O! Gdyby on miał, dodałby jej nieraz do miesięcznej pensji… raz nawet dał jej na to – słowo honoru – choć ona bynajmniej nie żądała takiego dowodu, ona wierzy mu we wszystkim.
Tylko – jakże to można pozwolić, aby koteczek jadł do herbaty samą bułeczkę?!…
Trzeba posłać po szynkę koniecznie, choćby się miał rozgniewać, zresztą ona wie, że koteczek pokrzepić się musi, wszak większe pół dnia w biurze pracuje!
A wiadomo, biuro strasznie zdrowie niszczy. Podobno nawet suchoty13 sprowadza.
Nie!… Bóg by nie był tak nielitościwy i nie zabrałby jej koteczka – nie nawiedziłby go tak strasznym cierpieniem. Tak! Tak! Trzeba, żeby się mężuś lepiej odżywiał, trzeba po szynkę posłać koniecznie.
Biegnie do komody, odsuwa szufladę, wyjmuje ostatniego rubla i chwilkę stoi zafrasowana. Cóż będzie z jutrzejszym obiadem?
E! – poradzi sobie, już wie, w jaki sposób. I uśmiechnięta, podskakując trochę, wychodzi do kuchni. Tymczasem stojący przy oknie mężczyzna odwrócił się i skrzypiąc butami przeszedł przez pokój. Dobył z kieszonki od kamizelki kluczyk, otworzył małą szafkę i spomiędzy porządnie poukładanego ubrania wydostał niewielki pugilares14. W pugilaresiku tym szeleściły banknoty. Otworzył go i spiesznie przerachował. Było tam około pięćdziesięciu rubli. Pugilares schował do kieszeni, wyjął cieniuchną chusteczkę, z baletniczkami po rogach zamiast monogramu, zmienił szpilkę u krawata, po czym zamknąwszy szafkę podszedł do toaletki.
Systematycznie zaczął czesać rzadkie włosy, przyciskając je lekko do różowej skóry, po czym wyjąwszy z szuflady puszkę z pudrem pudrował się lekko, starannie ścierając welutinę z brwi, rzęs i wąsów. Puder osiadł na lekkim meszku, pokrywając policzki koteczka, tworząc w ten sposób na twarzy mężczyzny jakby krepową zasłonę. Po czym lekkim a wprawnym ruchem koteczek przyczernił sobie brwi i rzęsy za pomocą ołówka i odsunąwszy się od lustra, począł rozmaite podbójcze miny próbować.
Od kilku chwil otworzyły się cicho drzwi od kuchni i do pokoju wsunęła się żoncia.
W ręce trzymała szynkę zawiniętą w papier i w niemym uwielbieniu spojrzawszy na męża stanęła, przyciskając szynkę do piersi.
Wydawał się jej w tej chwili tak piękny, tak elegancki, tyle od niej wyższy dystynkcją i rozumem, i pięknością, że wciąż stała zapatrzona w swoje bóstwo fryzujące sobie teraz wąsy maluchnym, rozgrzanym żelazkiem.
On, spojrzawszy przypadkowo na nią, dojrzał to uwielbienie malujące się w jej spłowiałych oczach.
– Hm, patrz! jakiego masz męża – rzekł z zadowoleniem.
Ona nie odpowiedziała nic.
Uśmiechała się tylko, prostując się także, jakby z dumy… urosnąć chciała.
– Możesz mnie pocałować – dodał z pobłażliwością – ale tu w szyję… o!…
Wyciągnął swą tłustą szyję dobrze zbudowanego blondyna i przymknął oczy z dobrotliwym uśmiechem.
Ona zbliżyła się szybko, zmieszana, niezgrabna, nie przyzwyczajona do częstych tego rodzaju pieszczot. Gdy znalazła się tuż przy nim, tak nędzna, mała, chuda, zmieszała się jeszcze więcej.
