Teraz dopiero widzi: czym była pensja? Była to okropna machina, która co dzień i co godzinę przez kilkanaście lat wbijała jej w ciało szpilki, gwoździe, noże… I za co? Za to, że podjęła się uczyć cudze dzieci, ażeby wychować własne!
Wielki Boże, czy podobna, ażeby człowiek nazywający się matką i przełożoną pensji cierpiał katusze, jakich nie doświadcza żaden zbrodniarz?… A przecie tak było i działo się w sposób bardzo prosty: wszyscy ją obchodzili, więc cierpiała za wszystkich. Cierpiała za swoje dzieci, za cudze dzieci, za damy klasowe, za nauczycieli, za służbę – za wszystkich… Oni byli obowiązani tylko pracować przez pewną liczbę godzin na dzień, a ona musiała troszczyć się o ich żywność, mieszkanie, zdrowie, zapłatę, naukę i znośne stosunki między nimi. Oni wiedzieli, że w oznaczonym terminie każdy musi otrzymać, co mu się należy, ale ona – nie wiedziała: skąd na to weźmie? Uczennice potrzebowały jadać regularnie, ale ich opiekunowie nie troszczyli się o regularne płacenie należności. Służba ociągała się z robotą, ale spieszyła po odebranie pensji. Nauczyciele i damy klasowe surowo krytykowali najmniejszy nieporządek w zakładzie, ale sami ani myśleli o pracy nad porządkiem.
I to wszystko było, naprawdę było?… Tego istotnie żądano od kobiety obarczonej dwojgiem dzieci?… Tak było i tego od niej żądano. I ja to wytrzymałam przez jeden tydzień?… Wytrzymywałaś przez kilkanaście lat. I nikt się nade mną nie ulitował, nawet nikt nie wiedział, jak pracuję i cierpię?… Nikt nie domyślał się, nawet nie próbował odgadywać, co cierpisz; owszem – zazdroszczono ci szczęścia i sądzono niemiłosierniej aniżeli zbrodniarzy. Bo tamci popełnili występek, gdy ty nie masz żadnej winy, tamci bronią się i są bronieni, gdy tobie nawet poskarżyć się nie wolno.
No, ale dziś już jest swobodna. Ma prawo żebrać, upaść na ulicy, pójść do szpitala, nawet – umrzeć gdzieś pod bramą, lecz z tym słodkim uczuciem, że jest swobodna, że oderwały się nieprawdopodobne ciężary miażdżące ją przez kilkanaście lat!… Jestże to powtórne urodzenie czy zmartwychwstanie?
I kiedy tak nasyca się swobodą, kiedy tak tonie w niej razem z miękką pościelą, nagle – widzi, że ktoś zabiega jej drogę i w brutalny sposób chce zawrócić ją na pensję… Na pensję?… Tak. I to robią jej własne dzieci: Kazimierz i Helena! Milczą, lecz ich twarze są surowe, a spojrzenia pełne wymówek…
„Dzieci moje… dzieciny moje… wy chyba nie wiecie, ile ja wycierpiałam na pensji?…”.
„Nam potrzeba pieniędzy… dużo pieniędzy…”.
„Ale bo wy nie wiecie… ja wszystko przed wami ukrywałam… Wy przecie nie mielibyście serca skazywać matkę drugi raz na powolne konanie… Życie wam oddam, ale oszczędźcie mąk, na jakie nie skazałby mnie najokrutniejszy tyran…”.
„Pieniędzy… nam potrzeba pieniędzy…”.
Pani Latter budzi się i siada na łóżku szlochając.
– Dzieci – mówi – to niepodobna!…
Przypomina je sobie, kiedy były małymi, słyszy ich cienkie głosiki i widzi łzy, które wylewały nad martwym kanarkiem.
– Dzieci moje?… – powtarza już trzeźwa ocierając oczy.
Zapala świecę. Jest dopiero pierwsza po północy.
– Ach, to wino! – szepcze. – Jakież ono okropne sny sprowadza.
