– Tak! Tak! Mówiłeś już mi o niej, a z mężczyzn?
– Zwykli goście czwartkowi.
– Więc to jour fixe18?
– Tak!… five o’clock tea19.
Rzucił wyraz angielski, posłyszany kiedyś ze sceny w teatrze, który zapamiętał i używał w razie potrzeby, co nigdy nie chybiało efektu. I teraz dosięgnął celu.
Kobieta siedząca obok niego zdawała się na chwilę przybita posłyszanym słowem.
Lecz prędko odzyskała równowagę.
– Nie wiem, czy to wygodne – wyrzekła – wolę już urządzić receptions matinales20…
Spojrzała na niego triumfująco.
On wzruszył ramionami.
– Zapewne, lecz już cały dzień jest zderanżowany21.
Pochylił się teraz nad podbitą już kobietą.
– No, cóż?… darujesz mi to opóźnienie? – szeptał miękkim głosem – wierz mi, tylko obowiązki światowe mogły powstrzymać twego koteczka; wierzysz mi? No… Leno!…
I objął ją ostrożnie, cofając się w tył, gdyż kareta skręcała w ciaśniejszą ulicę, a na chodnikach kręciło się sporo przechodniów.
Lena potrząsnęła wspaniałomyślnie głową. Dobrze! Przebacza mu, ale pod warunkiem, że to będzie raz ostatni… zapewne nie wie, że i ona ma obowiązki światowe, które trzymają ją poniekąd na uwięzi; jeśli on ma żonę prowadzącą dom otwarty, ona nawzajem ma męża, który od niej pewnych ustępstw światowych wymaga, a przecież…
On przyznaje jej rację, cały rozpłomieniony tak bliską obecnością tej kobiety, której pełny gors i błyszczące oczy działają na niego jak rozpalający trunek – ostrożnie, delikatnie szuka jej ręki w całych falach koronek i rękę tę znalazłszy całuje długo, wysysając paluszki o krogulczo zagiętych paznokciach.
Ona poddaje się tej pieszczocie, jak kobieta przyzwyczajona do podobnego rodzaju objawów powstrzymywanej namiętności, drugą ręką zasłania sobie twarz, gdy kareta nadto się zbliży do chodników.
Czyni to z wprawą wielką, w ogóle czuje się zupełnie swobodnie w tej ciasnej atmosferze powozu, w której cudzołożne szepty, śmiechy, pocałunki zdają się drzemać wśród zagięć zniszczonego sukna okrywającego poduszki.
– Gdzie dziś pojedziemy? – pyta koteczek.
– Gdzie chcesz… – odpowiada Lena – byle nie do Marcelina.
– Masz rację, kuchnia tam wcale22 nieszczególna.
– O, tak! Bordeaux niepodobne do picia…
I znów zaczyna grać ze sobą komedię tych dwoje ludzi, którzy się poznali pod cieniem drzew Saskiego Ogrodu i nic prawie nie wiedzieli o sobie ani o swej pozycji socjalnej.
Ona – miała w sobie popsutą krew trzydziestoletniej kobiety, wiecznie niezadowolonej ze swego otoczenia, obnoszącej w czarnych oczach i pełnych kształtach chęć nieprawych rozkoszy i zakazanych wycieczek. Pozowała jednak przed nim na „damę” – wykwintną i wytworną – pragnęła mu imponować koronkami, wziętymi na kredyt, i francuszczyzną, zapożyczoną z Rozmówek pani Bocquel.
On – dokładał wszelkich usiłowań, aby ujść w oczach tej wykwintnej damy za człowieka bogatego, prowadzącego dom na wielką skalę. Olśniewał ją szpilkami u krawatów, jasnymi garniturami i znajomością gabinetów restauracyjnych, po których włóczyli się często, siedząc do późnej nocy i rozstając się w pełni niesmaku i chęci ponownego zejścia się, aby nawzajem udawać przed sobą wytworne maniery i… namiętne porywy.