W lustrze widziała odbicie postaci swej i stojącego wciąż ze zmrużonymi oczyma męża.
Zawstydziła się samej siebie, swego wyniszczenia, swego skromnego szlafroka i stała niezdecydowana, cisnąc wciąż papier z szynką do zapadłej piersi.
Lecz on zniecierpliwił się wreszcie.
– No, korzystaj, kiedy pozwalam…
Podniosła się więc na palce i cała spłoniona pocałowała go w klapę od jasnego żakietu, a silna woń white rose15, wydzielająca się z ubrania męża, odurzała ją do reszty.
Jak pijana zwróciła się do stołu, na którym zaczęła ustawiać talerzyk i rozkładać na nim szynkę.
Ręce jej drżały, widelca utrzymać nie mogła.
Była w tej chwili bardzo szczęśliwa.
Łzy jej oczy osłaniały mgłą wilgotną, serce biło w piersi bardzo żywo.
Tymczasem koteczek nałożył w eleganckie etui całą masę papierosów i z małej doniczki niezapominajek, stojącej przed obrazem Matki Boskiej, uszczknął gałązkę.
Gałązkę tę zatknął sobie w butonierkę i zasiadł do herbaty.
Żona podała mu filiżankę i nasmarowaną bułeczkę. Po czym, jeszcze cała zmieszana, z uśmiechem na pobladłych wargach, podsunęła mu talerzyk z szynką.
On – ze zdziwieniem poruszył umalowanymi brwiami.
– Szynka? – zapytał.
– Tak, kotku – proszę cię, jedz! – odpowiedziała nieśmiało.
– Zbytki! Zbytki!… – dodał, biorąc na talerz największy różowy płatek. – Ale pamiętaj! Gdy zabraknie, nie dodam ani grosza! Ani grosza!
Lecz ona zaprotestowała.
– Nie bój się, wystarczy!… Jedz tylko! Proszę cię!
Krzątała się koło niego, podsuwając mu cukier, masło, śmietankę.
On – nawet nie zważał na tę usłużność, snadź16 przyzwyczajony do tej troskliwości i niewolniczej czci, jaką go zwykle otaczała.
Jadł powoli, nie spiesząc się, odsuwając z daleka talerz z gracją i manierami aktorki, o której gazety piszą ciągle, że jest „dystyngowana”. Wreszcie zapytał, nie podnosząc głowy:
– A ty?
– O, ja mam co innego – odpowiedziała kobieta.
Nastała znów chwila milczenia.
Jakże chętnie pragnęła żoncia zacząć jaką dłuższą z swym koteczkiem rozmowę.
Lecz o czym – o czym ona mówić mogła, pogrążona cała w drobnych kłopotach swego nędznego gospodarstwa, pomiędzy imbrykiem melisy a wiązką rzodkiewki? Instynktem zgadywała, że podobne przedmioty nie są odpowiednie dla jej eleganckiego koteczka, który w tej chwili tak delikatnie, tak ślicznie mieszał łyżką herbatę.
I w głowie tej kobiety powstała myśl bardzo zuchwała.
Gdyby tak koteczek zechciał dziś cały wieczór poświęcić dla niej, dla niej wyłącznie pozostać w domu!
Gorąco jej biło do głowy na samą tę myśl… jakże to byłby miły dla niej wieczór! Jakże jej szczęście byłoby zupełne!…
Ma wprawdzie liczyć brudną bieliznę, ale może to odłożyć do jutra…
Siedzi więc pochylona nad swoją filiżanką i w biednej głowie szuka zawzięcie sposobu, aby stać się miłą, rozmowną.
Wzrok jej pada na leżący na ziemi „Kurierek”.
– Co tam w „Kurierku”? – zapytuje niepewnym głosem.
– Przeczytasz sama – odpowiedział mąż. I znów nastaje milczenie.
Kobieta prawie rozpaczliwie wodzi wzrokiem dokoła.
