dłonią w dół, najwyraźniej oczekując, że ją ucałuje. Poruszała się powoli, dumnie.

Sam chwycił jej dłoń i poczuł dreszcz, kiedy dotknął jej skóry. Przyciągnął koniuszki palców do siebie i złożył pocałunek.

– Polly? – powiedziała dziewczyna. – Nie przedstawisz nas sobie?

Nie było to pytanie. Raczej polecenie.

Polly odchrząknęła, jakby z ociąganiem.

– Kendro, to Sam – powiedziała. – Samie, to Kendra.

Kendra, pomyślał Sam, gapiąc się w jej oczy, zbity z tropu jej nachalnym spojrzeniem, jakby już był jej własnością.

– Sam – powtórzyła niczym echo. – Nieco zwyczajnie. Ale podoba mi się.

ROZDZIAŁ SZÓSTY

Kyle przebił się przez kamienny sarkofag jednym uderzeniem pięści, a kamień rozpadł się na wiele kawałków. Wyszedł ze stojącej trumny, gotowy do działania.

Obrócił się na pięcie i rozejrzał wokół, zdecydowany zaatakować każdego, kto się zbliży. W zasadzie miał nawet nadzieję, że nadarzy się ktoś, z kim będzie mógł walczyć. Ta cała podróż w czasie była wyjątkowo nieznośna i chętnie wyładowałby na kimś swój gniew.

Kiedy jednak się rozejrzał, zauważył, ku swemu rozczarowaniu, że komnata była pusta. Był sam.

Jego gniew powoli zelżał. Przynajmniej wylądował w odpowiednim miejscu. Wyczuwał też, że i czasy się zgadzały. Wiedział, że był bardziej wytrawnym podróżnikiem w czasie niż Caitlin i potrafił dokładniej zlokalizować miejsce i czas swego przybycia. Rozejrzał się wokół i z zadowoleniem stwierdził, ze był dokładnie tam, gdzie chciał: w Pałacu Inwalidów.

Uwielbiał to miejsce od zawsze. Miało istotne znaczenie dla złowrogiej części jego gatunku. Zbudowane w formie mauzoleum, głęboko pod ziemią, w całości z marmuru, pięknie zdobione, z sarkofagami wzdłuż ścian dokoła. Budynek miał cylindryczny kształt, a jego strop piął się na sto stóp w górę i był zwieńczony kopułą. Panował w nim ponury nastrój, idealnie nadający się na miejsce spoczynku całej elity francuskiej armii. Kyle wiedział również, że pewnego dnia pochowają tam też Napoleona.

Ale nie szybko. Był dopiero tysiąc siedemset osiemdziesiąty dziewiąty rok i Napoleon, ta kanalia niskiego wzrostu, wciąż żył jeszcze. Był ulubieńcem Kyle’a, przedstawicielem jego własnej rasy. Kyle zdał sobie sprawę, że Napoleon mógł mieć teraz około dwudziestu lat i stać u progu swojej kariery. Musiało minąć jeszcze trochę czasu zanim pochowają go w tym miejscu. Oczywiście, ponieważ Napoleon był jednym z nich, jego pogrzeb służył jedynie jako podstęp, by masy ludzkie myślały, że cesarz był taki, jak wszyscy.

Kyle uśmiechnął się na myśl o tym. Oto był tutaj, w miejscu ostatecznego spoczynku Napoleona, zanim ten jeszcze „umarł”. Nie mógł doczekać się, aby zobaczyć go ponownie, powspominać stare czasy. Był przecież jednym z niewielu przedstawicieli jego rasy, których Kyle darzył połowicznym szacunkiem. Był też aroganckim, mizernym łajdakiem. Kyle musiał przywołać go do porządku.

Przeszedł wolnym krokiem po marmurowej posadzce. Jego kroki rozbrzmiewały echem po całym wnętrzu. Rzucił okiem na siebie. Z pewnością pamiętał lepsze czasy. Stracił oko za sprawą okropnego dzieciaka, syna Caleba, a jego twarz nadal była zniekształcona dzięki temu, co zrobił mu Rexius w Nowym Jorku. Jakby tego nie było dość, miał również wielką ranę w policzku zadaną przez włócznię, którą cisnął w niego Sam w Koloseum. Przypominał wrak i dobrze o tym wiedział.

Ale w zasadzie mu się to podobało. Był twardy. Przeżył i nikt nie zdołał go powstrzymać. I był wściekły, jak nigdy przedtem. Był zdecydowany powstrzymać Caitlin i Caleba przed odszukaniem Tarczy, ale też był zdeterminowany sprawić, by oboje zapłacili mu za wszystko. Mieli cierpieć, tak samo jak on. Sam również dostał się na jego listę. Cała trójka − nie zamierzał spocząć dopóki nie podda ich powolnym torturom. W kilku skokach pokonał marmurowe schody i dostał się na górną kondygnację grobowca. Zatoczył koło, podszedł ku krańcowi kaplicy, pod ogromną kopułą i wcisnął dłoń za ołtarz. Poczuł wapienną ścianę i zaczął przeszukiwać szczelinę.