Kareta wjechała teraz w ulicę Mokotowską i powoli skręcała na lewo.
Wozy z beczkami zastąpiły jej drogę, woźnica wstrzymał konie na chwilę.
Koteczek wychylił głowę.
– Cóż tam? Dlaczego stajesz?
Nagle cofnął się w głąb powozu.
Towarzyszka mimo woli spojrzała w otwarte okienko.
Na chodniku, pomiędzy gromadką bosych dzieci czekających na opróżnienie ulicy, stała ciemno, ubogo ubrana kobieta w zniszczonym kapelusiku na pochylonej głowie.
W tej chwili kobieta ta z wyrazem zdumienia na pożółkłej twarzy wpatrywała się w okienko karety, a z wpół otwartych ust zdawał się ulatywać jakiś głos stłumiony.
Pani Lena odwróciła się i spytała szybko:
– Patrz!… Ta kobieta dziwnie tu spogląda, czy może znasz ją?
Lecz mężczyzna nie ruszył się nawet, przytulony do kąta karety, nikczemny, nędzny w tej trwodze, jaka zwykle ogarnia każdego z nich na widok zdradzonej kobiety.
– Siedź spokojnie! – wyrzekł – to szwaczka mojej żony!…
Kareta ruszyła wreszcie z miejsca, obryzgując błotem stojącą na chodniku kobietę.
Ona patrzyła jeszcze długą chwilę, zdumiona, przerażona, powtarzając cichutko:
– Koteczek? Koteczek?
Lampka przed Matką Boską dopalała się prawie, a nikt nie myślał o dolaniu oliwy.
Cicho było bardzo w sypialnym pokoiku. Obydwa łóżka małżeńskie były próżne, choć już druga wybiła na kuchennym zegarze.
Józia, boso i w koszuli, siedziała skulona na oknie, czekając na powrót męża.
Była bardzo wzburzona, niespokojna, smutna. Wszakże to wracając od fanciarki dostrzegła w karecie obok jakiejś ładnej kobiety mężczyznę tak bardzo podobnego do koteczka!
Lecz cóż by jej koteczek robił w karecie o tej porze i to jeszcze z jakąś damą?… A może to dyrektorowa biura spotkała go i wzięła na przechadzkę…
Szukała teraz w swojej biednej głowie rozmaitych kombinacji, potykając się co chwila o jakąś myśl zbyt trudną…
Nie – stanowczo zrozumieć tego nie mogła.
By mąż ją zdradzał – nie przeszło jej nawet przez głowę, jej koteczek, skądże znowu?
Zanadto czystą, niewinną była w swym zastoju moralnym; zdradzać? – tak!!! Tak! To istnieje w książkach, na scenie, ale w życiu!…
Gdy przyszła od fanciarki, policzyła bieliznę, pocerowała skarpetki, zrobiła rachunek ze służącą, zadysponowała obiad, a teraz, posławszy łóżka, usiadła w oknie, czekając męża.
Noc zapadła, noc ciemna, wietrzna, chłodna. Z zacienionego dziedzińca, po zamknięciu bramy wzbił się w górę silny zaduch wylewanych przez dzień nieczystości.
Ona – otworzyła lufcik i przechyliła swą biedną, znękaną głowę. Smrodliwe powietrze owiało ją. Ona – nie czuła tego zaduchu, przyzwyczajona do tej atmosfery, którą wciągała w siebie nocami całymi. Przechyliła głowę i patrzyła wciąż w czarną przepaść podwórka.
Czekała.
Lecz on nie wracał, rozkoszując się w tej chwili wonią rozkwitłego bzu w podmiejskim ogrodzie i ciepłymi wargami kochanki, z których zbierał krople wina i słodycz kompotowego syropu.
Siedzącej w lufciku kobiecie wiatr rozwiewał rzadkie włosy i ziębił plecy. Ona – skurczyła się jeszcze bardziej, podsuwając pod siebie chude, zżółkłe nogi.
