Emancypantki - Болеслав Прус 15 стр.


Zgierski zamienił się w posąg; nie przysuwał ani też odsuwał swojej nogi, tylko wypił trzeci kieliszek wina, zjadł jakąś rybę, wypił czwarty kieliszek, zaczął jeść jakieś mięso i całkiem zapomniawszy o pani Latter cofnął się pamięcią w odległą przeszłość.

Marzył, że kiedy z górą przed trzydziestoma laty ktoś trącił go w nogę pod stołem, zdawało mu się, że uderzył piorun i – zupełnie stracił przytomność, a nawet bodaj czy nie upuścił widelca. Gdy ten sam wypadek powtórzył się przed dwudziestoma laty, Zgierski był wprawdzie mniej wstrząśnięty, ale czuł, że otwiera się nad nim niebo. Gdy spotkało go to przed dziesięcioma laty, nie widział już ani piorunów, ani nieba otwierającego się nad głową, ale jeszcze napełniły go najpiękniejsze ziemskie nadzieje.

Dzisiaj zaś pomyślał, że jednak – znajduje się w kłopotliwej i pozycji. Bo jak tu nie być w kłopocie w jego wieku wobec namiętnej kobiety?…

Spuścił oczy, jadł za trzech, a pił za czterech, przy czym jego wielka łysina okryła się kroplistym potem.

„Ten Mielnicki ma chyba ze sześćdziesiąt lat – myślał – i porywa się… Nie ma to, jak mieszkać na wsi!…”.

Śniadanie skończyło się, Zgierski był rozmarzony, zakłopotany, nawet zawstydzony; pani Latter zupełnie spokojna.

– Upiłem się – rzekł przy czarnej kawie i doskonałym koniaku.

– Pan?… – uśmiechnęła się pani Latter. – Mam lepsze wyobrażenie o sile pańskiej głowy.

– No, tak… Nie wiem, ażebym kiedykolwiek stracił przytomność, ale trunki były rzeczywiście mocne… Mogły rozmarzyć…

– Na nieszczęście pan nawet w marzeniach nie zapominasz się – odparła z odcieniem goryczy pani Latter. – Okropni są ludzie zawsze logiczni…

Zgierski smutnie kiwnął głową jak człowiek, który choćby nie chciał, musi dźwigać brzemię żelaznej logiczności i – podał gospodyni rękę. Przeszli do gabinetu, gdzie pani Latter wskazała mu pudełko cygar, a sama zapaliła świecę.

– Pyszne cygara! – westchnął Zgierski. – Czy… czy wolno prosić jeszcze o filiżankę kawy?…

W tej chwili wszedł Stanisław niosąc na tacy srebrny maszynkę, butelkę koniaku i filiżanki.

– Pan myśli, że po trzechmiesięcznym niewidzeniu zapomniałam o jego upodobaniach? – rzekła z uśmiechem pani Latter nalewając kawę.

Potem podsunęła koniak.

Czarne oczki Zgierskiego już nie biegały niespokojnie: jedno bowiem usiłowało pójść na prawo, drugie na lewo, a ich właściciel zadawał sobie niemałą fatygę, ażeby utrzymać je w linii prostej. Pani Latter spostrzegła to, sama wypiła jednym tchem kieliszek koniaku i nagle odezwała się:

– A propos… Chociaż to jeszcze nie luty, pozwoli pan, że uregulujemy nasz rachunek…

Zgierski cofnął się, jakby mu na głowę wylano strumień wody.

– Przepraszam panią, ale… jaki rachunek?…

– Trzysta rubli za następne półrocze.

Osłupiał i błysnęła mu myśl, że to on, on z całym swoim sprytem i piekielną zręcznością, pada ofiarą intrygi osnutej przez kobietę!… Potem przypomniał sobie dawny aforyzm, że najprzebieglejszego mężczyznę może wyprowadzić w pole najzwyklejsza kobieta, i nareszcie – zmieszał się.

– Zdaje mi się… – mówił – zdaje mi się…

Ale wyrazy więzły mu w gardle, a myśli w głowie.

