Bitwa Niezłomnych - Морган Райс 3 стр.


– Zamilcz – odparował Altfor. – Gdyby nie to, że wyszedłbym na kogoś, kto nie panuje nad tobą, stłukłbym cię za to, że uważasz mnie za tak wielkiego głupca. To oczywiste, że coś zrobiłaś. Nie ma w pobliżu nikogo innego, komu na sercu leżałby los tego zdrajcy.

– Na ulicach są całe tłumy, które mogą udowodnić, że jest inaczej – powiedziała Genevieve, podnosząc się na nogi. Altfor nie budził w niej takiego lęku, jak jego stryj.

Nie, to nie była prawda. Bała się go, lecz był to inny rodzaj strachu. Przy Altforze ogarniał ją lęk przed nagłą agresją i okrucieństwem, lecz udawanie uległości nie chroniło jej przed nimi ani trochę.

– Tłumy? – żachnął się Altfor. – Będziesz teraz drwić ze mnie i mówić o gawiedzi? Sądziłem, że wyciągnęłaś naukę, że nie należy mnie złościć, ale jak widzę, najwyraźniej nie.

Teraz Genevieve rzeczywiście się przestraszyła, gdyż spojrzenie Altfora zapowiadało coś znacznie gorszego niż ciosy skierowane wobec niej.

– Sądzisz, że jesteś zupełnie bezpieczna, gdyż nie skrzywdzę mej żony – rzekł Altfor. – Ale zapowiedziałem ci, co się stanie, jeśli nie będziesz mi posłuszna. Odnajdziemy twego ukochanego Royce’a i zabijemy go, a jeśli tylko będę miał okazję zadecydować o tym, jego śmierć będzie znacznie wolniejsza, niż gdyby obmyślił ją mój stryj.

Jego słowa nie przestraszyły Genevieve, choć myśl o tym, że Royce’owi miałaby stać się krzywda sprawiła jej fizyczny ból, niczym cios. Prawdą było jednak, że wymknął się Altforowi – już ona tego dopilnowała. Nie było już możliwości, by on lub lord Alistair zdołali go schwytać.

– Pozostali jeszcze jego bracia – powiedział Altfor i Genevieve odebrało dech.

– Rzekłeś mi, że nie zabijesz ich, jeśli cię poślubię – odrzekła.

– Ale teraz jesteś moją żoną, i to nieposłuszną – skontrował Altfor. – Tych trzech wiozą już na miejsce egzekucji. Zamkniemy ich w klatkach na wzgórzu, gdzie będą głodować i czekać na śmierć, póki nie pożrą ich dzikie bestie.

– Nie – sprzeciwiła się Genevieve. – Przyrzekłeś.

– A ty przyrzekłaś, że będziesz wierną żoną! – huknął w odpowiedzi Altfor. – A zamiast tego nadal pomagasz temu, o którym nie powinnaś już wcale myśleć!

– Ty… Ja nic nie zrobiłam – upierała się Genevieve, wiedząc, że przyznanie się tylko by wszystko pogorszyło. Altfor był możnowładcą i nie mógł skrzywdzić jej samej, nie bez dowodu i bez sądu.

– Ach, nadal chcesz pogrywać sobie w ten sposób – rzekł Altfor. – Cena za twą zdradę podniosła się zatem. Zbyt wiele rzeczy odwraca twoją uwagę w zewnętrznym świecie, odbiorę ci je więc.

– Co… Co masz na myśli? – zapytała Genevieve.

– Twoja siostra stanowiła dla mnie rozrywkę przez krótką chwilę, gdy rozzłościłaś mnie pierwszym razem. Teraz zginie za to, czego się dopuściłaś. Podobnie jak twoi rodzice i cała reszta w tej dziurze, którą nazywasz domem.

