Wreszcie nie mógł już odwlekać tej chwili i opuścił spojrzenie na leżące na ziemi ciała. Było ich tak wiele: mężczyźni i kobiety, młodzi i starzy, wszyscy zabici bez wyjątku, i najwyraźniej bez litości. Niektóre ciała leżały pośród ruin, tak osmolone jak otaczające je drewno, inne leżały na ulicach z otwartymi ranami, które tłumaczyły, w jaki sposób zginęli. Royce widział niektórych ciętych od przodu – ci próbowali walczyć – a innych zaszlachtowanych od tyłu, gdy usiłowali uciekać. Ujrzał leżący po jednej stronie stos ciał młodych kobiet. Czy myślały, że to kolejny rajd możnych, podczas którego zabiorą im to, czego chcą, aż do chwili, w której ktoś poderżnął im gardła?
Royce’a przeszył ból, wściekłość i setka innych uczuć, zebranych w kulę, która mogłaby rozsadzić jego serce na dwoje. Ruszył chwiejnym krokiem przez wieś, patrząc na kolejne ciała, ledwie wierząc, że nawet ludzie księcia mogli być zdolni do czegoś takiego.
A jednak byli, i nie dało się tego cofnąć.
– Matko! – zawołał Royce. – Ojcze!
Ośmielił się żywić nadzieję pomimo okrucieństwa, które widział wokół. Niektórym z mieszkańców wsi musiało udać się uciec. Szukający łupów żołnierze byli nieuważni, a ludzie mogli zbiec, nieprawdaż?
Royce natknął się na kolejny stos ciał. Te wyglądały inaczej, gdyż nie widniały na nich żadne rany od miecza. Ci ludzie wyglądali jak gdyby po prostu… umarli, zabici może i nawet gołymi rękoma, choć nawet na Czerwonej Wyspie uznawano to za trudne. W tej chwili jednak Royce nie dbał o to, bo choć byli to ludzie, których znał, to nie ich szukał. Nie byli to jego rodzice.
– Matko! – zawołał znów. – Ojcze!
Wiedział, że mogą go usłyszeć żołnierze, jeśli jeszcze tutaj są, ale nie zważał na to. Po części nawet pragnął, by się tu zjawili, bo to dałoby mu szansę zabicia ich i pomszczenia wymordowanych.
– Jesteście tu? – krzyknął Royce. Z jednego z budynków wyszła niepewnym krokiem jakaś postać, pokryta sadzą i wymizerowana. Na ułamek sekundy Royce’owi zadrżało serce, gdyż pomyślał, że być może to jego matka go usłyszała, lecz spostrzegł się, że to nie ona. Rozpoznał za to sylwetkę Starej Lori, która zawsze straszyła dzieci swymi opowieściami i która czasem twierdziła, że posiada dar Wzroku.
– Twoi rodzice nie żyją, chłopcze – powiedziała i w tej chwili świat Royce’a runął. Wszystko zatrzymało się w miejscu, uwięzione pomiędzy jednym uderzeniem serca a drugim.
– To niemożliwe – odrzekł Royce, potrząsając głową, nie chcąc dać temu wiary. – To niemożliwe.
– To prawda – Lori podeszła do pozostałości niewysokiej ściany, by usiąść. – Nie żyją, co i mnie niedługo czeka.
Gdy mówiła, Royce zobaczył krew na jej sukni z samodziału i dziurę w miejscu, w którym przeszło ostrze miecza.
– Pozwól, że ci pomogę – powiedział i pomimo nowej fali bólu zalewającej go po jej słowach ruszył w jej stronę. Skupienie się na niej wydawało się być jedynym sposobem, by nie czuć bólu w tej chwili.
– Nie waż się mnie dotknąć! – odparła, wskazując na niego palcem. – Sądzisz, że nie widzę ciemności, która wlecze się za tobą jak peleryna? Sądzisz, że nie widzę śmierci i zniszczenia, które docierają do wszystkiego, czego dotkniesz?