Czuł, że wpada w pułapkę, którą zna doskonale, lecz która w tej chwili nie przedstawia mu się dosyć jasno.

„Anemia mózgowa!…” – rzekł do siebie i dla odegnania jej wypił nowy kieliszek koniaku.

16. Pan Zgierski praktyczny

Lekarstwo było skuteczne. Zgierski bowiem nie tylko odzyskał energię w myślach, ale poczuł chęć do stoczenia utarczki z panią Latter. Ona chciała go czymś zaskoczyć?… Doskonale! Teraz on pokaże, że zaskoczyć się nie da, gdyż zawsze i wszędzie panuje nad sytuacją.

– Ponieważ – zaczął z uśmiechem – pragnie pani mówić o interesach (ja sądziłem, że między nami nie ma nic pilnego!…), więc mówmy systematycznie. Nie dlatego, broń Boże, abym kładł jakiś nacisk, gdyż między mami… Ale oboje przywykliśmy do zwięzłości..

– Naturalnie – wtrąciła pani Latter – o pieniądzach musimy mówić jak finansiści.

– Pojmuję panią i pani mnie… Otóż mam u pani drobny depozyt, o którym między nami wspominać by nie warto, gdyby nie obustronne zamiłowanie porządku w rachunkach i zwięzłości w umowach… Depozyt ten, pięć tysięcy rubli, zostaje u pani z roku na rok… no, tak… Ale w połowie sierpnia roku zeszłego wspomniałem, owszem, nawet wyraźnie sformułowałem zamiar podniesienia tej sumki w lutym roku bieżącego… Nie mogę zatem przyjmować procentu za następne półrocze.

– A jeżeli ja uprę się i nie oddam panu w lutym, co mi pan zrobi? – zapytała pani Latter śmiejąc się.

– Naturalnie że zostawię pani sumkę do połowy lipca – odparł z ukłonem Zgierski. – Za to w lipcu stanowczo mieć ją muszę, gdyż inaczej grozi mi nieprzyjemność, na którą pani, o ile ją znam, nigdy by nie zezwoliła.

– Ależ rozumie się…

– Jestem tego pewny i nawet przypominam sobie (co obudziło we mnie najwyższą cześć i podziw) słowa pani: „Choćbym miała sprzedać wszystkie meble własne i szkolne, zwrócę panu pięć tysięcy rubli na termin…”.

– Nawet według naszej umowy wszystkie one już należą do pana – dodała pani Latter.

Zgierski machnął ręką.

– Czysta formalność, oparta na wyraźnym żądaniu pani… której dopełniłbym tylko w wypadku, gdyby ta kombinacja była dla pani korzystną.

– Więc pięć tysięcy rubli zostawia mi pan do połowy lipca? – rzekła pani Latter.

– Tak jest. Dopiero w tym terminie zawiśnie mi nad głową miecz Damoklesa… Czy pani da wiarę, iż mogą mi zlicytować meble?…

Pani Latter nalała mu nowy kieliszek.

– Proszę pana – zaczęła po chwili – a gdybym w ciągu tego lub przyszłego miesiąca zapotrzebowała jeszcze… – czterech tysięcy rubli także do połowy lipca?…

– Gdzież znowu… Nieprawdopodobne… – odparł Zgierski wzruszając ramionami.

– Owszem, jest to możliwe, gdyż bardzo wiele uczennic zapłaci mi dopiero w końcu czerwca.

Zgierski zamyślił się.

– A to ma pani kłopot… – rzekł. – Żałuję, że umieściłem wszystkie moje fundusze w akcjach cukrowni… No, żałuję!… tak się mówi… Pani wie, że teraz cukrownie dają osiemnaście i dwadzieścia procent dywidendy?… Gdyby nie to, musiałbym się dobrze kurczyć… Więc naturalnie nie tego żałuję, że mam akcje, ale… że nie mogę służyć pani na tak krótki termin…

Pani Latter zarumieniła się.

– Szkoda – rzekła.