Gasi świecę i kładzie się znowu, a stroskana myśl jej waży się między dwoma pytaniami:
„Co jest lepsze: czy wcale nie spać, czy mieć takie straszne sny?…”.
I w tej samej chwili doznaje nieprawdopodobnego uczucia, w jej sercu budzi się coś, jakby niechęć czy żal do dzieci… Czego nie zrobiło kilkanaście lat na jawie, zrobił sen…
– Czy to podobna? – szepcze.
A przecie tak jest: senne marzenie powiedziało, że mogłaby być nawet dzisiaj swobodną, gdyby nie dzieci i – na jej duszę upadł jakiś chłód i cień, w którym na dzieci spojrzała z nowego punktu.
Nie były to już „dzieci”. Przestały nimi być w rzeczywistości i od dawna, a w jej sercu przed chwilą, w czasie snu. Były to Jeszcze osoby ukochane, bardzo ukochane, ale już dorosłe, które nastawały na jej swobodę i spokój i przeciw którym… kto wie, czy nie należałoby się bronić?…
Na drugi dzień pani Latter zbudziła się około ósmej rano, rzeźwa i spokojna. Ale pamiętała swój sen i czuła w sercu jakby krople lodu. Zdawało jej się, że wylała nad sobą o jedną łzę za wiele, że ta łza upadła na dno jej duszy i zlodowaciała.
Toteż na jej twarzy nie było widać nerwowego niepokoju, który dręczył ją od kilku tygodni, ale – chłód i jakby zawziętość.
W ciągu następnych paru dni uczennice wróciły, z wyjątkiem czterech przychodnich, i rozpoczęły się lekcje. Na pensji było spokojnie, tylko pewnego razu panna Howard wciągnąwszy Madzię do swego pokoiku rzekła z zarumienioną twarzą:
– Panno Magdaleno… Przysięgnijmy sobie, że uratujemy panią Latter!…
Madzia spojrzała na nią zdziwiona.
– Pani Latter – ciągnęła uroczyście panna Klara wznosząc palec do góry – pani Latter to szlachetna kobieta. Wprawdzie dawne przesądy walczą w niej z nowymi ideami, ale postęp zwycięży…
Madzia była coraz mocniej zdziwiona.
– Nie rozumiesz mnie, pani?… Nie będę wykładała mego poglądu na ewolucję, jaka dokonywa się w mózgu pani Latter, bo zaraz muszę iść do klasy, ale zacytuję dwa fakta, które powinny rzucić przed panią światło…
Panna Howard przez chwilę zawiesiła głęboki kontralt, a widząc, że jej słowa wywołują dostateczny efekt, mówiła dalej:
– Wiesz pani, że Mania Lewińska została przyjęta na pensję…
– Jest tu przecie od onegdaj…
– Tak, ale – mnie zawdzięcza, że jej nie wydalono. Prosiłam za nią pani Latter, usłuchała i – należy jej się moja wdzięczność. A ja umiem być wdzięczna, panno Magdaleno…
Teraz Madzi przyszło na myśl, że podobny głos już gdzieś słyszała… Ach, tak!… podobnym głosem przemawia na scenie jeden z aktorów komicznych i może dlatego wydało się Madzi, że panna Klara jest w tej chwili bardzo tragiczna.
– A czy wiesz pani o tej… tej… Joannie?… – ciągnęła dalej panna Howard.
– Wiem, że wczoraj nie chciała ze mną mówić, a dziś nie przywitała się, co mnie zresztą mało obchodzi – odpowiedziała Madzia.
– Wczoraj pani Latter zawiadomiła tę… damę klasową, tę… naszą koleżankę… (ach, wstrząsa się cała moja istota!…), że od pierwszego lutego nie będzie mieć miejsca na pensji… Naturalnie, zapłaci jej za cały kwartał…
– Więc to nieprawda o panu Kazimierzu?… – zawołała Madzia rumieniąc się. – Na niego zawsze robią jakieś plotki…
Panna Howard spojrzała majestatycznie i rzekła:
– Idźmy już, bo spieszę się na lekcję… Zdumiewa mnie naiwność pani, panno Magdaleno!…
Ani słówka więcej. I Madzia nie dowiedziała się, o ile niesłusznymi są plotki rozsiewane na pana Kazimierza.