– Ale ty umierasz – odparł Royce, próbując przemówić jej do rozsądku.
Stara Lori wzruszyła ramionami.
– Wszystko umiera… cóż, prawie wszystko – powiedziała. – Nawet ty kiedyś umrzesz, choć wcześniej wstrząśniesz światem. Ilu jeszcze zginie za twe marzenia?
– Nie chcę, by ktokolwiek ginął – odrzekł Royce.
– Zginą i tak – skontrowała starucha. – Twoi rodzice zginęli.
Nowa fala gniewu zalała Royce’a.
– Żołnierze. Ja…
– To nie żołnierze, nie oni ich zabili. Zdaje się, że jest więcej tych, którzy widzą kroczące za tobą zagrożenia, chłopcze. Przybył tu mężczyzna, i wyczułam od niego zapach śmierci tak silny, że się ukryłam. Zabił silnych mężczyzn bez krztyny wysiłku, a gdy wszedł do waszej chaty…
Royce domyślił się reszty. Zdał sobie sprawę w tej chwili z czegoś gorszego. Uderzyła go straszna myśl.
– Widziałem go. Widziałem go na drodze – powiedział Royce. Zacisnął pięść na mieczu. – Powinienem był wyjść. Powinienem był go ukatrupić na miejscu.
– Widziałam, co zrobił – odparła Lori. – Zabiłby cię z całą pewnością, tak jak ty zabiłeś nas wszystkich tylko przez to, że przyszedłeś na świat. Dam ci radę, chłopcze. Uciekaj. Uciekaj w dzicz. Niech nikt cię już nigdy nie zobaczy. Ukryj się, jak ja niegdyś, nim stałam się tym, kim jestem.
– Po tym? – zapytał rozwścieczony Royce. Czuł teraz na twarzy gorące łzy i nie wiedział sam, czy płyną z żalu, gniewu, czy z jeszcze innego powodu. – Sądzisz, że mogę odejść po tym wszystkim?
Starucha przymknęła powieki i westchnęła.
– Nie, nie sądzę. Widzę… Widzę, że w tej krainie dojdzie do zmian, król powstanie, król upadnie. Widzę śmierć i jeszcze więcej śmierci, a wszystko przez to, że nie możesz być nikim, jak tylko sobą.
– Pozwól, że ci pomogę – powtórzył Royce, wyciągając rękę w stronę Lori, by zatamować krew płynącą z jej boku. Przeskoczyła pomiędzy nimi iskra, podobna tej, która powstaje, gdy szybko potrze się wełnę, i Lori gwałtownie wciągnęła powietrze.
– Co żeś teraz zrobił? – zapytała. – Idź, chłopcze. Idź! Zostaw staruszkę na śmierć. Jestem zbyt zmęczona. Zobaczysz jeszcze wiele śmierci, wszędzie gdzie się udasz.
Umilkła i przez chwilę Royce myślał, że być może odpoczywa, lecz przestała się całkiem poruszać. Wioska znów stała się nieruchoma i cicha. W tej ciszy Royce stał w milczeniu, nie wiedząc, co teraz zrobić.
Po chwili już wiedział i ruszył w stronę zgliszczy chaty swoich rodziców.
Rozdział czwarty
Raymond pojękiwał przy każdym szarpnięciu wozu, którym strażnicy wieźli jego i jego braci na miejsce, w którym mieli dokonać egzekucji. Odczuwał boleśnie każdy podskok i wstrząs, gdy jego posiniaczone ciało obijało się o deski wozu i słyszał brzęk kajdan, które zatrzymywały go w miejscu, trąc o drewno.
Odczuwał strach, choć w tej chwili przysłaniał go ból. Przez ciosy strażników miał wrażenie, że jego ciało jest jakimś stłuczonym przedmiotem, pozlepianym z ostrych odłamków. Po takich przeżyciach trudno było mu się skupić, nawet na straszliwym widmie śmierci.