Zgierski dokończył kieliszka i uczuł niepokonaną chęć zaimponowania swymi informacjami.

– Jestem pewny – zaczął – że nie posądza mnie pani o brak chęci służenia jej. Bo pomijam głęboką życzliwość, o której nie mówi się przy rachunkach, a której posiadaniem dla pani słusznie się szczycę… Pomijam to, gdyż choćbym był najbardziej interesownym człowiekiem, to przecież wiem, że pani, mówiąc językiem finansowym, stanowi dobrą hipotekę… Proszę pani, mówmy szczerze… Już sam Mielnicki daje duże gwarancje, a taki Solski… mój Boże!…

Zgierski westchnął, pani Latter spuściła oczy.

– Nie rozumiem pana… i nie chcę rozumieć… – dodała zniżonym głosem. – Nawet proszę pana, ażeby tych kwestyj nie poruszał…

– Pojmuję i uwielbiam delikatność pani, ale… Cóżeśmy winni, że Mielnicki na prawo i na lewo skarży się, iż dostał odkosza, opowiadając przy tym o swej miłości dla pani. Czemu zresztą nikt się nie dziwi, a ja najmniej… – dodał z westchnieniem.

– Mielnicki jest oryginał – uśmiechnęła się pani Latter. – Ale pan Solski niczym, ale to niczym nie upoważniał… i przyznam się panu, że ta wieść obraża mnie…

– A jednak ta wieść przyszła z Rzymu, gdzie mieszka kilka polskich rodzin, które już dostrzegły, że pan Stefan zajął się panną Heleną.

– Nic, ale to nic o tym nie wiem – rzekła pani Latter. – Pokazuje się, że nasza pensja jest fortecą, do której wieści nie dochodzą.

– Hum! – mruknął Zgierski. – Musiały jednak dojść, i to z dobrego źródła, skoro zaniepokoiły pana Dębickiego…

– Dębickiego?… – powtórzyła zdumiona pani Latter.

– To jest tylko moje przypuszczenie – pośpieszył dodać pan Zgierski – lecz mówię o nim przez przyjaźń dla pani…

Pani Latter dziwiła się coraz więcej.

– Widzi pani, jak dobrze jest mieć przyjaciół, którzy umieją obserwować… Pan Dębicki, jak wiadomo, od dawna zna się z panem Solskim, a stosunki ich zacieśniają się jeszcze mocniej, ponieważ pan Dębicki obejmuje zarząd nad biblioteką Solskich…

– Nic o tym nie wiem… – wtrąciła pani Latter.

– Za to ja wiem i czuwam – odparł Zgierski z uśmiechem. – Wiem również, że pan Dębicki otrzymał kiedyś ostrą admonicję od panny Heleny.

– Ach, przy tej nieszczęsnej algebrze!…

– Otóż to. Mam więc prawo przypuszczać, że pan Dębicki nie żywi zbyt sympatycznych uczuć dla panny Heleny i może nierad by zostać jej oficjalistą… Widzi pani, z drobiazgów składają się duże wypadki…

– Jeszcze nic nie rozumiem.

– Zaraz pani zrozumie. Otóż w parę dni potem, kiedy mnie doszła wieść o zabiegach pana Solskiego około panny Heleny, jeden z moich przyjaciół wspomniał mi, że pan Dębicki wypytywał go…

– O co?

– Ani mniej, ani więcej tylko o wysokość kwoty, jaką złożyłem u pani, a nawet… o wysokość procentu… Przyzna pani, że ta troskliwość byłaby dziwną ze strony pana Dębickiego, gdybyśmy nie mieli prawa zaliczać go do partii nam nieprzychylnej.

– Jaki niegodziwiec! – wybuchnęła pani Latter. – Ale cóż to znowu za partia nieprzychylna?… Przestrasza mnie pan…

– Nie ma się czego lękać, gdyż są to rzeczy naturalne – mówił Zgierski. – Znamy przysłowie: zazdrość towarzyszy powodzeniu jak cień światłu… Więc jedni (przepraszam, ale mówimy otwarcie?…), jedni czy jedne zazdroszczą pani – Mielnickiego… Innym – pensja pani może być solą w oku… Ale panny Malinowskiej nie zaliczam do nich…

– Pan zna Malinowską?… – zapytała pani Latter opuszczając ręce na fotel.