15. Pan Zgierski rozmarzony
Piątego dnia po odwiedzinach Mielnickiego, na kilka minut przed pierwszą, w jadalnym pokoju pani Latter i pod jej osobistym dozorem Stanisław i panna Marta przygotowywali stół do wykwintnego śniadania.
– Śledzie i kawior – mówiła pani Latter – niech panna Marta postawi z tej strony, przy wódce.
– Ostrygi na kredensie? – zapytała gospodyni.
– Ależ gdzież tam. Ostrygi otworzy Stanisław, gdy wejdzie pan Zgierski… Otóż, zapewne i on!… – dodała pani Latter usłyszawszy dzwonek. – Czy Michał jest w przedpokoju?
Wyszła do gabinetu, a Stanisław spojrzał na pannę Martę, która spuściła oczy.
– Takiemu to dobrze – mruknął lokaj.
– Tu się nikt nie pyta Stanisława, komu dobrze, a komu źle – odburknęła gospodyni. – Najgorsza rzecz, kiedy służba rozpuszcza język, bo z tego rodzą się plotki jak pchły z trocin… Stanisław powinien mieć tyle rozumu, ażeby nie wsadzać nosa do cudzego prosa…
– Oj! oj! oj!… – zawołał stary lokaj chwytając się oburącz za głowę i wybiegł z pokoju.
Tymczasem do gabinetu pani Latter wszedł oczekiwany gość, pan Zgierski. Był to człowiek przeszło pięćdziesięcioletni, niewysoki, nieco otyły, na którego głowie duża łysina coraz wyraźniej spychała resztkę szpakowatych włosów. Jego ubiór odznaczał się skromną elegancją, a ładna niegdyś twarz wyrazem dobroduszności, której jednak szkodziły niewielkie a ruchliwe czarne oczy.
– Wszak jestem co do minuty? – zawołał gość trzymając zegarek w ręku. Po czym serdecznie uścisnął rękę pani Latter.
– Nie powinna bym się z panem witać – odparła obrzucając go ognistym spojrzeniem. – Trzy miesiące!… Czy pan słyszy: trzy miesiące…
– Czy tylko trzy?… Mnie wydawały się wiekiem!…
– Obłudniku!…
– Więc bądźmy szczerzy – mówił gość z uśmiechem. – Kiedy pani nie widzę, mówię sobie: dobrze tak jest; ale kiedy panią zobaczę, myślę: a przecież tak jest lepiej. Oto powód, dla którego do tej pory nie byłem… Dodajmy, że wyjeżdżałem na święta, na wieś… Nie wybiera się pani na wieś?… – spytał z akcentem.
– Gdzie?… kiedy?…
– A, pani, to szkoda. Gdy jestem na wsi w lecie, mówię sobie: wieś nigdy nie może być piękniejsza; ale teraz przekonałem się, że wieś jest najpiękniejsza – w zimie. To są czary… Pani, to są istne czary!… Ziemia podobna jest do śpiącej królewny z bajki…
Kiedy to mówił Zgierski, na twarzy malowało się tak szczere przekonanie, że prawie można mu było wierzyć, gdyby nie biegające czarne oczki, które wiecznie czegoś szukały i wiecznie pragnęły się z czymś ukryć. Kiedy zaś pani Latter słuchała, można było przypuszczać, że rozpływa się w słuchaniu, gdyby od czasu do czasu w jej marzących oczach nie błysnęła iskierka oznaczająca podejrzliwość.
Dla optymisty Zgierski wyglądał na gościa, który przychodzi na śniadanie, a przynosi trochę zdawkowej poezji; pesymiście mógł przedstawić się jako czarny charakter, który rozsnuwa tajemnicze sieci intryg. Pierwszy posądziłby panią Latter o przyjaźń, która lęka się zostać miłością; drugi podejrzewałby ją o brak zaufania, a nawet obawę wobec Zgierskiego.
