– Pani – odezwała się po chwili – zdaje mi się, iż zrozumiałam, dlaczego mężczyźni więcej pożądanymi są, gdy idzie o nauczanie; posiadają oni wykształcenie wyższe, gruntowniejsze niż kobiety… Tak, ale wzgląd ten może mieć miejsce tam tylko, gdzie nauczanie przybiera szerokie już rozmiary, gdzie wiedza nauczyciela powinna być tak obszerna i gruntowna, aby odpowiedzieć mogła potrzebom dojrzewającego już umysłu ucznia. Ale ja, pani, nie roszczę tak wysokich pretensji. Chciałabym nauczać początków historii, jeografii, historii piśmiennictwa naszego…
– Początków tych nauczają zazwyczaj także mężczyźni… – przerwała Żmińska.
– Wtedy zapewne, kiedy idzie o dawanie lekcji chłopcom – wtrąciła Marta.
– I dziewczętom także – dokończyła właścicielka informacyjnego biura.
Marta zamyśliła się znowu.
– A więc – rzekła po chwili – cóż w dziedzinie nauczycielstwa pozostaje kobietom?…
– Języki, talenta…
Oczy Marty zaświeciły nadzieją. Ostatni wyraz Żmińskiej przypomniał jej jedno jeszcze narzędzie zdobywcze, o którym dotąd nie myślała.
– Talenta – wymówiła z pośpiechem – a więc nie tylko przecież muzyka… Ja uczyłam się rysować… chwalono nawet kiedyś moje rysunki.
Na twarzy Żmińskiej osiadł znowu wyraz obiecującego namysłu.
– Zapewne – rzekła – umiejętność rysunku może się pani na coś przydać, daleko mniej jednak, niżby się przydała biegłość w muzyce…
– Dlaczego, pani?
– Dlatego zapewne, że rysunek jest cichy, a muzyka głośna… W każdym razie – dodała Żmińska – przynieś mi pani próby swego rysunku. Jeżeli jesteś w nim pani bardzo biegła, jeżeli potrafisz wyrysować coś, co by oznajmiało talent wielki i wysoko ukształcony, będę mogła znaleźć dla pani jedną lub dwie lekcje…
– Bardzo biegłą w rysunku nie jestem – odparła Marta. – Nie zdaje mi się też, aby talent mój do rysowania był wielkim, ukształcenie zaś, jakie w nim posiadłam, nie może wcale nazwać się wysokim. Znam przecież rysunek o tyle, abym początkowych prawideł jego nauczać mogła.
– W takim razie nie przyrzekam pani początkowych lekcji rysunku – spokojnie, krzyżując ręce na piersi rzekła Żmińska.
Ale dłonie Marty splatały się coraz silniej pod wpływem coraz przykrzejszego uczucia.
– Dlaczego, pani? – szepnęła młoda kobieta.
– Dlatego, że udzielają ich mężczyźni – odrzekła właścicielka biura.
Marta pochyliła głowę na piersi i tym razem przesiedziała ze dwie minuty w głębokim pogrążona zamyśleniu.
– Przebacz pani – wymówiła po chwili, podnosząc twarz, na której malował się wyraz dręczącego niepokoju – przebacz pani, że tak długo zajmuję ją mą rozmową. Jestem kobietą niedoświadczoną, za mało może dotąd zwracałam uwagi na stosunki ludzkie i na porządek spraw, które nie tyczyły się mnie osobiście. Nie rozumiem wszystkiego, o czym mi pani powiadasz, rozsądek mój, a zdawało mi się, że go mam, sprzecza się z tymi licznymi niemożnościami, jakie mi pani wskazujesz, bo nie dostrzega, jakie mogłyby być ich przyczyny. Otrzymanie pracy, jak największej ilości pracy, jest dla mnie więcej niż kwestią życia i śmierci, bo kwestią życia, a potem i wychowania mego dziecka… Myśli moje wikłają się… pragnęłabym słusznie sądzić o rzeczach, zrozumieć… ale… nie mogę… nie rozumiem…
Gdy Marta mówiła te słowa, właścicielka biura patrzała na nią zrazu obojętnie, potem bacznie i ze skupioną uwagą, potem jeszcze chłodne oczy jej rozgrzały się cieplejszym światłem. Spuściła szybko wzrok i chwilę milczała, po surowym czole jej przesunęło się parę ruchomych zmarszczek, smutny uśmiech owinął na chwilę obojętne zwykle usta. Urzędowa powłoka, którą okrywała się właścicielka informacyjnego biura, nie opadła z niej całkiem, ale stała się przezroczysta; można było teraz dostrzec zza niej kobietę, która przypomniała sobie niejedną kartę z własnego życia, niejeden obraz z życia innych kobiet. Podniosła z wolna głowę i spotkała spojrzeniem utkwione w nią, głębokie w tej chwili, błyszczące i niespokojne oczy Marty.