– Tak. Jest to dobra kobieta i jej niech pani nie zalicza do nieprzychylnych. Ale o tym kiedy indziej… Dalej, są tacy i takie, które zazdroszczą pannie Helenie Solskiego, a nareszcie i tacy, którzy patrzą przez mikroskop na drobne usterki pana Kazimierza.

– Cóż mają do niego? – szepnęła pani Latter przymykając oczy, bo czuła, że wobec ogromu informacyj Zgierskiego zaczyna się jej w głowie kręcić.

– Nic wielkiego!… – odparł Zgierski chwiejąc się, jakby pragnął w równowadze utrzymać głowę. – Zarzucają panu Kazimierzowi… to jest nie tyle zarzucają, ile dziwią się, a właściwie…

– Panie Zgierski… panie Stefanie, mów pan po prostu!… – zawołała pani Latter składając ręce.

– Mam mówić krótko i węzłowato?… To mi się podoba… To jest w stylu pani…

– A więc?

– A więc?… Aha!… no tak… – powtarzał Zgierski usiłując skupić uwagę. – Dziwią się tedy, że syn pani… to jest – szanowny i utalentowany pan Kazimierz, nie ma dotychczas określonego zajęcia.

– Kazio wkrótce wyjeżdża za granicę – odparła pani Latter.

– Rozumiem, do pana Solskiego.

– Do uniwersytetu.

– Ach, tak! – potwierdził Zgierski. – Dalej, zarzucają panu Kazimierzowi miłostki… No, miłość, pojmuje pani… światło życia, kwiat duszy… Ja – dodał z głupowatym uśmiechem – najmniej powinien bym oburzać się na miłostki młodych ludzi… Pojmuje mnie pani… Na nieszczęście pan Kazimierz zaangażował trochę pensję…

– Tej panny już nie ma u nas – wtrąciła surowo pani Latter.

– Zawsze uwielbiałem takt pani – rzekł Zgierski i pocałował ją w rękę. – Co zaś do innych zarzutów…

– Jeszcze?…

Zgierski machnął ręką.

– Wspominać nie warto! – mówił. – Gorszą się tym, że pan Kazimierz trochę gra…

– Jak to?…

– No tak… – dodał pokazując rękoma tasowanie kart. – Ale, proszę pani, on gra tak szczęśliwie, że można być o niego spokojnym. Przed świętami pożyczył ode mnie pięćdziesiąt rubli na tydzień (mając do spłacenia jakiś dłużek honorowy), a oddał w trzy dni i jeszcze zaprosił mnie na śniadanie…

Pani Latter opadły ręce.

– Mój syn – rzekła – mój syn gra w karty?… To kłamstwo!…

– Sam widziałem… Ale gra rozsądnie i w tak wybornych towarzystwach…

Rysy pani Latter zmieniły się w sposób nieprzyjemny: była prawie brzydka.

– Zrobiłem pani przykrość? – zapytał Zgierski bolejącym tonem.

– O nie. Tylko… ponieważ wiem, co to jest gra w karty…

– Zapewne świętej pamięci drugi mąż pani?… – wtrącił pobożnie Zgierski.

Pani Latter zerwała się z kanapki.

– Nie pozwolę memu synowi grać!… – zawołała podnosząc zaciśniętą pięść. – Kocham go, jak tylko matka może kochać jedynaka, ale… wyrzekłabym się go…

Rozbiegnięte oczy Zgierskiego skoncentrowały się. Ujął panią Latter za obie ręce, posadził i rzekł innym tonem:

– Doskonale!… wygraliśmy!… Teraz możemy pogadać o interesach.

– O interesach?… – powtórzyła zdziwiona.