Strach, do którego udawało mu się dotrzeć, brał się głównie z troski o braci.
– Jak daleko jeszcze, jak sądzicie? – zapytał Garet. Najmłodszy brat Raymonda zdołał podnieść się i usiąść w wozie i Raymond zobaczył sińce, które pokrywały jego twarz.
Lofen podniósł się i usiadł wolniej. Wynędzniał przez pobyt w lochu.
– Jakkolwiek daleko, i tak zbyt blisko.
– Jak sądzicie, dokąd nas wiozą? – zapytał Garet.
Raymond rozumiał, dlaczego jego młodszy brat chciał to wiedzieć. Myśl o czekającej ich egzekucji była straszna, ale nie wiedzieć, co się dzieje, gdzie się to stanie ani w jaki sposób – było jeszcze gorzej.
– Nie wiem – zdołał wydukać Raymond, choć samo mówienie sprawiało mu ból. – Musimy być dzielni, Garecie.
Zobaczył, że brat kiwa głową. Wyglądał na zdeterminowanego pomimo sytuacji, w której we trzech się znaleźli. Po obu stronach drogi przesuwały się wsie, gospodarstwa i pola, a w oddali drzewa. Wznosiło się tu kilka pagórków i stało kilka budynków, ale wyglądało na to, że są już z dala od grodu. Wozem powoził jeden strażnik, a drugi siedział obok niego z kuszą w gotowości. Dwóch kolejnych jechało po obu stronach wozu, rozglądając się, jak gdyby lada chwila spodziewali się jakichś kłopotów.
– Cisza tam! – wrzasnął na nich ten z kuszą.
– A co zrobicie? – zapytał Lofen. – Zabijecie nas bardziej?
– To pewno te wasze niewyparzone gęby zapewniły wam szczególne traktowanie – powiedział strażnik. – Zwykle tych z lochów wyciągamy i wykańczamy tak, jak książę sobie zażyczy, bez trudności. Wy za to jedziecie tam, dokąd jadą ci, którzy naprawdę zaleźli mu za skórę.
– Czyli dokąd? – zapytał Raymond.
Strażnik uśmiechnął się paskudnie w odpowiedzi.
– Słyszycie, chłopaki? – rzekł. – Chcą wiedzieć, dokąd jadą.
– Niebawem się przekonają – odparł woźnica i trzasnął wodzami, by pospieszyć trochę konie. – Nie widzę powodu, dla którego mielibyśmy cokolwiek wyjawiać przestępcom poza tym, że spotka ich wszystko, na co zasługują.
– Zasługują? – zapytał Garet z tyłu wozu. – Nie zasługujemy na to. Nie zrobiliśmy nic złego!
Raymond usłyszał krzyk swego brata, gdy jeden z jeźdźców zdzielił go w plecy.
– Myślisz, że ktokolwiek dba o to, co masz do powiedzenia? – warknął mężczyzna. – Sądzisz, że każdy, kogo wieźliśmy tą drogą nie próbował zapewniać nas o swej niewinności? Książę orzekł, że jesteście zdrajcami, czeka was więc śmierć zdrajców!
Raymond chciał przysunąć się do brata i upewnić się, że nic mu nie jest, ale nie pozwalały na to kajdany, którymi go skuto. Przeszło mu przez myśl, by powtórzyć, że naprawdę nic nie zrobili, spróbowali się jedynie sprzeciwić uciskowi, gdy próbowano wszystko im odebrać, lecz w tym właśnie tkwiło sedno całej sprawy. Książę i możnowładcy robili, co im się podobało, zawsze tak było. Było oczywiste, że książę mógł posłać ich na śmierć, bo takie prawo tutaj panowało.