– Nie! – wrzasnęła Genevieve, chwytając za nieduży nożyk do krojenia jedzenia, który nosiła przy sobie. W tej chwili uszło z niej całe opanowanie i potrzeba bycia ostrożną. Przysłoniło je widmo strasznych czynów, których chciał dopuścić się jej mąż. Genevieve zrobiłaby wszystko, by ochronić swą siostrę. Wszystko.

Altfor był jednak szybszy. Chwycił ją mocno za dłoń i odsunął ją. Pchnął Genevieve w tył i dziewczyna upadła ciężko na posadzkę. Altfor stanął nad nią. Spojrzał na nią nienawistnie i jedynie dłoń Moiry powstrzymała go przed posunięciem się dalej.

– Pamiętaj, że póki jest twoją żoną, jest równa możnym – wyszeptała Moira. – Skrzywdź ją, a potraktują cię jak przestępcę.

– Nie sądź, że możesz mówić mi, co robić – warknął Altfor do Moiry, która przysunęła się jeszcze bliżej niego.

– Nie mówię, ledwie sugeruję, mój panie, mój książę. Z żoną, a z czasem także i dziedzicem, i prawem po twej stronie, zdołasz wszystko odzyskać.

– A tobie cóż na tym zależy? – zapytał Altfor, przenosząc wzrok na nią.

Jeśli Moirę uraziły jego słowa, nie okazała tego. Wręcz przeciwnie, zdawała się triumfować, gdy zwróciła wzrok na leżącą Genevieve.

– Twój brat, mój mąż, odszedł, a wolę nadal być kochanką mężczyzny u władzy niż kobietą bez władzy – powiedział Moira. – A ty… ty jesteś najpotężniejszym mężczyzną, jakiego poznałam.

– I miałbym chcieć ciebie zamiast mojej żony? – zapytał Altfor. – Dlaczego miałbym zbierać resztki po mym bracie?

Nawet Genevieve pomyślała, że to okrutna gra, zważywszy że przyłapała go już z Moirą.

Ponownie jednak to, co czuła Moira, pozostało dobrze ukryte.

– Pójdź ze mną – zaproponowała. – a przypomnę ci, w czym tkwi różnica, podczas gdy twoi ludzie zabiją wszystkich tych, którzy na to zasłużyli. Twoi ludzie, nie twego stryja.

To wystarczyło Altforowi, by przyciągnąć ją do siebie i pocałować, choć Genevieve i gwardziści stali tuż obok. Chwycił Moirę za ramię i pociągnął w kierunku wyjścia z wielkiej sali. Genevieve zobaczyła, jak Moira zerka przez ramię. Jej uśmiech był tak okrutny, że zmroził Genevieve krew w żyłach.

W tej chwili Genevieve nie dbała jednak o to. Nie dbała o to, że Altfor zamierzał zdradzić ją w sposób, w który zdradził ją już najwyraźniej tak wiele razy. Nie dbała o to, że niemal zginęła z ręki jego stryja, ani o to, że obaj widzieli w niej przeszkodę.

Obchodziło ją jedynie to, że jej siostra jest w niebezpieczeństwie i musiała znaleźć jakiś sposób, by jej pomóc, nim będzie za późno. Altfor zamierzał ją zabić, a Genevieve nie miała pojęcia, kiedy to się zdarzy.

Rozdział trzeci

Royce biegł przez las, przyciskając schowany w pochwie miecz do boku, by nie zahaczyć nim o drzewo. Gałęzie pękały z trzaskiem pod jego stopami. Bez konia, którego ukradł, nie przemieszczał się wystarczająco szybko. Musiał biec prędzej.

Przyspieszył, popędzany myślą o powrocie do ludzi, których los leżał mu na sercu. Na Czerwonej Wyspie nauczył się, by się nie zatrzymywać, bez względu na to, jak bardzo serce tłucze mu się w piersi albo bolą go nogi. Po tym, jak przetrwał pełen przeszkód bieg przez wyspę, zmuszenie się do długiego, szybkiego biegu przez las nie było dla niego ani trochę trudne.