Jeść się jej chciało, obejrzała się na kredensową szafkę majaczącą w półcieniu. Była tam wprawdzie pieczeń pozostała z obiadu, ale koteczek dysponował barszczyk na jutrzejszy obiad, z pieczeni będą uszka… nie można więc poruszyć, nie można!…
Józia zwinęła się teraz prawie w kłębek i głowę smutnie zwiesiła.
Jakoś jej tak smutno! Tak bardzo, bardzo smutno, jak nigdy nie było!
Dlaczego?
Wszak on wraca tak codziennie, wraca późno, a ona czeka nań i zimą, i latem, skurczona przy szybie, pełna niewytłumaczonej chęci ujrzenia go powracającego.
Zegary miejskie biją wpół do trzeciej.
Na twarzy Józi płyną dwie wielkie, gorące łzy, zamiast serca czuje, że jej się otwiera rana… rana ta piecze, boli, pali jakby zarzewie… a wynędzniałe usta szepczą:
– Boże!… Niech koteczek wróci!…
Jej koteczek.
Kozioł ofiarny
Pan Wentzel zmarszczył brwi i położył kanciastą linię obok siebie.
– Proszę o spokój! – wyrzekł ochrypłym głosem.
– Oko brandenburskie! – odpowiedział natychmiast Julusiek.
– Z perską źrenicą – dorzucił Marian, pakując ręce w kieszenie od spodni.
Pan Wentzel podniósł swą spiczastą głowę, pokrytą najeżonym włosem, i spojrzał na porozkładane na krzesłach dzieci.
– Proszę o spokój! – powtórzył, a wargi wybladłych ust drżały mu jak w febrze.
– Patrzcie… panu „Wentzlemu” spuchła z lewej strony twarz – zawołał Julusiek, mrużąc powieki.
– To od tych papierosów, które po kryjomu pali, a nam nawet zaciągnąć się nie da – odparł flegmatycznie Marian, obserwując z ironią wychudłe policzki nauczyciela.
Panu Wentzlowi krew uderzyła do głowy.
– Nie palę papierosów – wyrzekł energicznie – nie wmawiajcie we mnie złych czynów, które sami spełniacie.
Julusiek wzruszył ramionami. Marian wpakował ręce jeszcze głębiej w kieszenie.
– Nie palisz pan? – zapytał, wydymając czerwone i pełne policzki. – Phi!… to taka prawda, jak to, że pan atramentem dziur w butach sobie nie czernisz… Zaprzecz pan temu!
– Zaprzecz pan temu! – zaskrzeczał, jak mały psiak, Julusiek i w ekstazie triumfu usiadł na stole, gdy tymczasem Marian wciąż kołysał się na krześle, patrząc spod oka na nauczyciela.
Pan Wentzel był przybity.
Rzeczywiście, nie dalej jak wczoraj smarował rano bielące się wśród czarnej skóry butów skarpetki… smarował atramentem, aby nie przeświecały zanadto, gdy wejdzie do sali jadalnej lub salonu.
Milcząc ujął w rękę jedną z ciemnooprawnych książek, których stosy leżały na stole.
– Zacznijmy wykłady od Historii świętej – rzekł cichym głosem.
Lecz Julusiek pragnął nasycić się swym triumfem i cały wlazł na stół, strącając zabłoconymi nogami książki i zeszyty na ziemię.
– Wziąłeś pan patyk… o, tak!… Umaczałeś pan w atramencie i smarowałeś pan buty…
Pan Wentzel pobladł jeszcze bardziej.
– Proszę zleźć ze stołu i usiąść przyzwoicie, inaczej przerwę lekcję…
– Wielka będzie szkoda… – mruknął Marian.
Julusiek odsunął się trochę i podwinął nogi pod siebie.
– Jedź pan – wyrzekł – mnie to nie przeszkadza, ja i tak mogę pańskiego bajdurzenia słuchać.