– Nie pani pierwsza – zaczęła głosem mniej suchym, niż dotąd mówiła – nie pani pierwsza przemawiasz do mnie w ten sposób. Od lat ośmiu, to jest od czasu, w którym stanęłam na czele zakładu tego, przychodzą tu wciąż kobiety różnych wieków, stanów, uzdolnień, rozmawiają ze mną i mówią: „Nie rozumiemy!”. Ja rozumiem to, czego one nie rozumieją, gdyż wiele widziałam i niemniej doświadczyłam sama. Tłumaczenia jednak rzeczy dla niedoświadczonych, ciemnych i niezrozumiałych nie podejmuję się, wytłumaczą je każdemu dostatecznie walki niezbędne, zawody nieuniknione, fakty jasne jak dzień i zarazem ponure jak noc.
Gorzka jakaś ironia przebrzmiewała w głosie niemłodej kobiety o surowych rysach, gdy wymawiała te wyrazy. Oczy jej spoczywały wciąż na bladej już teraz twarzy Marty. Było w ich głębi nieco tego współczucia, z jakim człowiek dojrzały, znający dobrze ciemne strony życia, spogląda na naiwne dziecię, które całe je ma jeszcze przed sobą. Marta milczała. Powiedziała przed chwilą prawdę: myśli wikłały się w jej głowie, nie mogąc żadnym wyrazem objąć tego, co przedstawiło się nagle jej wyobraźni, obiegło jej rozwagę. Jedną tylko rzecz spostrzegła jasno i wyraźnie: spostrzegła, że praca nie jest wcale przedmiotem takim, po który człowiek, po który mianowicie kobieta schylić by się tylko potrzebowała, aby go posiąść. I jeszcze jedną rzecz widziała jasno i wyraźnie: białą twarzyczkę Janci i wielkie, czarne oczy dziecięcia, których wzrok bódł serce jej jak nieustanne, natarczywe przypomnienie jakiejś wielkiej, gwałtownej, nieodegnanej potrzeby…
– Daremnie pani łamiesz się z myślami swymi – ciągnęła po chwili Ludwika Żmińska. – Nic one ci nie powiedzą, bo nie żyłaś dotąd śród świata rzeczywistego, miałaś swój świat marzeń panieńskich naprzód, uczuć rodzinnych potem, co było poza tym, to cię nie obchodziło. Nie znasz świata, choć przeżyłaś na nim lat dwadzieścia kilka, tak jak nie umiesz grać, choć uczyłaś się muzyki lat dziewięć. Otóż fakty, które ze wszech stron panią otoczą i własnym życiem twym rządzić będą, nauczą cię świata, ludzi, społeczeństwa. Co do mnie, to tylko powiedzieć chcę, mogę i powinnam. W społeczeństwie naszym, pani, taka tylko kobieta zdobyć sobie może zarobek dla życia dostateczny i los swój od wielkich cierpień i nędz ochronić, która posiada wysokie udoskonalenie w jakiejkolwiek umiejętności lub prawdziwy jaki i energiczny talent. Wszelkie początkowe wiadomości i mierne uzdolnienia nie zdobywają nic wcale albo, co najwięcej, zdobywają suchy i twardy kęs chleba, rozmoczony chyba w łzach i okraszony – upokorzeniami. Środka tu nie ma, kobieta musi w jakimkolwiek dziale pracy być doskonała, doskonałością tą wyrobić sobie imię, rozgłos, a więc wziętość. Jednym, dwoma stopniami stojąc niżej w umiejętności, talencie, wszystko ma przeciwko sobie – za sobą nie ma nic.
Marta słów tych słuchała z chciwością, ale im dłużej słuchała, tym więcej stawało się widocznym, że i do jej głowy takie napływają myśli, na usta tłoczą się wyrazy.
– Pani! – wymówiła. – Czyliż wszyscy mężczyźni także muszą posiąść doskonałość jakąś, aby zdobyć sobie byt wolny od wielkich cierpień i nędzy?
Żmińska zaśmiała się z cicha.
– Sąż38 – rzekła – doskonałymi w jakiejkolwiek umiejętności kanceliści kopiujący po biurach cudze pisma, sklepowi i subiekci, metrowie uczący początków jeografii, historii, rysunków itd.?
– A więc – zawołała Marta z niezwykłym sobie uniesieniem – a więc przebacz pani, że raz jeszcze powtórzę: dlaczego, dlaczego pole pracy, otwarte dla jednych od początku do końca, mierzy się innym na piędzie i cale? Dlaczego brat mój, gdybym go miała, mógłby udzielać lekcji rysunku, tyleż co ja mając talentu i uzdolnienia, a ja nie mogę? Dlaczego mógłby kopiować po biurach cudze pisma, a ja nie mogę? Dlaczego jemu pozwolonym by było zużytkować dla siebie i swoich wszystko, wszystko, cokolwiek by posiadał w zasobach swego umysłu, a ja nic więcej zużytkować nie mogę jak grę na fortepianie, do której nie mam zdolności, i znajomość obcych języków, którą posiadam w niskim stopniu?
