– Znowu waha się pan?
– Już nie. Jeżeli otrzymam od pani bilecik donoszący mi, że albo pani przyjęła pana Mielnickiego, albo pan Solski oświadczył się pannie Helenie.
Pani Latter zacisnęła ręce.
– Bardzo pan ufa mojej przyjaźni dla siebie – rzekła uśmiechając się.
– Bo też tylko przyjaciołom mogę służyć w podobnych okolicznościach.
– Wymaga pan, abym powierzała mu tajemnice rodzinne?…
– Ja powierzam pani połowę majątku…
Pani Latter wyciągnęła rękę, którą Zgierski znowu ucałował, i śmiejąc się mówiła:
– Dziwak z pana, ale wybaczam to… Więc jakaż jest konkluzja naszej rozmowy?
– Są dwie – odparł Zgierski. – Zostawiam pani pięć tysięcy rubli do połowy lipca i… mogę dostarczyć jeszcze cztery tysiące rubli, ale…
– Ale?…
– Ale tylko albo przyszłej pani Mielnickiej, albo przyszłej teściowej pana Solskiego.
– Jakąż rolę chce pan odegrać wobec mnie? – zawołała prawie z gniewem pani Latter. – Sądziłam, że będziemy mówili o bezpieczeństwie pańskich sum, o… procentach, ale nie o małżeństwach, do których pan ciągle powraca.
„Musi być bardzo pewna siebie…” – pomyślał Zgierski. I zrobiwszy minę życzliwą a strapioną odpowiedział:
– Pani!… bo nie śmiem powiedzieć: droga pani… Jaką ja rolę chcę wobec niej odegrać?… Pani, to będzie śmiałe, co powiem, ale powiem. Chcę odegrać rolę przyjaciela, który wyprowadza na świat więźnia z jego celi, choć ten opiera się i gniewa…
Pani – dodał całując ją w rękę – nie myśl o mnie źle… W tych czasach przechodzi pani ważną epokę życia, waha się pani, a nie ma doradcy… Otóż – ja będę tym doradcą, nawet egzekutorem, bo jestem pewny, że za pół roku będzie mi pani wdzięczna. Chociaż wdzięczność!… – westchnął.
Nastąpiło milczenie, potem zaczęto mówić o rzeczach obojętnych, ale rozmowa rwała się. Pani Latter była rozdrażniona, Zgierski czuł, że za dużo powiedział i za długo siedzi.
Więc pożegnał gospodynię domu i wyszedł niekontent z siebie. Miał pasję imponować ludziom przebiegłością i rozległymi informacjami, a dziś pragnął wywołać zdumienie w pani Latter i skłonić ją do poufnych zwierzeń. Tymczasem nic!… Milczała jak kamień, a zamiast podziwiać go, wciąż powracała do pieniędzy i procentów, co gniewało Zgierskiego, który wolałby uchodzić za najchytrzejszego demona aniżeli za małego procentowicza.
„Ach, te kobiety… te kobiety!… przewrotne istoty…” – myślał czując, że zrobił krok fałszywy.
Lecz gdy znalazł się na ulicy i owionęło go po wybornych trunkach świeże powietrze, wstąpiła mu w serce otucha.
– Zaraz!… – mówił – o co ja mam do siebie pretensję?… Zastrzegłem zwrot pięciu tysięcy rubli w sposób stanowczy… Cztery tysiące rubli tylko obiecałem… Mam prawo liczyć kiedyś na stosunki z Mielnickim, z Solskim, z Malinowską, a przecie każdy nowy stosunek to jak bilet na loterię; szansa choćby małej wygranej jest… Mój Boże, ja się kontentuję małymi wygranymi, byle było ich dużo!… A tylko niepotrzebnie wspomniałem o Rzymie, o Dębickim i o kochanym Kaziu… No, ale mam stracić na nim dwieście rubli?… Przecież nie powiedziałem nic, tylkom nadmienił, że troszeczkę gra i że potrzeba go wysłać za granicę. On mi sam za to podziękuje… Po co ja mówiłem o Rzymie? Najlepsza metoda: dać poznać, że się wie o fakcie, a nie cytować źródeł. O, tu zrobiłem błąd…
Jeżeli Zgierski był grzesznikiem, to w każdym razie krążył blisko drogi zbawienia, ponieważ ciągle rachował się ze sobą.