W końcu znalazł to, czego szukał. Nacisnął ukrytą zasuwę i otworzył skrytkę. Sięgnął dłonią i wyjął długi, srebrny miecz z rękojeścią inkrustowaną klejnotami. Podniósł go do światła i obejrzał z zadowoleniem. Dokładnie takim go zapamiętał.

Przewiesił go przez plecy, odwrócił się i skierował ku korytarzowi, do frontowych drzwi. Odchylił się i jednym potwornym kopniakiem wyrwał ogromne, dębowe drzwi z zawiasów, które padły z hukiem na ziemię, odbijając się echem w pustym budynku. Kyle poczuł satysfakcję, że tak szybko odzyskał pełnię sił.

Zauważył, że nadal była noc. Uspokoił się nieco. Gdyby zechciał, poleciałby nocnym niebem, wprost do swego celu – ale zależało mu na tym, by rozkoszować się każdą chwilą. Paryż w tysiąc siedemset osiemdziesiątym dziewiątym roku był szczególnym miejscem. Nierząd, alkoholizm, hazard i przestępczość nadal szerzyły się tu w najlepsze. Mimo wspaniałych pozorów i architektury, istniała też gorsza strona, jak Paryż długi i szeroki. Podobało mu się to. Całe miasto miał na wyciągnięcie ręki.

Zamknąwszy oczy, uniósł podbródek i zaczął nasłuchiwać, wczuwać się w otoczenie. Czuł wyraźnie obecność Caitlin w tym mieście. I Caleba. Co do Sama nie był już taki pewny, ale wiedział, że przynajmniej ta dwójka tu była. To dobrze. Pozostało mu jedynie ich znaleźć. Zamierzał wziąć ich z zaskoczenia i zabić oboje bez trudu. Przynajmniej tak to sobie wyobrażał. Paryż był o wiele przystępniejszym miejscem. Nie było tu Wielkiej Rady wampirów, jak w Rzymie, przed którą musiałby się tłumaczyć. A nawet lepiej, żył tu potężny klan wampirów, któremu przewodził Napoleon. A Napoleon był mu coś winien.

Kyle zdecydował, że pierwszym punktem jego planu było wyśledzenie tego mizeroty i zmuszenie go, by spłacił swój dług. Miał zamiar zwerbować wszystkich żołnierzy Napoleona, by zrobili, co w ich mocy, i odszukali Caitlin i Caleba. Wiedział, że ludzie Napoleona potrafili być użyteczni, gdyby natrafił na jakiś opór. Tym razem nie miał zamiaru ryzykować.

I wciąż miał czas. Mógł najpierw się nakarmić, stanąć obiema nogami pewnie na ziemi. Oprócz tego, jego plan już został wprowadzony w życie. Zanim opuścił Rzym, wyśledził Sergeia, swojego starego sługusa, i wysłał go tutaj przed sobą. Jeśli wszystko poszło zgodnie z planem, Sergei już tu był i ciężko pracował nad wykonaniem misji, infiltrując klan Aidena. Kyle uśmiechnął się szeroko. Nic nie sprawiało mu takiej radości, jak zdrajca, mała gnida pokroju Sergeia. W jego rękach stał się bardzo użyteczną marionetką.

Kyle zeskoczył po małych stopniach niczym sztubak, pełen radości, gotowy rzucić się na miasto, wziąć, na co przyszłaby mu ochota.

Kiedy ruszył jedną z miejskich ulic, podszedł do niego uliczny artysta z płótnem i pędzlem w dłoniach, gestami dając do zrozumienia, by pozwolił mu namalować jego wizerunek. Jeśli istniało coś, czego Kyle nienawidził, to był to człowiek chcący namalować jego portret. Był jednak w tak dobrym nastroju, że postanowił darować mu życie.

Kiedy jednak mężczyzna nie ustępował, idąc za Kylem nachalnie, niemal wciskając mu płótno, Kyle wyciągnął rękę, chwycił pędzel i wbił go dokładnie między oczy mężczyzny. Sekundę później człowiek padł martwy.

Kyle wziął płótno i rozdarł je nad trupem.

I poszedł dalej, całkiem z siebie zadowolony. Noc zapowiadała się wspaniale.

Skręcił w brukowaną alejkę i ruszył w kierunku dzielnicy, którą tak dobrze pamiętał. Po chwili wszystko zaczęło wyglądać znajomo. Na ulicach stały ladacznice, zachęcając go gestami. W pewnej chwili z knajpy wytoczyło się dwóch wielkich drabów, najwyraźniej pijanych, i zderzyło się z nim mocno, nie patrząc, gdzie szli.

– Hej, ty cymbale! – wrzasnął na niego jeden z nich.