Pomagały mu w tym jego prędkość i siła. Drzewa, które mijał, przesuwały się szybko po obu jego stronach, a gałęzie drapały go, lecz Royce nie zważał na nie. Słyszał, jak leśna zwierzyna czmycha przed biegnącym przez ich terytorium intruzem i wiedział, że musi znaleźć lepszy sposób, by dotrzeć do wsi. Jeśli nadal będzie tak hałasował, zwróci na siebie uwagę każdego żołnierza w księstwie.

– Niech przyjdą – wyszeptał Royce do siebie. – Zabiję ich wszystkich.

Po części chciał tego dokonać, i nie tylko tego. Zdołał zabić lorda, który umieścił jego i jego kompanów w dołach, by walczyli. Zdołał zabić strażników, którzy rzucili się na niego… ale wiedział też, że nie podoła żołnierzom z całego księstwa. Najsilniejsi, najszybsi, najgroźniejsi mężowie nie stawali do boju z więcej niż kilkoma przeciwnikami naraz, gdyż ciosy mogłyby spaść nań niespodziewanie ze zbyt wielu stron.

– Znajdę sposób, by coś zrobić – powiedział Royce, lecz mimo tego zwolnił i biegł przez las ostrożniej, starając się nie zakłócać ciszy panującej wśród okolicznych drzew. Słyszał teraz ptasie trele i odgłosy innych stworzeń. Dźwięki przemieniały to, co zdawało się pustą przestrzenią w krainę dźwięków, które niosły się po całym lesie.

Cóż mógł zrobić? W pierwszym odruchu, zaraz gdy uciekł, chciał zbiec dalej, na dzikie ziemie, których nie zamieszkiwał człowiek, lecz panowali tam Pictowie. Myślał o tym, by zniknąć, zwyczajnie zapaść się pod ziemię, bo co nakazywało mu tu pozostać?

Na ułamek sekundy w jego głowie pojawił się obraz Genevieve, patrzącej na niego z trybun nad dołem, najwyraźniej obojętnej na to, co się z nim dzieje. Odepchnął od siebie to wspomnienie, bo nie chciał myśleć o Genevieve. To, jak postąpiła, przysparzało mu zbyt wiele bólu. Dlaczego nie miałby zniknąć na ziemiach, których nie zamieszkiwał człowiek?

Jednym z powodów był Mark. Jego przyjaciel poniósł porażkę w walce w dole, lecz Royce nie widział chwili jego śmierci. W głębi duszy pragnął wierzyć, że jakimś sposobem Mark przeżył, gdy walki zostały tak raptownie przerwane. Czyż możni nie zechcieliby zobaczyć, jak walczy kolejny raz, gdyby mogli? Czyż nie chcieliby skorzystać z każdej chwili uciechy, której mógłby przysporzyć im jego przyjaciel?

– Mark musi żyć – powiedział Royce. – musi.

Nawet on sam spostrzegł, że próbuje przekonać sam siebie. Royce potrząsnął głową i biegł dalej przez las, próbując zorientować się, gdzie jest. Odnosił wrażenie, że nie zdoła nic zrobić, póki nie dotrze do domu. Dotrze tam, a wtedy, gdy będzie znów bezpieczny, zdoła obmyślić plan, jak postąpić. Zdoła podjąć decyzję, czy uciekać, spróbować odnaleźć Marka, czy jakimś cudem zebrać armię, z którą zmierzy się z ludźmi księcia.

– Być może ją wyczaruję – powiedział Royce, biegnąc dalej. Poruszał się teraz z prędkością ściganej zwierzyny, pochylając się nisko pod listowiem i depcząc po ściółce, ani na chwilę nie zwalniając.

Znał ten las. Znał wiodące przez niego ścieżki jak nikt inny, bo spędził w nim niezliczone godziny ze swymi braćmi. Ganiali się po nim i polowali na drobną zwierzynę. Teraz to jego ścigano, na niego polowano, to on próbował wydostać się z tarapatów. Był niemal pewien, że niedaleko stąd biegnie szlak łowiecki, który prowadzi do niewielkiego strumienia, obok chaty węglarza i dalej ku wiosce.