Lecz kto by mógł chwytać głosy odzywające się w duszach tych ludzi, zdziwiłby się usłyszawszy ich monologi.
„Jestem pewny, że pod pozorami sympatii, lęka się mnie i coś podejrzewa… No, ale to elegancka kobieta…” – mówił do siebie zadowolony Zgierski.
„On myśli, że ja wierzę w jego spryt i chytrość… No, ale potrzebuję pieniędzy…” – mówiła pani Latter.
– Jeżeli będzie pani miała sposobność wyjechać na wieś, a mam przeczucie, że tak, niech pani wyjedzie choćby na cały rok, byle zobaczyć wieś w zimie – rzekł Zgierski akcentując pewne wyrazy tonem i spojrzeniami.
– Ja, na wieś?… pan żartuje… A pensja?
– Rozumiem – mówił Zgierski tkliwie patrząc jej w oczy – że ma pani wielki obowiązek społeczny. Jak zaś ja to rozumiem, nie potrzebuję tłomaczyć… No, ale mój Boże, każdy człowiek ma trochę praw do osobistego szczęścia, a pani ma więcej aniżeli ktokolwiek inny…
W oczach pani Latter w pierwszej chwili odmalowało się zdziwienie, nawet niepokój. Lecz wnet błysnęło słówko: „rozumiem!…” – a potem wydarł się z piersi krótki wykrzyknik:
– A!…
I pani Latter spojrzała na niego nie ukrywając zdumienia.
– Więc rozumiemy się?… – spytał Zgierski patrząc na nią głęboko. A w duchu dodał:
„Złapała się!…”.
– Jesteś pan straszny człowiek – szepnęła pani Latter dodając w myśli:
„Już go mam!…”.
I spuściła oczy, ażeby ukryć błyskawicę triumfu.
Zgierski patrzył wzrokiem, w którym malowała się chłodna czułość dla niej i niezachwiana wiara w dokładność własnych informacyj. Nagle rzekł:
– Zatem mogę zapytać…
Pani Latter zatrzepotała rękoma.
– O nic nie wolno pytać!… Wolno podać mi rękę i zaprowadzić do jadalnego pokoju…
Zgierski stanął z lewej strony, wziął ją za rękę jak w polonezie i patrząc w oczy zaprowadził do jadalnego pokoju…
– Będę milczał – rzekł – w zamian jednak musi mi pani przyrzec…
– Sądzi pan, że kobieta może cokolwiek przyrzekać? – zapytała pani Latter spuszczając oczy.
„Jak ona się łapie!… jak ona się łapie!…” – myślał Zgierski, a głośno dodał:
– Jedno może pani przyrzec, że gdyby zdarzyło się coś przyjemnego dla pani, ja będę pierwszym, który jej powinszuję – za każdym razem…
Jednym z większych triumfów, jakie pani Latter odnosiła nad sobą w życiu, był ten, że nie drgnęła, nie zbladła i w ogóle żadnym znakiem nie zdradziła niepokoju, jaki opanował ją w tej chwili. Na szczęście Zgierski tak był pewny siebie, że nie zwracał na nią uwagi, ale myślał tylko o tym, ażeby pokazać, jak dalece jest wszystkowiedzącym.
– Za każdym razem – mówił z naciskiem – gdziekolwiek spotka panią przyjemność, tu czy we Włoszech, ja będę tym pierwszym, który pani powinszuje…
Byli w pokoju jadalnym. Pani Latter delikatnie usunęła się i rzekła wskazując na stół:
– Pańska ulubiona starka. Proszę pić za gospodarza i za gościa.
Teraz Zgierski spojrzawszy na butelkę zaczął się naprawdę dziwić.
– Ależ to moja starka, którą udało mi się nabyć od księcia…
– Właśnie od księcia Kazio dostał kilka butelek i mnie dał jedną. A ja nie mogłam z niej zrobić lepszego użytku, jak…
Słowom tym towarzyszyło melancholijne spojrzenie.