Tymczasem do gabinetu pani Latter, która spacerowała rozgorączkowana, wsunęła się gospodyni, panna Marta.
– Cóż, proszę pani – rzekła z uśmiechem – dobre było śniadanie?
– Tak… dobre… Oto łotr!
– Ten Zgierski? – pochwyciła zawsze ciekawa gospodyni.
– Ach, co tam Zgierski… Ten kochany Dębicki intrygant!…
Panna Marta klasnęła w ręce.
– A co, nie mówiłam?… – zawołała. – Nigdy nie mam zaufania do takich ścichapęków. Niby łagodniutki, spokojniutki, a to nurek!… On nawet, proszę pani, wygląda na intryganta i nie dałabym grosza, że gotów popełnić zbrodnię…
Potok wymowy panny Marty nieco otrzeźwił panią Latter, więc szybko przerwała jej:
– Tylko… proszę tego nie powtarzać nikomu…
– Ach, pani, ach, paniuńciu, za kogo mnie pani bierze?… Jezus Maria, wolałabym język stracić aniżeli powtórzyć to, co mi pani mówi pod sekretem. Cóż to ja?… Ale może by, proszę paniusi, zrobić jakiś ład z tym niegodzijaszem, bo i zakała pensji, i pani życie zatruwa… Gałgan!…
– Proszę cię, panno Marto, żadnych uwag. Idź do siebie i nic nie mów, a najlepiej mi usłużysz.
– Idę i nic nie mówię. Ale nie może mi pani zabronić modlitwy, ażeby taki skonał; bo modlitwa to rozmowa uciśnionej duszy z Bogiem…
Pani Latter znowu została sama – wzburzona.
„Co ja teraz pocznę?… – myślała, szybko chodząc. – Więc pensja nic niewarta i Zgierski już stręczy nabywczynię. Przysięgłabym, że ułożył się z nią o swoją sumę! Naturalnie między Solskim i Helenką coś musi być… Dałby Bóg, bo w niej ostatnia nadzieja… Ale jakiż niegodziwy ten Dębicki! Teraz rozumiem, dlaczego nie targował się, kiedy mu przeznaczyłam rubla za lekcję… Nędzarz musiał przyjąć, ale mi tego nie zapomniał… Tak, cała nadzieja w Helenie”.
Nad wieczorem panna Howard wciągnęła Madzię do swego pokoju i zatrzasnąwszy drzwi zawołała z triumfem:
– A co, nie mówiłam, że Dębicki jest hultaj?…
– Co znowu?…
– Tak!… Uspokoić się nie mogę po tym, co mi opowiadała Marta. Ale, panno Magdaleno, przyrzeknijmy sobie, że go tu nie będzie…
– Co on zrobił? – zapytała zdziwiona Madzia.
– Wszystko, do czego taki człowiek jest zdolny… O, ja nigdy nie mylę się, panno Magdaleno… Romanowicz zupełnie co innego, to profesor nauk przyrodniczych: energiczny, postępowy, no i elegancki… Widziałam go niedawno u Malinowskiej i powiem pani, że przedstawił mi się zupełnie w nowym świetle. On rozumie, czego potrzeba kobietom. O, my musimy dużo zmienić na pensji, a nade wszystko – uratować panią Latter.
– Czy tylko nie myli się pani? – rzekła Madzia, błagalnie patrząc na pannę Howard.
– Co do tego, że interesa pani Latter idą źle? – odparła z uśmiechem panna Howard.
– Nie, ale co do Dębickiego?… – mówiła Madzia z żalem.
– Pani zawsze będzie nieuleczoną idealistką… Pani gotowa by wątpić o winie zbrodniarza schwytanego na gorącym uczynku…
– Ależ, co on zrobił, proszę pani?