Marta mówiła to ustami drżącymi, oczy i policzki jej zapałały. Nie była świetną damą, na aksamitnej sofie salonu snującą dowcipną gawędkę o równouprawnieniu kobiet, ani teoretykiem w czterech ścianach gabinetu, ważącym i mierzącym mózg męski i kobiecy w celu wynalezienia pomiędzy nimi podobieństw i różnic. Pytania, cisnące się na jej usta, były pytaniami, które targały serce matki, rozpalały głowę kobiety ubogiej, wysuwały się przed nią jak puklerz zasłaniający od – śmierci głodowej!
Żmińska wzruszyła lekko ramionami i rzekła z wolna:
– Powtórzyłaś pani wiele razy: dlaczego? Nie formułując kategorycznie odpowiedzi, powiem pani, iż dlatego zapewne najbardziej i przede wszystkim, że mężczyźni są głowami domów, ojcami rodzin.
Marta patrzała w mówiącą kobietę jak w tęczę.
Silne połyski oczu jej, wywołane przed chwilą ciekawością myśli i gwałtem uczuć, kryły się za dwoma łzami, które wypłynęły spod powiek i oszkliły źrenice. Ręce jej splotły się jakby mimo woli.
– Pani – wymówiła – i ja także jestem matką.
Ludwika Żmińska powstała. W przedpokoju ozwał się dzwonek zwiastujący przybycie nowej jakiejś osoby, właścicielka biura zmierzała do ukończenia rozmowy z młodą wdową.
– Uczynię wszystko, co będę mogła, aby wynaleźć dla pani odpowiednie zajęcie; nie spodziewaj się pani jednak otrzymać je prędko. W ogóle w dziedzinie nauczycielstwa ofiara pracy przewyższa o wiele jej żądanie. Nauczycielki z bardzo wysokim językowym i artystycznym uzdolnieniem byłyby pożądanymi i otrzymują świetne stosunkowo posady, takich jest przecież najmniej, za mało nawet w stosunkach do potrzeby; co do początkowego zaś nauczania, zajmuje się nim lub zajmować pragnie takie mnóstwo kobiet, że nadmierna ta konkurencja nie tylko sprowadza do niesłychanie niskiej cyfry cenę pracy, ale utrudnia, dla większości uniemożebnia zdobycie tej ostatniej! Powtarzam jednak, że uczynię wszystko, co będę mogła, aby znaleźć dla pani lekcje. Idzie tu zresztą tak dobrze o interes pani, jak o mój własny. Za dni kilka, za tydzień, chciej pani przyjść tu znowu, a może znajdziesz już jaką wiadomość.
Mówiąc te słowa, właścicielka biura od stóp do głowy okryta już była urzędowym chłodem i sztywnością, w pokoju bowiem ukazała się nowa postać kobieca.
Marta odeszła. Zstępowała ze wschodów powoli. Nie płakała tak jak owa młoda dziewczyna, która przed godziną tę samą przebywała drogę, ale była głęboko zamyślona. Wyszedłszy dopiero na ulicę oderwała wzrok od ziemi i przyśpieszyła kroku. Miała jeszcze dnia tego wiele do uczynienia.
W kamienicy sąsiadującej z tą, w której było jej mieszkanie, znajdowała się garkuchnia. Marta weszła do zakładu tego i prosiła o przynoszenie jej obiadów. Przez wzgląd na bliskość miejsca i z warunkiem małej dopłaty zgodzono się przysyłać jej obiady na poddasze przez małego posługacza. Żądano tylko opłaty z góry, która wynosić miała dziesięć złotych tygodniowo, sumę wielką dla Marty, której majątek cały wynosił niespełna złotych dwieście.
Otwierając pugilaresik, który majątek ten mieścił w sobie, Marta uczuła pewien nieokreślony, ale dolegliwy niepokój. Uczucie to zwiększyło się w niej jeszcze, gdy wstąpiwszy do mieszkania rządcy domu, wręczyła mu dwadzieścia pięć złotych miesięcznej opłaty za wynajmowanie izdebki i znajdujących się w niej sprzętów. Wprzódy jeszcze kupiła w sklepiku z wiktuałami trochę cukru, herbaty, kilka bułek, małą lampkę i trochę nafty. Wszystko to razem o czwartą część zmniejszyło jej majątek.
Jancia, zamknięta przez cały ranek w izdebce, wydała okrzyk radości, usłyszawszy klucz obracający się w zamku. Rzuciła się na szyję wchodzącej matki i twarz jej okryła pocałunkami.
