Teraz Marta została sam na sam z kobietą, która rozstrzygać miała kwestię spełnienia lub upadku najdroższych dla niej nadziei, najusilniejszych pragnień. Nie czuła się przelękniona, tylko głęboko smutna.
Sceny, które od kilku chwil przesuwały się przed jej oczami, wywarły na umyśle jej silne wrażenie, tym silniejsze, że całkiem nowe. Nie była przyzwyczajona do widoku ludzi szukających zarobku, upędzających się za kęsem chleba, nie odgadywała, nie przeczuwała nigdy, aby gonitwa ta zawierała tyle w sobie niepokojów, udręczeń, zawodów. Praca zjawiała się w wyobraźni Marty, ilekroć dotąd myślała o niej, w postaci czegoś, po co nachylić się tylko trzeba, aby osiągnąć przedmiot upragniony. Tu, na pierwszej zaraz stacji nieznanej tej drogi, zaczynała domyślać się rzeczy strasznych, niemniej jednak nie drżała, upewniała siebie w myśli, że ją, kobietę młodą i zdrową, starannie kiedyś wychowywaną przez najlepszych rodziców, ją, towarzyszkę człowieka rozsądnego i umysłową pracą zarabiającego sobie na życie, spotkać nie może los podobny temu, jaki spotkał tę biedną, smutną dziewczynę, którą spotkała na wschodach, i tę stokroć nieszczęśliwszą jeszcze staruszkę, która odeszła przed chwilą z dwoma strumieniami łez opływającymi zmarszczone policzki.
Ludwika Żmińska zaczęła od pytania, od którego zwyczajnie znać zaczynała rozmowy ze zjawiającymi się kandydatkami na nauczycielskie posady:
– Pani trudniłaś się już nauczycielstwem?
– Nie, pani; jestem wdową po urzędniku zmarłym przed kilku dniami. Teraz dopiero po raz pierwszy pragnę rozpocząć zawód nauczycielki.
– A! Więc posiadasz pani może świadectwo ukończenia którego z wyższych naukowych zakładów?
– Nie, pani; wychowałam się w domu.
Słowa te dwie kobiety zamieniały ze sobą po francusku. Marta wyrażała się w języku tym poprawnie i z łatwością, wymowa jej nie była jak najdoskonalsza, ale nie raziła żadnymi osobliwszymi uchybieniami.
– Jakichże przedmiotów pani możesz i życzysz sobie udzielać?
Marta nie zaraz odpowiedziała. Rzecz dziwna, przyszła tu z zamiarem wyjednania dla siebie miejsca nauczycielki, ale nie wiedziała dobrze, czego właściwie nauczać mogła i chciała. Nie była przyzwyczajona do rachowania się z posiadanymi zasobami umysłu, wiedziała tylko o tym, że to, co umiała, było zupełnie wystarczającym dla kobiety zostającej w tych położeniach, w jakich ona zostawała, dla córki szlacheckiej, dla żony urzędnika. Nie czas jednak był namyślać się długo; pamięci Marty nasunęły się naturalnie te przedmioty, nad którymi w dzieciństwie pracowała najwięcej, które stanowiły tło ukształcenia jej i jej rówieśnic.
– Mogłabym dawać lekcje muzyki i francuskiego języka – rzekła.
– Co do drugiego – odparła gospodyni domu – uważam, iż pani posiadasz wymowę francuską dość biegłą i poprawną, a chociaż nie jest ona jeszcze wszystkim, czego potrzeba dla możności nauczania, to jednak pewna jestem, iż pani i gramatyka, i pisownia, i może nieco piśmiennictwo francuskie obcymi nie są… Co do muzyki… racz pani przebaczyć… ale muszę znać stopień artystycznego jej wykształcenia, ażeby znaleźć sposób odpowiedniego dlań zużytkowania.
Na blade policzki Marty wystąpiły rumieńce. Wychowała się w domu, nie zdawała nigdy egzaminów żadnych przed nikim, nie produkowała się nawet przed światem, bo w kilka miesięcy po ślubie, zamknąwszy kupiony jej przez męża fortepian, otwierała go zaledwie parę razy, i to wtedy zawsze, kiedy gry jej słuchały tylko cztery ściany ładnego jej saloniku i drobniutkie uszki Janci, skaczącej na kolanach piastunki w takt muzyki matczynej. A jednak żądanie właścicielki informacyjnego biura nie miało w sobie nic takiego, co by obrażać powinno, zasadzało się na tym prawidle prostym i powszechnie w świecie pracujących przyjętym, że aby powiedzieć coś o cenie i właściwościach przedmiotu, trzeba go naprzód obejrzeć, zważyć i tak dopasować, kędy on okaże się potrzebnym i stosownym. Rozumiała to Marta, podniosła się z fotela i zdjąwszy rękawiczki przystąpiła do fortepianu. Tu stała chwilę z oczami spuszczonymi na klawiaturę. Przypominała sobie panieński swój repertuar muzyczny i wahała się pomiędzy kompozycjami, które darzyły ją niegdyś pochwałą nauczycielki i uściskami rodziców. Usiadła i rozmawiała jeszcze wciąż ze swoją pamięcią, gdy drzwi otworzyły się z łoskotem, a od progu ozwał się głos kobiecy, ostry i przenikający:
– Eh bien! Mame! La comtesse arrive-t-elle à Varsovie30?