– Tak. Proszę o kilka minut cierpliwości… Akcje cukrowni, pojmuje pani, moje akcje można przecie zastawić, ponieważ (jak powiedziałem) pani stanowi doskonałą hipotekę… Pani i panna Helena… Taki Mielnicki jest człowiekiem majętnym, a taki Solski… O nim nie ma co mówić.

– Proszę nie wspominać tych nazwisk.

– Hum!… A jednak wolałbym o nich usłyszeć od samej pani… Pani potrzebuje czterech tysięcy rubli do połowy lipca, rozumiem to i mogę zastawić moje akcje… Ale – muszę mieć pewność, poza obrębem pensji

– Dlaczego? – zdziwiła się pani Latter.

– Mój Boże, dlatego że pensja z powodu różnych okoliczności, jakie się w niej wydarzyły, prawie nic nie jest warta. Wybaczy pani szczerość?… Czysty dochód z pensji już w zeszłym roku zmniejszył się, a dziś zapewne spadł do zera. Tymczasem pan Kazimierz ciągle potrzebuje pieniędzy, zwyczajnie jak młody człowiek… Przed chwilą jednak poznałem, że z synem da sobie pani radę, co jest rzeczą bardzo ważną… No, ale choćby pan Kazimierz wziął się do jakiego zajęcia czy też w inny sposób miał byt zabezpieczony, to jeszcze nie wszystko… Zmniejszą się wydatki, lecz dochody nie wzrosną…

– Nic, ale to nic nie rozumiem – wtrąciła zirytowana pani Latter.

– Szkoda! szkoda!… – szepnął.

Oparł głowę na ręku i zasłonił oczy. Zdawało mu się, że pokój krąży… To jest nie krąży, ale waha się w lewo i w prawo. Ale właśnie to odkrycie spotęgowało w nim odwagę i szczerość.

– Proszę pani – rzekł patrząc na nią – pojmuję delikatność pani… Rozumiem, że kobieta szlachetna nie może odpowiadać na pewne pytania, osobliwie, gdy są postawione w niewłaściwym czasie… Z drugiej zaś strony, pani potrzebuje czterech tysięcy rubli do lipca, które ja mogę mieć, ale… ja potrzebuję pewności!… Już i tak pan Dębicki dowiaduje się: ile biorę od pani procentu od pięciu tysięcy, i gotów nazwać mnie lichwiarzem za to, że biorę dwanaście. Tymczasem mój kapitalik jest tak mały, a wydatki tak raz na zawsze określone, że przy mniejszym procencie nie mógłbym istnieć…

– Do czego to prowadzi, panie Zgierski?

– Proszę pani, do… pożyczenia czterech tysięcy rubli, ale… z pewnymi gwarancjami. Rozumiem, że pani bardzo może potrzebować pieniędzy dzisiaj, a z całą łatwością zwrócić je w lipcu. Tylko…

– Niech pan mówi wyraźnie, panie Zgierski…

– A jeżeli wyda się to pani szorstkim?…

– W interesach nie chodzi o dobry ton.

– Podziwiam panią! – zawołał Zgierski całując jej ręce. – Więc mogę mówić zwięźle, tak jak gdybym stawiał ultimatum?…

– Ależ proszę.

– Wybornie. Zatem nie będę dotykał kwestii pana Kazimierza, chociaż… jakkolwiek jest to młodzieniec zdolny i sympatyczny, niemniej może bardzo wpłynąć na przyszłe stanowisko pani.

– Cóż to znaczy?…

– To znaczy, że o panu Kazimierzu, zdaje mi się, już coś słyszał pan Mielnicki i… podobno – zamyślił się… – Zapewne zachowanie się pana Kazimierza może oddziałać i na projekta pana Solskiego… Pojmuje pani?

– Nie, panie.

– Więc będę jeszcze zwięźlejszym – odparł trochę obrażony Zgierski.

– Na to czekam od godziny.

– Cudownie! – uśmiechnął się. – A zatem… będę pani służył czterema tysiącami rubli do lipca, a choćby i do grudnia, jeżeli…

Назад Дальше