Panna Howard zastanowiła się.
„Co on zrobił?… co zrobił?…” – powtarzała w duchu, nie mogąc pojąć, że ktoś nie potępia człowieka, do którego ona ma wstręt. Potem dodała głośno:
– Przyznam się pani, że bliższych szczegółów nie wiem. Ale panna Marta mówiła mi, że pani Latter jest tak oburzona na Dębickiego, tak… rozżalona, tak… pogardza nim, iż trudno przypuścić, ażeby i jej ten człowiek nie dokuczył.
– Proszę pani, komuż on dokucza?… – nalegała Madzia hamując łzy.
„Komu on dokucza?” – pomyślała panna Klara. A nie mogąc znaleźć odpowiedzi wpadła w gniew.
– Można by myśleć, że masz pani do niego słabość, panno Magdaleno!… – zawołała. – Jak to, więc nie budzi w pani odrazy ta nalana twarz, te baranie oczy, ten zagadkowy uśmieszek, z jakim przemawia choćby do mnie?… Wierz mi, pani, że jest to impertynent… i niedołęga!…
Odwróciła się od Madzi, zmieszana i rozdrażniona. Właściwie nic złego nie wiedziała o Dębickim i to gniewało ją najwięcej.
Madzia posmutniała i zabierała się do odejścia.
– Ale… ale… panno Magdaleno, pani nie zna Malinowskiej?… Musimy jednak u niej być i koniecznie skłonić, ażeby weszła do spółki z panią Latter. Muszę ocalić panią Latter, przysięgłam sobie, szczególniej za to, że wydaliła Joannę… Nieznośna dziewczyna!…
– Ja także chciałabym dopomóc pani Latter, jeżeli potrafię, ale cóż mogę zrobić u panny Malinowskiej?
– Ja zrobię. Już ją przygotowuję, ale ona jeszcze opiera się. Jeżeli więc pani pójdzie do niej ze mną, przekonamy ją, że cała pensja życzy sobie zatrzymać panią Latter, no i Malinowska ustąpi.
Madzia opuściła mieszkanie panny Howard, pełna przykrych myśli: zaczęła wątpić o jej wielkim rozumie i sprawiedliwości.
„Co jej się zdaje? – mówiła w duchu – co ja mogę znaczyć wobec panny Malinowskiej, ja, biedna dama klasowa? A choćbyśmy wszystkie tam poszły, czyliż potrafimy skłonić ją do zawarcia spółki z panią Latter?… Nie wiem zresztą, czy sama pani Latter życzyłaby sobie tego.
A znowu z Dębickim nieszczęście!… Co one chcą od niego?… Przecież gdyby to był zły człowiek, nie kochałby go tak pan Solski ani Ada…”.
Po kolacji wszystkie damy klasowe szeptały między sobą o Dębickim, postanawiając albo nie rozmawiać z nim, albo witać go zimno. Madzię tak rozdrażnił ich bezprzyczynowy gniew na niewinnego człowieka, że pod pozorem pisania listów usunęła się za swój parawanik, niechętnie odpowiadając uczennicom, które zasypywały ją pytaniami. Czuła coraz silniej, że na pensji dzieje się coś niedobrego, ale nie mogła sformułować, w czym leży złe i co grozi.
17. Pierwszy uścisk
W następną sobotę przypadał koniec stycznia. Dzień ten głęboko zapisał się w pamięci Magdaleny.
Około jedenastej z rana, kiedy uczennice siedziały w klasach, z jednej sypialni usunięto rzeczy panny Joanny i wyniesiono tylnymi schodami na wóz, który czekał pod oficyną kryjąc się przed spojrzeniami ciekawych. Panna Joanna, blada, ale z podniesioną głową, sama spakowała się i sama dyrygowała tragarzami.
Kiedy wszystko wyniesiono i panna Joanna włożyła kapelusz i okrycie, weszła do sypialni Madzia z listem od pani Latter. Joanna wyrwała z jej ręki list patrząc w oczy z zuchwałym uśmiechem.