Drugi odwrócił się do Kyle’a. – Hej, jednooki! – wrzasnął. – Patrz, gdzie idziesz!

Wielkolud sięgnął ręką w kierunku Kyle’a, zamierzając uderzyć go w pierś i popchnąć mocno. Jednak, kiedy jego pchnięcie nie zadziałało, otworzył oczy szeroko z niedowierzania. Kyle nie drgnął nawet o cal. Jakby próbować pchnąć kamienny mur.

Kyle potrząsnął głową powoli, zdumiony głupotą dwójki mężczyzn. Zanim zdążyli zareagować, sięgnął za siebie, wydobył miecz i jednym szybkim ruchem odrąbał im głowy w ułamku sekundy.

Obserwował z zadowoleniem, jak ich głowy potoczyły się na dół, a ich ciała zaczęły osuwać na ziemię. Odłożył miecz na miejsce, po czym sięgnął po bezgłowe ciało i przyciągnął do siebie. Zatopił długie kły w otwartej gardzieli i zaczął chłeptać gwałtownie tryskającą wokół krew.

Usłyszał jak ulicznice podniosły nagle wrzask, kiedy zobaczyły, co się stało. Zaraz potem rozległ się trzask zamykanych drzwi i okiennic.

Uświadomił sobie, że obawiało się go już całe miasto.

Dobrze, pomyślał. Uwielbiał takie powitanie.

ROZDZIAŁ SIÓDMY

Caitlin i Caleb oddalali się coraz bardziej od Paryża, szybując wczesnym rankiem nad francuskim wiejskim krajobrazem. Caitlin trzymała się mocno Caleba, który mknął, przecinając powietrze. Czuła się już silniejsza, czuła, że gdyby zechciała w tym momencie pofrunąć, udałoby się jej to. Ale nie chciała wypuszczać go z objęcia. Uwielbiała czuć jego ciało. Chciała jedynie trzymać go, poczuć, jak to jest być znowu razem. Obawiała się − wiedząc, że to szalone − iż po tak długiej rozłące, mógłby odlecieć już na zawsze, gdyby puściła go tylko na chwilę.

Krajobraz poniżej zmieniał się ustawicznie. Miasto szybko zniknęło za widnokręgiem, a pojawiły się gęste lasy pokrywające bezkresne wzgórza. W pobliżu miasta zdarzały się sporadyczne domostwa i gospodarstwa. Im dalej jednak lecieli, tym bardziej teren pustoszał, Mijali pola, ciągnące się łąki, sporadyczne gospodarstwa, owce pasące się nieopodal. Z kominów unosił się dym. Zgadywała, że ludzie zapewne właśnie coś gotowali. Na trawnikach na rozciągniętym sznurze wisiały prześcieradła. Otaczały ich sielankowe sceny, a lipcowa temperatura spadła na tyle, że chłodniejsze powietrze, zwłaszcza na tej wysokości, przyniosło im orzeźwienie.

Po wielu godzinach lotu, kiedy minęli kolejny zakręt, nowy widok zaparł Caitlin dech w piersiach: w oddali na horyzoncie połyskiwało morze, mieniąc się żywym błękitem. Jego fale rozbijały się o bezkresne, nieskazitelne brzegi. Kiedy zbliżyli się bardziej, ziemia wzniosła się i wzgórzami ciągnęła się aż do morskiego brzegu.

Wśród tych wzgórz, spoczywała strzelista budowla. Wyróżniając się na tle horyzontu, stał wspaniały, średniowieczny zamek, zbudowany z wapienia, ozdobiony rzeźbami i gargulcami. Znajdował się wysoko na wzgórzu, z którego rozpościerał się widok na morze. Jak okiem sięgnąć, otaczały go pola pełne kwiatów. Widok tak piękny, że zapierał dech w piersi, sprawił, że Caitlin odniosła wrażenie, iż znalazła się w pocztówce.

Jej serce zabiło mocniej z podekscytowania, kiedy pojawiła się nadzieja, marzenie, aby właśnie to miejsce należało do Caleba. I w jakiś sposób czuła, że tak było.

– Tak – zawołał, przekrzykując szum wiatru, czytając jak zwykle w jej myślach. – To tu.

Jej serce zabiło mocniej z zachwytu. Była taka rozentuzjazmowana. Czuła też w sobie siłę. Była gotowa polecieć dalej o własnych siłach.

Nagle zeskoczyła z Caleba i poleciała, szybując w powietrzu. Przez moment poczuła strach, że jej skrzydła się nie rozwiną. W następnej jednak chwili rozwinęły się, dając jej oparcie w powietrzu.

Uwielbiała uczucie, kiedy napierało na nie powietrze. Wspaniale było znowu je mieć, być niezależną. Wzlatywała i opadała, pikując tuż przy uśmiechającym się do niej Calebie. Nurkowali i wzlatywali razem, wchodząc co rusz sobie w drogę, stykając się czasami koniuszkami skrzydeł.

Назад Дальше