Tak mają mało spójni moralnej, że wszystkie jej wysiłki pozostają bez skutku. Wreszcie on wstaje, ociera starannie wąsy i raz jeszcze podchodzi do lustra.
Ona wie dobrze, co to znaczy.
Za chwilę koteczek wyjdzie, a ona zostanie sama! Na cały wieczór, na długi, smutny wieczór.
Zapewne – jest do tego przyzwyczajona, ale dziś szczególnie jej smutno. Wszak to dziś rocznica ich ślubu…
On o tym zapomniał zupełnie…
Lecz ona nie zapomniała i chce mu to powiedzieć, wszak dzień taki to prawie uroczyste święto… Lecz on wziął już kapelusz i elegancką laseczkę, teraz naciąga rękawiczki, pogwizdując lekko. Żona zbliża się ku niemu, przełykając z trudnością ślinę.
– Wychodzisz? – pyta, patrząc mu błagalnie w oczy, jak pies świeżo obity.
– Naturalnie!…
Ona przestępuje z nogi na nogę, ręce jej machinalnie wyciągają bryty szlafroka.
– Zostań w domu – prosi cichutko.
On odwraca ze zdziwieniem głowę.
– Po co?
Tym jednym pytaniem przybija ją do miejsca.
Tak! Prawda! Po co?
Taki strojny, mądry, piękny mężczyzna ma siedzieć w tych trzech klatkach, których okna wychodzą na odludną ulicę…
Ona – ach! Ona to co innego!
Pragnie go jednak zatrzymać choćby chwilkę jeszcze.
– A… co chcesz jutro na obiad? – pyta śpiesznie, wciskając głowę między ramiona.
– A!… co chcesz, byle tanie – odpowiada koteczek, otwierając drzwi do przedpokoju – najlepiej barszczyk, bo może późno wrócę…
Ona już nic nie odpowiada, tylko stoi na środku pokoju, smutna, zgnębiona – ujawniając w ostatnich blaskach zachodzącego słońca swą nędzę opuszczonej i oszukiwanej kobiety.
Nagle – porywa się i biegnie do okna.
On – będzie przechodził przez dziedziniec, zobaczy go jeszcze, może się uśmiechnie do niej, głowę odwróci…
– Nie!
Przeszedł przez dziedziniec pewnym i śmiałym krokiem, wywijając laseczką i pogwizdując lekko.
Dwie dziewczyny stojące koło pompy obejrzały się za nim ze znaczącym uśmiechem. Zniknął w ciemnej bramie, nie myśląc wcale o tym, że na drugim piętrze spoza białych pocerowanych firanek śledzą go oczy pełne łez i miłości, biedne oczy schorowanej kobiety, a zżółkłe i spieczone usta szepczą z dumą i niewysłowionym uczuciem:
– Koteczek! Koteczek!
Siedziała tak w oknie z pół godziny. Była to jedyna chwila dnia, w której oddawała się próżnowaniu.
Wciągała zgniłe powietrze podwórka pełnymi piersiami i wpatrywała się w szmat nieba, który zarysował się ostro pomiędzy szczytami dachów.
W trakcie tego robiła myślą rachunek wydatków dnia całego i układała budżet na dzień następny.
A wszystkie jej myśli kręciły się tylko około jednego punktu.
Punktem tym był naturalnie… koteczek.
Od pierwszej chwili poznania rosły ten blondyn zaimponował jej i oczarował jej dziewiczą istotę.
Gdy się oświadczył o nią, a właściwie o jej skromny posążek, nie mogła szczęściu swemu dać wiary.
Gdy odchodziła od ołtarza, już patrzyła na niego tym pokornym, błagającym wzrokiem, jak pies, którego po raz pierwszy na łańcuchu prowadzą.
Oddała mu się z pokorą i wdzięcznością, kryjąc rumieniec w dłoniach i szepcząc: „Kto się w opiekę”.