Royce ruszył w jej stronę i biegł przez las, gdy uwagę od jego myśli odwrócił jakiś dźwięk dochodzący z oddali. Był cichy, lecz Royce z pewnością coś słyszał: był to odgłos stóp stąpających cicho po spękanej ziemi. Nie dosłyszałby go, gdyby nie spędził z braćmi tyle czasu w tych lasach ani gdyby nie nauczył się na Czerwonej Wyspie, że zagrożenia czyhają wszędzie.

– Zaczekać czy się ukryć? – powiedział na głos. Z łatwością mógłby wyjść na ścieżkę, gdyż słyszał, że nadchodzi tylko jedna osoba, a jej kroki nie brzmiały nawet jak kroki żołnierza. Krokom żołnierzy towarzyszył miarowy stukot butów, brzęk zbroi i tarcie drzewców włóczni o ziemię. Te kroki były inne. Najpewniej był to tylko jakiś chłop lub leśnik.

Pomimo tego Royce zatrzymał się i przykucnął w cieniu drzewa, którego korzenie wznosiły się łukiem. Tworzyły naturalną kryjówkę, w której zwierzęta po zmroku najpewniej szukały schronienia. Niektóre z gałęzi wisiały tu tak nisko, że Royce mógł przyciągnąć je do siebie, by się zasłonić, a zarazem widzieć ścieżkę. Przykucnął w miejscu i nie ruszał się, trzymając dłoń obok miecza.

Gdy Royce ujrzał samotną postać zbliżającą się na ścieżce, prawie wyszedł z ukrycia. Mężczyzna wyglądał na nieuzbrojonego i nie był zakuty w zbroję, miał na sobie jedynie luźne szare jedwabie, ciemne i bezkształtne. Na stopach miał pantofle z równie szarej niewyprawionej skóry, z rzemieniami oplatającymi mu nogi ponad kostką. Coś jednak powstrzymało go przed tym i gdy mężczyzna zbliżył się, Royce zobaczył, że jego skóra również jest szara, poznaczona fioletowymi i czerwonymi tatuażami, które układały się w zawijasy i symbole, jak gdyby ktoś użył go jako jedynej dostępnej powierzchni do zapisania nieskładnego tekstu.

Royce nie był pewien, co to wszystko miało znaczyć, ale było w tym mężczyźnie coś groźnego, czego nie potrafił nazwać. Naraz odczuł wdzięczność, że pozostał w swej kryjówce. Miał wrażenie, że gdyby stał teraz na drodze, doszłoby pomiędzy nimi do starcia.

Poczuł, jak dłoń zaciska się mu na rękojeści miecza, a chęć wyskoczenia z ukrycia pojawiła się nieproszona w jego umyśle. Royce zmusił się, by rozluźnić dłoń, przypominając sobie o polu naszpikowanym pułapkami na Czerwonej Wyspie. Chłopcy, którzy bez zastanowienia ruszyli przed siebie, zginęli jeszcze nim Royce zdążył choćby zacząć bezpiecznie przeprowadzać ich na drugą stronę. Teraz czuł się podobnie. Niezupełnie się bał, ale zarazem czuł, że ten mężczyzna z łatwością mógłby wyrządzić komuś krzywdę.

W tej chwili uznał za rozsądne, by się nie poruszać, a nawet nie oddychać.

Pomimo tego mężczyzna na drodze zatrzymał się i przechylił głowę na bok, jak gdyby czegoś nasłuchiwał. Royce zobaczył, że wędrowiec kuca i marszcząc brwi wybiera z kieszeni jakieś przedmioty, po czym rozrzuca je na ziemi.

– Los ci sprzyja – odezwał się nieznajomy, nie podnosząc wzroku. – Uśmiercam jedynie tych, do których zabicia posyła mnie przeznaczenie, a runy mówią, że nie nadszedł jeszcze czas, byśmy walczyli, nieznajomy.