– Nie żegnasz się z nikim, Joasiu? – zapytała Madzia.
– Z kim? – odparła szorstko. – Czy z panią Latter, która mi przysłała pieniądze przez… przez moje eks-koleżanki, czy z tą wariatką Howardówną?…
– I nikogo ci nie żal?
– Wszystkie jesteście głupie! – zawołała Joanna – a najgłupsza Howardówna… Apostołka samodzielności kobiet, cha! cha!… Ta kobieta ma chorągiewkę w głowie: niedawno mnie uwielbiała, potem zaczęła kopać dołki pode mną, a teraz udaje, że mnie nie zna…
– Bo po co wydobyłaś ten nieszczęśliwy list! – szepnęła Madzia.
– Tak mi się podobało!… Nie pozwolę, ażeby ktokolwiek mnie krzywdził!… A nie mszczę się nad Howardówną, bo wiem, że ta wariatka dokuczy wszystkim i sama się zgubi… Zgubi pensję i Latterową.
To powiedziawszy panna Joanna wyszła z gniewem na korytarz, ostentacyjnie usuwając się od Madzi.
– I ze mną nie żegnasz się? – spytała Madzia.
– Bo wszystkie jesteście głupie! – zawołała wybuchając płaczem.
Prędko przebiegła przez korytarz i znikła na bocznych schodach, skąd jeszcze parę razy doleciało jej spazmatyczne szlochanie.
O piątej po południu w kancelarii na drugim piętrze miała odbyć się sesja miesięczna. Ponieważ profesorowie czekali, a pani Latter jeszcze nie przyszła, więc panna Howard szepnęła Madzi, ażeby przypomniała o tym przełożonej.
Madzia zbiegłszy na pierwsze piętro weszła do gabinetu, lecz pani Latter nie było. Zajrzała do dalszych pokojów i spotkała – pana Kazimierza. Był wzburzony, ale piękny.
– Pani Latter nie ma?… – zapytała zmieszana Madzia.
– Poszła mama na sesję – odparł. A widząc, że zarumieniona Madzia chce odejść, chwycił ją za rękę i rzekł:
– Proszę o chwilkę rozmowy, panno Magdaleno. Przecież pani nie należy do sesji.
Madzia tak zlękła się, że nie mogła wydobyć głosu. Bała się pana Kazimierza, ale nie miała siły opierać się jego życzeniu.
– Chcę z panią pogadać o mojej matce, panno Magdaleno…
– Ach, tak!… – i Madzia odetchnęła.
– Niech pani siądzie, panno Magdaleno.
Usiadła, bojaźliwie patrząc mu w oczy.
– Mam do pani dwie prośby. Czy zechce pani je spełnić?… Niech się pani nie lęka: obie dotyczą mojej matki.
– Wszystko jestem gotowa zrobić dla pani Latter – szepnęła Madzia.
– Ale nic dla jej syna – wtrącił Kazimierz z gorzkim uśmiechem. – Mniejsza o mnie – dodał. – Czy pani nie spostrzegła, że moja matka od pewnego czasu jest bardzo… rozdrażniona?…
– Uważamy to wszyscy – odparła po chwili wahania.
– Oczywiście jedno z dwojga: albo matka ma kłopoty, o których nie wiem, albo… grozi jej ciężka choroba – dokończył ciszej, zasłaniając twarz ręką. – Cóż pani o tym sądzi?… – zapytał nagle.
– Ja sądzę, że… może kłopoty…
– Ale jakie?… Przecie ubytek kilku uczennic nic nie znaczy dla pensji… Więc co?… Helenka wyjechała za granicę i o nią chyba matka nie potrzebuje się troszczyć… Ona da sobie radę!… – zawołał z uśmiechem. – Cóż więc pozostaje?… Chyba ja?… No, ale ja także jestem gotów wyjechać i nie wiem, dlaczego mama ociąga się…
Madzia spuściła oczy.