Zgierski wypił kieliszek milcząc i pragnąc zaznaczyć milczeniem, że chwila jest bardzo uroczystą. Pierwszy jednak kieliszek nasunął mu szereg nowych myśli.
„Jeżeli ona – mówił sobie – wychodzi za Mielnickiego, który jest majętnym człowiekiem, więc – nie ma do mnie żadnego interesu. A jeżeli nie ma interesu, więc… co?… Więc – chyba kocha się we mnie?…”.
I w tej chwili w jego duszy, która była mieszaniną najniezgodniejszych pierwiastków, obudziła się potrzeba szczerości.
– Śledzie są wyborne!… – mówił. – Kawior… kawior jest wyższym nad sam podziw! Czy może być coś wyższego nad podziw? – zapytał badając spojrzeniem, czy pani Latter zrozumiała jego słówko. I poznał, że zrozumiała.
– Panie Stefanie – rzekła pani Latter – nie widziałam, ażeby pan pił za gościa…
– Więc ja ten kieliszek tej wybornej starki piłem w imieniu?…
– Chyba… w imieniu gospodarza – wtrąciła pani Latter patrząc na obrus.
– Pani!… – odparł spoglądając na nią z wyrazem przyjaźni, która mocno zahaczała o miłość i – nalewając drugi kieliszek. – Pani – mówił zniżonym głosem – teraz piję jako gość… Jako gość, który umie milczeć nawet wówczas, gdy jego serce chciałoby… Powiedziałbym: zapłakać, lecz powiem: zawołać… Pani, jeżeli jest to potrzebne do twego szczęścia i spokoju, pozwól mi, ażebym taki sam kielich wypił… za jakieś wspólne zdrowie… choćby nad brzegami Buga… Skończyłem.
Postawił wypity kieliszek i usiadł opierając głowę na ręku.
W tej chwili wszedł Stanisław z tacą pełną ostryg na lodzie.
– Co?… – zawołał Zgierski. – Ostrygi?
Zasłonił ręką oczy jak człowiek głęboko wzruszony i myślał: „Więc ona, wychodząc za mąż, daje mi do zrozumienia, że kocha się we mnie… Jest to bardzo przyjemne, ale i bardzo… Nie niebezpieczne, tylko… trudne… Wolałbym, ażeby miała o dwadzieścia lat mniej…”.
Rzucił się do ostryg i jadł szybko, w milczeniu, wciskając dramatycznymi ruchami dużo cytryny, jak człowiek, który cierpi, lecz chce pokazać, że mu wszystko jedno.
– Panie Stefanie – odezwała się pani Latter omdlewającym głosem – mamy wprawdzie chablis…
– Spostrzegłem to – odparł Zgierski, który po drugim kieliszku starki czuł potrzebę dowiedzenia, że odznacza się piekielną przenikliwością.
– Ale może by pan spróbował tego wina…
Nalała mu kieliszek. Skosztował i spojrzał na nią prawie surowo.
– Pani – rzekł – tak niezwykle omszoną butelkę musiałem spostrzec od razu… Pani pojmuje… Lecz w tej chwili przekonywam się, że takiego wina nie mogła wybrać kobieta…
– Jest to prezent pana… pana Mielnickiego, wuja i opiekuna jednej z moich uczennic – odpowiedziała pani Latter spuszczając oczy.
– Pani życzy sobie, ażebym pił to wino? – uroczyście zapytał Zgierski.
– Ależ proszę pana.
– Ażebym pił z kielicha pana Mielnickiego, który zresztą może być człowiekiem najgodniejszym szacunku…
Milczenie. Lecz w tej chwili Zgierski uczuł, że jego nogę dotyka inna noga.
„Mógłbym sądzić, że ma do mnie jakiś ważny interes – pomyślał wypijając dwa kieliszki wina jeden po drugim. – Ale jeżeli wychodzi za tak majętnego człowieka, jak Mielnicki…”.