On – wspaniale, jak dobry książę z bajki, przyjął klejnot jej dziewictwa i pięć tysięcy rubli, które jako sierota złożone miała w kasie oszczędności.
Od tej chwili Józia o pieniądzach tych nie wiedziała nic.
Należały do niego, rozporządzał nimi według upodobania.
Ona welon oblubienicy zamieniła na fartuch ceratowy i rozpoczęła swą domową krzątaninę. Powoli on oddalał się coraz więcej z domu – wracał późno w noc, często podpity, włócząc na drugi dzień po kątach mieszkania ten „katzenjammer”, w zamiejskich knajpach nabyty. Ona kochała go ciągle tym psim przywiązaniem kobiety, dla której pierwszy mężczyzna chwytający ją w objęcia jest zarazem jedynym przedmiotem uwielbienia.
Koteczek nie miał błędów, koteczek był najlepszym, najmilszym, najpiękniejszym… Dzień, w którym koteczek kładł nowy garnitur, był dniem prawdziwego święta.
Wzruszona, zarumieniona, drżąca okrążała go w kółko, patrząc na niego z podziwem. Jakże piękny i jak zgrabny był jej koteczek!… Ona sama, mój Boże!… ona nie potrzebowała się stroić. Ot, byle co na siebie włożyć. Zresztą nigdzie przecież nie wychodziła z koteczkiem, nigdy – gdzież znowu!… Zawsze jej coś do stroju brakowało. To kapelusza, to bucika, to znów rękawiczki. I tak dzień za dniem schodził. Zresztą nie miała czasu ani zdrowia. Ciągle stękała, chorując już od lat czterech, zaraz po urodzeniu nieżywej dziewczynki. Doktor mówił, że to anemia, ale ona nawet w części nie powiedziała doktorowi, co i gdzie ją boli. Po co? Lekarstwa drogie, a ledwo koniec z końcem ściągnąć można…
Wprawdzie koteczek jest niewybredny, je, co mu podadzą – nawet ją samą do oszczędności zachęca.
Ona nieraz dziwi się, jak mało jada w domu ten rosły, wielki mężczyzna, i frasuje się, że widocznie jadło mu nie smakuje.
Mój Boże! Robi, co można przecież. Ona i sługa jadają „plecówkę”, dla koteczka bierze się na rosół pierwszą krzyżową, masło także kupuje dla niego osobno…
Mimo to on je tak mało!
Byleby nie zachorował z tego braku apetytu… jutro trzeba upiec parę kurcząt i zrobić trochę sałaty…
Ostatni rubel wprawdzie wyszedł, ale Józia ma jeszcze dwa pierścioneczki z pozostałych po rodzicach drobiazgów.
Zastawi je u znajomej fanciarki i dociągnie w ten sposób do końca miesiąca.
Mój Boże!… Ile tam już rzeczy Józi spoczywa u tej fanciarki! I srebrne łyżeczki, i bransoletki po matce, i medalion z perełką, ba! nawet medal od chrztu, i srebrna portmonetka, złoty zegarek! Łańcuszek! Wszystko wyniosła tak wieczorami, gdy mąż wyszedł z domu, „przejść się trochę” – jak mówił – a wracał późno w noc, gwiżdżąc i śpiewając jakieś nie znane Józi piosenki.
Z początku przykro jej było rozstawać się z tymi drobiazgami, później oswoiła się z tą myślą.
Wszak to dla… koteczka.