– Doprawdy, że niepokoję się matką – ciągnął pan Kazimierz tonem raczej gniewnym aniżeli zmartwionym. – Jest zdenerwowana, nawet w stosunkach ze mną, a o kuracji nie pozwala sobie mówić… Przy tym zachodzi w niej jakaś zmiana. O ile sięgam pamięcią, zawsze zachęcała mnie do zrobienia wyższej kariery, no i ja robię ją, mam znajomości… Tymczasem dziś, kiedy powinien bym jechać, mama wypaliła mi takie kazanie o pracy i zarobkach, że przestraszyłem się… A co mnie najwięcej niepokoi, że wszystkie morały prawiła mi tonem szyderczym… jakaś podniecona… śmiejąc się…
– Czy pani nie dostrzegła zmiany w zwyczajach mojej matki?… Czy… na przykład… nie uważa pani, ażeby matka… ażeby matka… zażywała eter?… Eterem posługują się niekiedy do uśmierzania bólów newralgicznych… Zresztą – ja nic nie rozumiem…
Rozpaczliwym ruchem objął się rękoma za głowę, ale na jego twarzy widać było tylko rozdrażnienie.
– Proszę, niech pani nikomu nie wspomina, że mówiłem o eterze, bo mogę się mylić… Ale proszę… niech pani daje baczność na mamę, panno Magdaleno – dodał ujmując jej rękę i błagalnie patrząc w oczy. – Doprawdy, że uważam panią za osobę najbliższą nam, jakby drugą córkę mojej matki… I gdyby pani coś dostrzegła, niech zawiadomi mnie o tym, gdziekolwiek będę: tu czy za granicą… Zrobi to pani?… – pytał tonem smutnym i pieszczotliwym.
– Tak… – odpowiedziała cicho Madzia, którą przebiegały dreszcze na dźwięk głosu pana Kazimierza.
– A teraz druga prośba. Niech pani napisze list do Helenki w tym guście, że mama jest rozdrażniona, że na pensji wszystko idzie źle… I niech pani jeszcze doda tonem żartobliwym, że Warszawa dużo mówi o jej zabawach i kokieterii. Szczególna dziewczyna, powiadam pani… Chce podobać się Solskiemu, a bałamuci innych! Dobra to metoda, ale nie z każdym… Solski jest partią zbyt poważną, ażeby godziło się zrażać go lekkomyślnym postępowaniem.
Madzia z niepokojem spojrzała na pana Kazimierza. Przyszły jej na myśl obawy Ady.
– Więc zrobi pani, o co prosiłem?… – To dla mojej matki, panno Magdaleno… – mówił.
– Tak… Chociaż ja nie mogę pisać do Heli o panu Solskim…
Wyraz niecierpliwości przebiegł po pięknym obliczu pana Kazimierza, lecz w jednej chwili zniknął.
– Dobrze, więc mniejsza o Solskiego – rzekł. – Ale za to będzie pani pisywać do mnie za granicę o zdrowiu matki?…
– Napiszę, gdyby zaszło coś ważnego.
– Tylko w takim razie?… Ha, cóż robić, dziękuję i za to…
Znowu ujął rękę Madzi i złożył na niej długi pocałunek spoglądając w oczy.
Madzia zaczęła drżeć, lecz nie była w stanie cofnąć ręki. Pan Kazimierz pocałował ją drugi i trzeci raz, coraz przeciąglej i coraz namiętniej. Lecz gdy wziął za drugą rękę, wyrwała mu obie.
– To niepotrzebne – rzekła wzburzona. – Kiedy chodzi o zdrowie pani Latter, mogę pisać nawet do pana…
– Nawet… do mnie!… – powtórzył pan Kazimierz zrywając się z krzesła. – Ach, jakaż pani nielitościwa!… Jednak musi pani przyznać – dodał z uśmiechem – że wygrałem zakład: pocałowałem panią w rączkę, choć dopiero w kilka miesięcy później, aniżeli zapowiedziałem…
Teraz Madzia przypomniała sobie spór, jaki przeprowadzili w październiku wobec Helenki.