Pan Wentzel otworzył książkę i powoli zaczął przewracać kartki ozdobione rycinami.
– Skończyliśmy na Samsonie i ucięciu włosów – zaczął połykając ślinę – wiecie, że uczyniła to Dalila i…
Na twarzach chłopców pojawił się dziwny wyraz.
– Musiała to być szykowna kobieta – mruknął Julusiek, uśmiechając się rozkosznie. – Prawda, Marian?
Lecz Marian zwrócił się teraz ku panu Wentzlowi i patrząc wprost na twarz nauczyciela – zapytał.
– Jak pan sądzi? Brunetka była? Co?
– Nie wiem! – odparł nauczyciel.
– Daj pokój, Marianie!… – wrzasnął Julusiek. – Albo on się zna na tym!
– Hm!… – odrzekł Marian – jest przecież mężczyzną.
– E! Taki tam! Boże się zmiłuj!…
Pan Wentzel zerwał się z miejsca.
– Cicho! – krzyknął uderzając książką o stół. – Cicho!… bo…
Głos uwiązł mu w gardle.
Marian i Julusiek, mrużąc oczy, przypatrywali mu się impertynencko.
Tyle ironii mieściło się w wyrazie twarzy tych przedwcześnie rozwiniętych dzieci, że nauczyciel najczęściej czuł swą sztuczną energię jakby zmrożoną i w głębi serca doznawał dziwnego ściśnienia, które mu dotkliwy ból sprawiało. Czuł swą bezsilność i milknął połykając łzy i upokorzenie.
Tych dwóch malców w kraciastych kurtkach, nie dorastających mu do nosa, tyranizowało go i kark mu do ziemi chyliło.
Co począć miał?
Podszedł do okna i machinalnie otworzył lufcik. Świeże wiosenne powietrze wpłynęło nagle do pokoju…
Wentzel cofnął się od okna, jakby nagle upojony…
Przymknął oczy i stał tak blady, nędzny w smudze świetlanej, która kładła żółte i białe tony na twarz jego znędzniałą.
– Może byś pan kończył lekcję!… – odezwał się nagle Marian, znudzony milczeniem nauczyciela.
– To się wie – dorzucił Julusiek – pan zbijasz bąki jak jaki radca. Nic pan w lufciku nie wystoisz! Jeszcze panu oko spuchnie! – Pan Wentzel powoli odwrócił się i zbliżył się do stołu. Na twarzy jego malowała się smutna rezygnacja. Usiadł na krześle i unikając spojrzenia w twarze chłopców, rozpoczął wykład:
– Wiecie, że Samson był bardzo silny, wiecie, że gdy oparł się o kolumny świątyni, ramionami wstrząsnął, kolumny w gruzy się rozsypały i dach cały runął…
– Albo to prawda – przerwał Julusiek uśmiechając się sceptycznie.
Marian poprzestał na ironicznym wzruszeniu ramionami.
Pan Wentzel ciągnął dalej:
– Dach cały runął, przygniatając zgromadzone tłumy. W ten sposób więc nieprzyjaciele Samsona…
– E, to taka prawda jak to, że Ewa jabłko zjadła… – przerwał znów Julusiek.
– Pokonani zostali… – brzmiał głos nauczyciela.
Teraz Marian poruszył się na krześle.
– A Adam ogryzkiem się udławił… – wyrzekł śpiewającym głosem.
– I gdyby nie Dalila, która…
Lecz już słowa pana Wentzla brzmiały jedynie chyba dla niego samego. Dzieci, pobudzone w swej przekornej wesołości, jak piłkę odrzucały sobie wzajemnie legendy, podawane im przez nauczyciela za fakt. Dla nich, dla tych rozbudzonych przedwcześnie umysłów, nie istniał już żaden urok naiwnej wiary – ze śmiechem i drwinami szarpali treść Pisma, nie mogąc jeszcze zrozumieć przenośni.