Na tę myśl Raymond szarpnął się i pociągnął kajdany, jak gdyby sama siła miała wystarczyć, by się uwolnił. Metal z łatwością utrzymał go w miejscu, pozbawiając nikłych ostatków sił. Młodzieniec osunął się ponownie na deski.
– Popatrzcie no, próbują się uwolnić – powiedział kusznik ze śmiechem.
Raymond zobaczył, że woźnica wzrusza ramionami.
– Będą się szarpać mocniej, gdy przyjdzie czas.
Raymond chciał zapytać, co mają na myśli, ale wiedział, że nie może liczyć na odpowiedź, a jedynie na pobicie, podobnie jak jego brat. Siedział więc cicho, gdy wóz toczył się dalej chybotliwie po polnej drodze. Była to, jak sądził, część udręki. Nie wiedzieli, dokąd jadą, a zarazem byli świadomi własnej bezradności – byli całkowicie niezdolni zrobić nic, by choćby dowiedzieć się, dokąd zmierzają, nie mówiąc już o zawróceniu wozu.
Wóz toczył się przez pola, obok kęp drzew i leżących w poddańczej ciszy wiosek. Ziemia wokół nich stopniowo się wznosiła, aż utworzyła wzgórze, na którym stał fort niemal tak stary, jak samo królestwo. Kamienne ruiny leżały na szczycie niczym świadectwo królestwa, które było tu przed obecnym.
– Jesteśmy prawie na miejscu, chłopcy – odezwał się woźnica z uśmiechem, który świadczył o tym, że zdecydowanie za bardzo mu się to podoba. – Gotowi, żeby przekonać się, co obmyślił dla was książę Altfor?
– Książę Altfor? – zapytał Raymond, nie wierząc własnym uszom.
– Temu waszemu bratu udało się zabić poprzedniego księcia – rzekł kusznik. – Cisnął włócznią prosto w jego serce obok dołu, i uciekł jak ten tchórz. A teraz wy zapłacicie za jego zbrodnie.
W chwili, gdy to powiedział, w Raymondzie zawrzało od natłoku myśli i uczuć. Jeśli Royce naprawdę to zrobił, znaczyło to, ze jego przyrodni brat dokonał czegoś ogromnie ważnego dla wolności ludu i zdołał uciec. Oba te wydarzenia były powodem do radości. Zarazem Raymond mógł sobie tylko wyobrażać, w jaki sposób syn poprzedniego księcia będzie chciał pomścić ojca, a że nie mógł dokonać zemsty na Roysie, logiczną koleją rzeczy było, że uweźmie się na nich.
Raymond spostrzegł się, że przeklina Genevieve. Gdyby jego brat nigdy jej nie ujrzał, nic z tego by się nie zdarzyło, a ona wszak nawet nie dbała o Royce’a, prawda?
– O – odezwał się kusznik. – Chyba zaczynają rozumieć.
Konie ciągnęły wóz, poruszając się równym tempem stworzeń, które nawykły już do swego zadania, i które wiedziały, że one przynajmniej powrócą z miejsca, w które się udają.
Pięli się pod górę i Raymond wyczuł wzrastający niepokój w swych braciach. Garet wiercił się to w tę, to we w tę, jak gdyby szukał sposobu, by się uwolnić i wyskoczyć z wozu. Jeśli zdoła, Raymond miał nadzieję, że wykorzysta tę szansę, puści się biegiem przed siebie i nawet nie obejrzy, choć wiedział, że jeźdźcy najpewniej zdołaliby go ściąć, nim przebiegłby kilkanaście kroków. Lofen zaciskał i rozluźniał pięści, szepcząc coś, co brzmiało jak modlitwa. Raymond wątpił, by miało im to pomóc.
Wreszcie dotarli na szczyt wzgórza i Raymond zobaczył, co ich tam czekało. To wystarczyło, by skulił się z tyłu wozu, niezdolny do jakiegokolwiek ruchu.