Wrażenie chwili jest jedyną mocą silnie działającą na organizacje dziecięce. Przyszłość nie istnieje dla ich myśli, przeszłość zaciera się szybko w ich pamięci. Dzień wczorajszy jest już dla dziecka odległą przeszłością, to, co było, działo się lub stało przed kilku dniami, znika i rozlewa się przed ich oczami w mgle zapomnienia. Jancia była wesoła.
Wąski promień słońca, wnikający do izby na poddaszu przez małe okienko, radował ją, kominek z okopconą głębią zastanawiał i zaciekawiał, zawierała znajomość z nowymi sprzętami, śmiała się z dwóch krzeseł, u których jedna noga krótsza była od trzech innych, i porównywała je do kalek staruszków, widywanych przez nią na ulicach miasta. Samotność, śród jakiej przepędziła cały ranek, utworzyła w główce jej zapasik myśli, które języczek spragniony mówienia z pośpiesznym i głośnym szczebiotem wypowiadał przed matką.
Po raz pierwszy wesołość dziecięcia ciężkie wrażenie wywarła na umyśle Marty. Wczoraj, gdy Jancia lepiej jeszcze pamiętała o znikłej sprzed oczu jej postaci ojca, kiedy zasmucona utratą ścian, śród których żyła dotąd, i wszystkich pięknych rzeczy, do których widoku nawykła, z płaczem odmawiała pożywienia, wielkie czarne swe oczy podnosiła na twarz matki z wyrazem bolesnego błagania i bezświadomego przerażenia, Marta oddałaby wszystko, co pozostało jej jeszcze, aby wywołać uśmiech na drobne jej usteczka, rumieniec zdrowia na pobladłe policzki. Dziś srebrny śmiech dziecka napełniał ją nieokreśloną, ale ciężką trwogą. Cóż więc zmieniło się w jej położeniu? Była samotna jak wczoraj, ubogą jak wczoraj, ale pomiędzy wczoraj i dziś stał ów ranek probierczy, w którym po raz pierwszy, wszedłszy w świat nieznany, ściślej niż kiedykolwiek porachowała się sama z sobą. Wczoraj była pewna, że nim doba upłynie, będzie już posiadała w ręku możność pracowania i obrachowania się ze spodziewanym zarobkiem, mającym pewne określone zarysy nadać jej przyszłości. Doba upłynęła, a przyszłość pozostała nieokreślona. Kazano jej czekać, nie oznaczając nawet czasu oczekiwania, czekać na coś, co w każdym razie będzie musiało być bardzo drobnym.
„Jakże byłam niedoświadczona myśląc, iż oczekiwać nie będę potrzebowała, jakże byłam nierozumna, spodziewając się od siebie samej rzeczy wielkich!”
Tak myślała Marta stojąc wieczorem u okna, za którym wisiało czarne niebo jesienne i wielkie miasto gwarzyło nieustannie.
„Co za natłok! Wszystkie stany, wieki, narodowości cisną się tam, kędy ja iść zamierzyłam! Czy utoruję sobie drogę śród tego tłumu i czym utoruję, skoro tak małe posiadam narzędzia do walki! A jeśli nie wpuszczą mię wcale na drogę tę, jeżeli upłynie tydzień, dwa, miesiąc, a ja nie znajdę zarobku?”
Na myśl tę zimny dreszcz przebiegł po ciele Marty. Odwróciła głowę szybko i ogarnęła uśpioną główkę Janci takim wzrokiem, jakby się o nią nagle przelękła, jakby nagle ujrzała wiszące nad nią groźne jakieś niebezpieczeństwo.
*
Brzydki to był szary, dżdżysty, błotnisty dzień listopadowy, w którym Marta bardzo pośpiesznym krokiem dążyła z ulicy Długiej na Piwną, z biura informacyjnego do domu. Obłoki płakały, ale twarz młodej kobiety jaśniała. Ludzie osłaniali się przed deszczem parasolami, przed chłodem płaszczami, ale ona nie osłaniając się niczym, obojętna na dokuczliwość natury, tak jak obojętna byłaby zapewne w tej chwili na jej pieszczoty, biegła lekko po zbłoconych chodnikach, z głową podniesioną, ze wzrokiem błyszczącym.
Nigdy jeszcze, odkąd na wysokim zamieszkała poddaszu, przebycie wąskich, brudnych, ciemnych, trzypiętrowych wschodów nie przyszło jej z taką łatwością; uśmiechała się wydostając z kieszeni klucz ciężki i zardzewiały, z uśmiechem przestąpiła, przeskoczyła niemal próg izby, przyklękła, otworzyła ramiona i milcząc przycisnęła mocno do piersi czarnookie dziecię, które z krzykiem radości rzuciło się na jej spotkanie. Przylgnęła ustami do czoła dziewczynki.