Kochała go bardzo, bardzo, miłością schorowanej i zamkniętej w domu kobiety. Gdy słyszała jego kroki na schodach, serce jej biło bardzo silnie – w nocy nie kładła się nigdy, dopóki nie wrócił. Rozbierała się wprawdzie, ale bosa i w koszuli siedziała przy oknie, patrząc w ciemną jamę bramy, czy nie dojrzy wysuwającej się z ciemności eleganckiej postaci męża. Gdy nie wracał długo, z najwyższym niepokojem śledziła godziny i przyciskając ręce do piersi, szeptała:
– Boże mój! Niech on już wróci!…
Zdawać by się mogło, że to namiętna kochanka oczekuje swego wybranego na pierwszą schadzkę miłosną – jednak!… jakże dalekie od namiętności było uczucie kładące w spieczone od gorączki wargi tej kobiety modlitwę szczerą, prawie dziecięcą.
– Niech… koteczek wróci!…
A potem ten powrót koteczka nie dawał jej żadnej pieszczoty miłosnej, żadnej chwili tej rozpaczliwej rozkoszy, która jęk prawie z piersi kobiety wydziera.
Koteczek wchodził wolno, systematycznie, nakręcał zegarek, zapalał papierosa, zmieniał obuwie, wystawiając je za drzwi pokoiku, wyciągał z krawata elegancką szpilkę i chował ją w etui.
Wszystko to robił z właściwą sobie gracją, nie spojrzawszy nawet na żonę, która spoza przymkniętych powiek śledziła jego czynności, cała w ciągłym wyczekiwaniu jakiegoś dobrego słowa, przyjaznego spojrzenia ze strony męża. Nic, nic!
Koteczek zasypiał, uśmiechając się do wrażeń w ciągu wieczora otrzymanych, do jakichś wspomnień… na myśl których przeciągał się rozkosznie.
Ona śledziła go ciągle, śledziła uważnie.
Słabe światełko lampki płonącej przed Matką Boską oświecało w zupełności różową twarz mężczyzny, lubieżny wyraz ust, tęgą szyję wychylającą się spod ukraińskich haftów nocnej koszuli.
Instynkt samicy ostrzegał ją, że nie o niej, nie o jej uległości i zżółkłej twarzy myśli w tej chwili ten człowiek.
Lecz tak wierzyła mu, tak bardzo ufała w jego „małżeńską uczciwość”, że myśl zdrady nie powstała nigdy w jej głowie.
Myśli pewnie o gratyfikacji, a może… może o niej!
Wszak wczoraj jeszcze, wychodząc, powiedział:
– Dla kogoż się zapracowuję, jeśli nie dla ciebie? – Biedny! Drogi koteczek!…
Ach! Ona by życie swoje dla niego oddała!
I leżała tak cicho, nie śmiejąc się poruszyć, drętwiejąc w jednej pozycji, aby nie zbudzić koteczka, który w tej chwili uśmiechał się, jak tylko nasyceni mężczyźni uśmiechać się umieją!
Kareta ruszyła wreszcie z miejsca.
Lecz pani Lena była dnia tego w złym humorze.
Na próżno siedzący obok niej mężczyzna uśmiechał się i usiłował umieścić dogodnie jej kapelusz, cały z brązowego tiulu, istne pieścidełko wydmuchane z purpurowego obłoczka. Na próżno, zdjąwszy jej rękawiczki, zwijał je starannie i wsuwał pomiędzy poduszki powozu, na próżno chwalił jej nowy dolman17, na który wyszło z pięćset łokci koronki; ona siedziała ciągle chmurna, z brwiami ściągniętymi, z twarzą gniewnie wykrzywianą.
– Dlaczego tak późno przyjechałeś? – zapytała wreszcie, zwracając się twarzą do swego towarzysza.
– Nie mogłem! Wierz mi! – tłumaczył się mężczyzna.
– Dlaczego?
– Bo!… bo!… mieliśmy gości!… – odparł, udając nonszalancję i oglądając sobie paznokcie.
Znać było, że blaguje, lecz ona nie poznała się na tym.
– Kto był? – nalegała już trochę udobruchana. – Kobiety?
– O, zaledwie kilka! Kuzynka Esterghazy z córką, wiesz… ta hrabina!
Ona potwierdziła spiesznie.