Pod gradem tych słów wyziewanych przez drobne, dziecięce usta, które zda się stworzone były do szeptania modlitwy, pan Wentzel siedział przybity, bezsilny, z głową na piersi zwieszoną. Codziennie powtarzało się to samo.
Codziennie nauczyciel i jego słowa były przedmiotem szyderstw, żartów i śmiechu.
Julusiek leżał już teraz na stole, wywijając z radości nogami, Marian napawał się spokojnym triumfem i pełen nieopisanej błogości wydymał usta do niebywałych rozmiarów.
– Jak tam było z tym Noem? Opowiedz pan, panie Wentzel!
– Albo z tym Dawidem!
– A Zuzanna? Co?…
Płomienie przebiegały zmysłową twarz Mariana.
– Tak! Tak!… Zuzanna!… To pyszny kawał!…
I nagle, ni stąd, ni zowąd, rozlega się z piersi dzieci wrzaskliwy śpiew:
– Proszę o spokój!… – jęczy błagalnie pan Wentzel.
Pan Wentzel głowę ukrył w dłonie.
Lecz nagle drzwi się otwierają i dwie postacie kobiece ukazują się w progu.
– Co się tu dzieje? – pyta pani domu, chuda, płaska blondynka, nosząca na schylonych ramionach fałdziste szaty wdowie.
– C’est atrocé23! – odzywa się druga, odpinając żwawo guziki zniszczonego płaszczyka.
– Panie Wentzel, jak pan możesz pozwolić na coś podobnego?!
Pan Wentzel powstał już z krzesła i w milczeniu układa książki i zeszyty. Czuje, że wszystko, co powie na swoje usprawiedliwienie, na nic się nie przyda.
W przekonaniu matki „dzieci” są trochę rozpuszczone, ale ostatecznie można na nich lekarstwo znaleźć i do posłuszeństwa doprowadzić.
Wprawdzie ona sama nigdy dokazać tej sztuki nie mogła, ale… przecież… pan Wentzel jest mężczyzną! Powinien umieć nakazać szacunek dla swoich słów i osoby.
Więc – słodkokwaśnym głosem mówi to wszystko, a słowa jej jak uderzenia bicza smagają zbolałą głowę nauczyciela.
Tak! Tak!… Pani ma zapewne rację – każdy inny na jego miejscu poradziłby sobie z pewnością, tylko on! On! Nie wie, nie umie poskromić swych uczniów, nakazać ciszę i potrzebny spokój.
– Uważasz pan… – ciągnie dalej pani Szymczyńska, a głos jej płynie łagodnie jak szmer strumyka – Julusiek i Marian są dzieci wyjątkowe, należy więc z nimi postępować w wyjątkowy sposób. Tymczasem pan!
Wyjątkowe dzieci z niezrównaną ironią spoglądają na pana Wentzla, który zmieszany, drżący, spłoniony, szorując nogami po podłodze, ustępuje przy stole miejsca guwernantce, która – wytarty płaszczyk ostrożnie na łóżku Julusia złożywszy – przystępuje do krzesła z bardzo wojowniczą miną.
Matka tymczasem zachwyconym wzrokiem ogarnia pełne policzki Mariana i żółtą głowę Juluśka, który zdecydował się wreszcie zsunąć ze stołu i usiąść na poręczy krzesła.
– Tak! Tak! Wyjątkowe dzieci! – powtarza machinalnie i po bladych jej ustach przebiega uśmiech zadowolonej macierzyńskiej próżności.
Pan Wentzel pochyla pokornie głowę i odwróciwszy się, drżącymi rękami szuka w pudełku, zastępującym mu szafę, czystej chustki i swej wytartej portmonetki. Pudełko to stoi pod jego łóżkiem, biednym, smutnym posłaniem opuszczonego wyrobnika, narzuconym dla decorum24 szafirową kapą, stanowiącą własność pani domu, którą skromny kocyk biednego chłopca raził i harmonię przyzwoitego umeblowania dziecinnego pokoju psuł zupełnie.