Ze słowami tymi wpadła raczej, niż weszła do pokoju kobieta żwawa, przystojna, ciemnej płci, średniego wzrostu, w oryginalnym płaszczyku z pąsowym kapiszonem, jaskrawo odbijającym przy głębokiej czarności włosów i śniadości cery. Czarne połyskliwe oczy przybyłej obiegły szybko pokój i spotkały się z postacią kobiety siedzącej przy fortepianie.
– Ah, vous avez du monde, madame! – zawołała. – Continuez, continuez, je puis attendre31!
Mówiąc to rzuciła się w fotel, oparła głowę o tylną poręcz, skrzyżowała nogi, przez co ukazała bardzo zgrabne stopy, obute w ładne buciki, i zakładając ręce na piersi, ciekawy, przenikliwy wzrok utkwiła w twarzy Marty.
Na policzkach młodej wdowy wzmogły się rumieńce, nowy świadek popisowej gry jej nie ujmował przykrości jej położenia. Ale Ludwika Żmińska zwróciła ku niej głowę z tym szczególnym zajęciem i wyrazem twarzy, które zdają się mówić: „Czekamy!”
Marta zaczęła grać. Grała la Prière d'une Vierge. W porze, w której uczyła się muzyki, młode panny grywały powszechnie la Prière d'une Vierge, tę tkliwą kompozycję, której tony w całość pełną melancholii zlewały się z wnikającymi przez okna księżycowymi promieniami i ulatującymi z piersi dziewiczymi westchnieniami. Ale salonik informacyjnego biura oświetlony był jasnym, trzeźwym blaskiem dziennym, westchnienia kobiety grającej la Prière d'une Vierge nie były takimi westchnieniami, które lecą „w nadziemskie krainy” lub na ów łan zielony, kędy pędzi „konik wrony”, ale takimi, które tłumione, spychane na dno piersi wciąż się jednak podnoszą, wlewając w ucho kobiety-matki prosty, ziemski, pospolity, trywialny, a jednak tragiczny, groźny, natarczywy, rozdzierający wykrzyk:
„Chleba! Zarobku!”
Wąskie brwi Ludwiki Żmińskiej zsunęły się bardzo nieznacznie, przez co jednak fizjonomia jej stała się więcej jeszcze chłodna i surowa, jak była wprzódy; po śniadej twarzy Francuzki rozpartej w fotelu mknęły roje figlarnych uśmiechów. Marta czuła sama, że gra źle. Nie rozumiała już dziś tej wiązanki czułych tonów, która niegdyś wydawała się jej melodią anielską; palce jej utraciły wprawę i plątały się po klawiszach, nie zawsze na właściwe trafiając, myliła się w pasażach, cisnęła zbytecznie pedał, opuszczała całe takty, zatrzymywała się i szukała po klawiaturze drogi, którą gubiła.
– Mais c'est une petite horreur qu'elle joue là32 – zawołała Francuzka półgłosem wprawdzie, ale wykrzyk jej usłyszała i Marta.
– Chut! Madmoiselle Delphine!33 – szepnęła gospodyni domu.
Marta uderzyła ostatni akord tkliwej kompozycji i zaraz, nie podnosząc oczu ni rąk znad klawiszów, zaczęła grać Nocturne Zientarskiego. Czuła, jak niepomyślne dla niej wrażenie gra jej wywarła na kobietę trzymającą w swoim ręku najdroższe jej nadzieje; czuła, że niezręcznie dotykając klawiszów, wypuszcza zarazem z dłoni jedno z nielicznych narzędzi zarobku, na jakie liczyła, że każdy fałszywy ton, spod palców jej wychodzący, rwie i przecina jedną z nielicznych nici, na których zawisł byt jej i jej dziecka.
„Muszę zagrać lepiej!” – powiedziała sobie w myśli i bez chwili namysłu zaczęła grać smętny Nocturne. A jednak nie grała lepiej niż wprzódy, grała nawet gorzej, kompozycja była trudniejsza, w rękach odzwyczajonych od gry uczuwać zaczęła ból i zesztywnienie.