Royce nie odpowiedział, a wędrowiec zaczął zbierać swoje kamienie, jeden po drugim.

– Jest pewien chłopiec, który musi zginąć, gdyż tak nakazuje przeznaczenie – rzekł mężczyzna. – Lecz mimo tego powinieneś poznać moje imię i dowiedzieć się, że ostatecznie przeznaczenie dosięga nas wszystkich. Na imię mi Popiół, jestem angarthimem z martwych miejsc. Powinieneś stąd odejść. Runy mówią, że sprowadzisz śmierć na wielu ludzi. Och, i nie idź w stronę tej wsi – dodał jak gdyby po namyśle. – Gdy ją opuszczałem, zmierzał do niej liczny oddział żołnierzy.

Wstał i ruszył bezgłośnie przed siebie. Kucający Royce oddychał ciężej, niż powinien, zważywszy na to, że jedyne co robił, to ukrywał się. W wędrowcu było coś, co niemal przyprawiało go o gęsią skórkę, było w nim coś niewłaściwego, czego Royce nie potrafił nawet ubrać w słowa.

Gdyby miał więcej czasu, być może nie wyszedłby z kryjówki, oczekując kolejnych zagrożeń ze strony mężczyzny. Liczyły się jednak tylko jego słowa. Skoro żołnierze zmierzali w stronę wsi, mogło to oznaczać tylko jedno…

Puścił się znów biegiem, jeszcze szybciej niż wcześniej. Po prawej zobaczył chatę węglarza, a za nią dym świadczący o tym, że jej właściciel był właśnie w trakcie pracy. Stał przed nią przywiązany do słupa koń, który wyglądał na nawykłego bardziej do ciągnięcia wozu niż niesienia na grzbiecie jeźdźca. W chacie było cicho i innego dnia Royce być może zastanowiłby się nad tym lub zawołałby właściciela, by przekonać go do pożyczenia konia.

Teraz jednak odciął go tylko od słupa, wskoczył na grzbiet zwierzęcia i wbił pięty w jego boki, by popędzić go w przód. Jakimś cudem zwierzę wiedziało, czego chce od niego jeździec i pogalopowało przed siebie, a Royce trzymał się jego grzbietu z nadzieją, że dotrze na czas.

* * *

Gdy Royce wyłonił się z lasu, słońce zachodziło i czerwień nieba zaciskała się na świecie niby zbroczona krwią pięść. Przez chwilę blask zachodzącego słońca oślepił Royce’a i młodzieniec nie widział ziemi. Cały świat zdawał się płonąć.

Wytężył jednak wzrok i zrozumiał, że płomienista czerwień nie była iluzją stworzoną przez blask zachodzącego słońca. Jego wieś stała w ogniu.

Jedne jej części paliły się żywo – ogień przemienił kryte strzechą dachy w ogniska i cały widnokrąg zdawał się być nimi przysłonięty. Większa część była jednak poczerniała i kopciła się, a osmolone drewniane słupy stały niczym szkielety zniszczonych budynków. Jeden z nich zatrzeszczał i runął na ziemię z hukiem na oczach Royce’a.

– Nie – wymamrotał, zsiadając ze skradzionego konia i prowadząc go za sobą. – Nie, nie mogłem się spóźnić.

Tak jednak było. Ogień, który jeszcze płonął, płonął już długo, i trawił teraz jedynie największe budynki, gdzie najwięcej było do spalenia. Reszta wsi była zwęglona i zasnuta gryzącym dymem. Ogień podłożono już tak dawno temu, że Royce nie mógł zdążyć. Mężczyzna, którego minął na drodze, powiedział, że żołnierze wchodzili do wsi, gdy on ją opuszczał, ale Royce nie wziął pod uwagę odległości i czasu, który upłynął, gdy ją pokonywał.

Назад Дальше