Na szczycie wzniesienia poustawiano wiszące na łańcuchach w cieniu powalonej wieży klatki w kształcie człowieka. Skrzypiały, poruszane podmuchami wiatru. Były w nich ciała, niektóre obrane do kości przez padlinożerców, inne na tyle nienaruszone, że Raymond widział przerażające rany i ślady ugryzień, które je pokrywały, oparzenia i miejsca, gdzie skóra wyglądała jak odcięta długimi nożami. Na niektórych ciałach wycięto symbole i Raymond rozpoznał jedną z kobiet, którą wyprowadzono wcześniej z ich celi. Na jej ciele ktoś powycinał kręte znaki i runy.
– Pictowie – wyszeptał Lofen z widocznym przerażeniem, ale Raymond zauważył, że to nie najgorsze, co ich czekało. Ludzie w klatkach byli poranieni tak, jakby zostali torturowani i zabici, pozostawieni na pastwę tych dzikich, którzy akurat się tu pojawili, lecz to, co leżało na głazie pośrodku wzniesienia było znacznie gorsze.
Sam głaz miał kształt płyty. Wyryte na nim były symbole dzikich i znaki, które mogłyby być magiczne, gdyby magia była teraz powszechna. Leżały na nim szczątki mężczyzny i najgorsze było to, że pojękiwał z udręką, choć nie miał ku temu prawa. Jego ciało było pocięte i oparzone, poznaczone śladami ugryzień i równymi śladami szponów, lecz mimo tego, choć zdawało się to niemożliwe, żył.
– Zwą to głazem życia – powiedział woźnica z uśmieszkiem, który zdradzał, że wiedział doskonale, jak bardzo Raymond się teraz bał. – Mówią, że ongiś uzdrowiciele używali ich, by utrzymać ludzi przy życiu, gdy szyli i pracowali. My znaleźliśmy dla niego lepszy użytek.
– Lepszy? – zapytał Raymond. – To jest…
Nie przychodziły mu nawet na myśl słowa, którymi mógłby to określić. “Złe” nie było wystarczające. Nie było to zbrodnia wobec ludzkich praw, lecz coś, co stało w sprzeczności ze wszystkim, co istniało w naturze. Było to niewłaściwe w sposób, który zdawał się stać przeciwko wszystkiemu, czym było życie, rozsądek i porządek.
– To czeka zdrajców, chyba że poszczęści im się i zginą wcześniej – powiedział woźnica. Skinął głową do tych dwóch, którzy jechali obok wozu. – Uprzątnijcie to. Cokolwiek zrobił, teraz już nie jego kolej. Oczyśćcie klatki, żeby przyciągnąć zwierzęta.
Dwaj strażnicy niechętnie zabrali się do pracy i Raymond uciekłby w tej chwili, gdyby mógł, ale kajdany trzymały zbyt mocno. Nie mógł nawet unieść się ponad krawędź boku wozu, nie mówiąc już o tym, by go przeskoczyć. Strażnicy zdawali się wiedzieć o tym i przechodzili bez pośpiechu od jednej klatki do drugiej, wyciągając z nich ciała mężczyzn i kobiet i rzucając je na ziemię. Niektóre z nich rozpadały się, i części ciała leżały porozrzucane na zboczu wzgórza, póki nic ich nie pożarło.
Kobieta, która była z nimi w celi, otarła się o leżący na środku zbocza głaz, gdy odrzucili jej ciało na bok, i jej oczy otworzyły się szeroko. Wydała z siebie krzyk, który – jak Raymond był pewien – będzie nawiedzał go, póki nie umrze. Był tak przenikliwy i pełen bólu, że nie mógł nawet domyślać się, jakie męki tutaj znosiła.
– Musiała jeszcze żyć – powiedział strażnik z kuszą, gdy inni odsuwali jej ciało od głazu. Zamilkła ponownie, gdy tylko przestała go dotykać, lecz dla pewności kusznik przeszył jej pierś bełtem, nim rzucili ją na bok.