– Elle touche faux, mame! He, he! Comme elle touche faux!34 – zawołała znowu Francuzka, strzelając śmiejącymi się oczami i zgrabne stopy opierając na pobliskim fotelu.
– Chut, je vous en prie, madmoiselle Delphine!35 – powtórzyła gospodyni domu z lekkim niezadowoleniem wzruszając ramionami.
Marta wstała od fortepianu. Rumieńce jej, lekkie wprzódy, przemieniły się teraz w purpurowe plamy, oczy błyszczały połyskiem silnego wzruszenia. Stało się! Z dłoni jej wypadło jedno z narządzi, na jakie rachowała, jedna z nici mogących prowadzić ją ku zarobkowi urwała się stanowczo. Wiedziała już teraz, że lekcji muzyki otrzymać nie może; nie spuściła oczu i pewnym krokiem przystąpiła do stołu, przy którym siedziały dwie obecne w pokoju kobiety.
– Nie miałam nigdy talentu do muzyki – zaczęła głosem dość cichym, ale nie stłumionym i nie drżącym – uczyłam się jej przecież przez lat dziewięć, ale do czego się nie ma zdolności, to zapomina się łatwo. Przy tym przez pięć lat po zamążpójściu nie grywałam wcale.
Mówiła to z lekkim uśmiechem. Utkwione w nią spojrzenia bystrych oczu Francuzki ciążyły jej dotkliwie, lękała się ujrzeć w nich litość lub szyderstwo. Ale Francuzka nie zrozumiawszy słów Marty, wymówionych po polsku, ziewnęła szeroko i głośno.
– Éh bien! Mame!36 – zwróciła się do gospodyni domu. – Skończ pani ze mną; mam do powiedzenia kilka słów tylko. Kiedy hrabina przyjedzie?
– Za dni kilka.
– Pisałaś pani do niej o warunkach, jakie położyłam?
– Tak, i pani hrabina przyjęła je.
– Więc moje czterysta rubli są pewnymi?
– Najzupełniej.
– I małą siostrzenicę moją będę mogła mieć przy sobie?
– Tak.
– I będę miała osobny pokój, osobną sługę, konie do przejażdżki, kiedy zechcę, i dwa miesiące wakacji?
– Na wszystkie warunki te zgodziła się pani hrabina.
– To dobrze – powstając rzekła Francuzka. – Za kilka dni przyjdę dowiedzieć się znowu o przyjeździe pani hrabiny. Jeżeli jednak za tydzień nie przyjedzie lub nie przyśle po mnie, zerwę umowę. Czekać dłużej nie chcę i nie potrzebuję. Mogę mieć miejsc podobnych dziesięć. Bon jour, madame37.
Kiwnęła głową gospodyni domu, Marcie i odeszła.
U progu nasunęła na głowę pąsowy kapiszon i otwierając drzwi zanuciła fałszywie francuską piosenkę. Marta po raz pierwszy w życiu uczuła coś na kształt zazdrości. Słuchając rozmowy francuskiej guwernantki z właścicielką biura myślała:
„Czterysta rubli i pozwolenie zatrzymania przy sobie małej siostrzenicy, osobny pokój, sługa, konie, długie wakacje! Boże mój! Ileż to warunków, jakże szczęśliwa, świetna jest pozycja tej kobiety, która jednak nie wydaje się ani bardzo ukształcona, ani wielce pociągająca! Gdyby mi przyrzeczono czterysta rubli rocznie i pozwolono mieć Jancię przy sobie…”.
– Pani! – ozwała się głośno. – Rada byłabym otrzymać stałą jaką posadę.
Żmińska namyślała się chwilę.
– Nie jest to zupełnie niepodobne, ale nie jest także i łatwe, a do tego wątpię, aby dla pani było korzystne. Spodziewam się, iż pani uznasz, że w stosunkach z osobami udającymi się do mnie otwartość jest moim obowiązkiem. Z francuszczyzną pani niezłą, ale niezupełnie paryską, z małym, żadnym prawie ukształceniem muzykalnym mogłabyś pani zostać nauczycielką tylko na początki.
– Co znaczy? – z bijącym sercem zapytała Marta.
– Co znaczy, że otrzymywałabyś pani 600, 800, najwyżej 1000 złotych rocznie.
Marta nie namyślała się ani chwili.
– Zgodziłabym się na tę zapłatę – rzekła – gdyby przyjęto mię wraz z małą moją córeczką.
Oczy Ludwiki Żmińskiej, wyrażające przed chwilą nadzieję budzący namysł, ochłodły.
– A! – wymówiła. – Pani nie jesteś więc sama, masz dziecko…
– Czteroletnią dziewczynkę, łagodną, spokojną, która nikomu nie wyrządziłaby nigdy przykrości żadnej…
– Wierzę – rzekła Żmińska – a jednak nie mogę udzielić pani najmniejszej nadziei otrzymania miejsca wraz z dzieckiem.
Marta patrzała na mówiącą ze zdziwieniem.
– Pani – wymówiła po chwili – osobę, która tylko co stąd odeszła, przyjęto przecież wraz z małą jej krewną… i tylu… tylu innymi warunkami. Czy jest ona tak wysoce wykształcona?
– Nie – odpowiedziała Żmińska – wykształcenie jej nie przechodzi granic mierności; ale jest ona cudzoziemką.
Po ustach surowej właścicielki biura po raz pierwszy w ciągu rozmowy przewinął się uśmiech, a zimne jej oczy spojrzały w twarz Marty z wyrazem, który zdawał się mówić: „Jak to! Nie wiedziałaś więc o tym? Skądże przybywasz?”
Marta przybywała z rodzinnej wioski, kędy róże kwitły i słowiki śpiewały, z ładnego mieszkania przy ulicy Granicznej położonego, kędy były cztery ściany ustrojone, ogrzane, dokoła świat przed oczami jej zasłaniające; przybyła ona z krainy, w której panują naprzód naiwność i nieświadomość dziewicy, potem wesołość i nieświadomość młodej mężatki, przybywała ona z tego kręgu żywiołów ludzkich, w którym niewiasta spuszcza oczy, a więc nic nie widzi, nie zapytuje o nic, a więc o niczym nie wie… Nie wiedziała lub mimochodem, przelotnie zaledwie zasłyszała była coś o tym, że co wolno Jowiszowi, tego nie wolno wołowi. Oczy Ludwiki Żmińskiej zimne, ale rozumne, z błądzącą w źrenicach ironią w tej chwili na nią spoglądające mówiły jej: „Tamta kobieta w pąsowym kapiszonie, ostro mówiąca, głośno wykrzykująca, stopy na krzesło zakładająca, jest Jowiszem, ty, biedna istota, trywialnie urodzona na tej samej ziemi, na której rodzą się wszystkie matki wszystkich naszych dzieci, jesteś wołem”.
– Gdybyś się pani rozstać mogła ze swą córeczką, gdybyś umieściła ją gdziekolwiek, bardzo być może, iż znalazłabyś dla siebie miejsce z tysiącem złotych rocznie.
– Nigdy! – splatając ręce zawołała Marta. – Nigdy nie rozstanę się z moim dzieckiem, nie oddam go w ręce obce… Jest ono wszystkim, co pozostało mi na ziemi…
Wykrzyk ten przemocą wydarł się z piersi matki, ale Marta pojęła szybko niestosowność jego i bezużyteczność. Uczyniła nad sobą wysilenie i spokojnie mówić zaczęła:
– Skoro więc nie mogę mieć nadziei otrzymania posady stałej, racz pani dostarczyć mi lekcji prywatnych…
– Lekcji francuskiego języka? – wtrąciła gospodyni domu.
– Tak, pani, i innych przedmiotów także, jak na przykład jeografii, historii powszechnej, historii literatury polskiej… Uczyłam się kiedyś tego wszystkiego, potem czytywałam, niezbyt wiele wprawdzie, zawsze jednak trochę czytywałam. Pracując nad sobą dopełniłabym moich wiadomości…
– Na nic by się to pani nie przydało – przerwała Żmińska.
– Jak to, pani?
– Tak, bo ani ja, ani żadna z właścicielek biur informacyjnych nie mogłybyśmy sumiennie przyrzekać pani lekcji wspomnianych przez panią nauk…
Marta szeroko otwartymi oczami spoglądała na mówiącą kobietę; ta po krótkiej chwili przestanku dodała:
– Ponieważ zajmują się nimi wyłącznie prawie mężczyźni.
– Mężczyźni – wyjąkała Marta. – Dlaczego wyłącznie mężczyźni?
Żmińska podniosła na młodą kobietę oczy, które mówiły znowu:
„Skądże przybywasz?”
Głośno zaś rzekła:
– Dlatego zapewne, że mężczyźni są mężczyznami.
Marta przybywała z krainy błogiej nieświadomości niewieściej, zamyśliła się więc przez chwilę nad wyrazami właścicielki biura. Po raz pierwszy w życiu zawikłania i zagadnienia społeczne jawiły się przed jej oczami, mętne, niewyraźnie; splątane ich zarysy, wywierając na nią bezwiedne, dolegliwe wrażenie, nie nauczały jej przecież niczego.