Uwięziona - Марсель Пруст 2 стр.


Zakaz wchodzenia do mnie nim zadzwonię, bawił Albertynę bardzo. Że zaś przejęła nasz rodzinny nawyk cytatów i czerpała je ze sztuk, które grywała w klasztorze a które ja lubiłem, porównywała mnie zawsze z Asuerusem:

Fizycznie Albertyna zmieniła się również. Długie niebieskie oczy – jeszcze bardziej wydłużone – zmieniły wygląd; zachowały ten sam kolor, ale przeszły jakgdyby w stan płynny. Tak że kiedy je zamykała, miało się wrażenie, że to firankami zasłania się widok morza. I ten zwłaszcza szczegół, jak sądzę, pamiętałem, rozstając się z nią co nocy. Bo naprzykład, wręcz przeciwnie, przez długi czas jej falujące włosy sprawiały mi co rano niespodziankę, niby coś nowego, czego nigdy nie widziałem. A przecież, cóż może być piękniejszego, niż ten kędzierzawy wianek czarnych fiołków nad uśmiechniętem spojrzeniem młodej dziewczyny? Uśmiech ofiarowuje więcej przyjaźni, ale lśniące haczyki rozkwitłych włosów, bardziej zrośnięte z ciałem, będąc niejako jego falistą transpozycją, snadniej łowią pragnienie.

Ledwo wszedłszy, Albertyna wskakiwała na łóżko; czasem rozpływała się nad moją inteligencją, przysięgała w szczerym zapale, że wolałaby raczej umrzeć, niż mnie opuścić; były to dnie, w których ogoliłem się, zanim kazałem ją wezwać. Była z liczby kobiet, nie umiejących rozróżnić źródeł tego co odczuwają. Przyjemność, jaką im sprawia gładka cera, tłumaczą sobie duchowemi zaletami człowieka, który im wróży możliwości szczęścia, malejącego zresztą i mniej potrzebnego w miarę jak broda odrasta.

Pytałem, dokąd się wybiera.

– Zdaje się, że Anna chce mnie zabrać do Buttes-Chaumont, których nie znam.

Oczywiście, nie podobna mi było rozpoznać wśród mnóstwa słów, czy pod tem kryje się kłamstwo. Ufałem zresztą Annie, że mi opowie dokładnie gdzie była z Albertyną.

W Balbec, kiedym się czuł nadto zmęczony Albertyną, marzyłem, że kiedy powiem kłamliwie Annie: „Aniu złota, czemuż cię nie spotkałem wcześniej! Byłbym cię pokochał. Teraz serce moje należy do innej. Ale i tak możemy się często widywać, bo tamta moja miłość sprawia mi wiele zgryzot i ty mnie możesz pocieszyć”. Otóż te kłamliwe słowa stały się prawdą w ciągu trzech tygodni. Może Anna wierzyła w Paryżu, że to jest w istocie kłamstwo i że ją kocham, tak jak uwierzyłaby z pewnością w Balbec. Bo prawda tak się zmienia dla nas, że inni ledwo mogą się w niej wyznać. Ponieważ zaś wiedziałem, że Anna opowiedziałaby mi wszystko, prosiłem ją (i zgodziła się) aby wstępowała po Albertynę prawie codzień. W ten sposób mógłbym bez troski zostawać w domu.

Fakt, że Anna jest jedną z „bandy” dziewcząt z Balbec, dawał mi wiarę, że uzyskałaby od Albertyny wszystko, czegobym zapragnął. Doprawdy, mógłbym jej teraz powiedzieć najszczerzej, że byłaby zdolna mnie uspokoić.

Z drugiej strony, wybór Anny (była teraz w Paryżu, poniechała zamierzonego powrotu do Balbec) na towarzyszkę, wynikł z tego, co mi Albertyna mówiła o czułości Anny dla mnie w Balbec, w pewnym momencie, gdy ja przeciwnie bałem się że ją nudzę; gdybym był wówczas wiedział o tem, byłbym może pokochał Annę.

– Jakto nie wiedziałeś – mówiła Albertyna – przecież wszystkie żartowałyśmy z tego. Zresztą, czyś nie zauważył, że ona zaczęła naśladować twój sposób mówienia, twój styl? Zwłaszcza kiedy świeżo się rozstała z tobą, to było uderzające. Nie potrzebowała mówić, że cię widziała. Kiedy przychodziła od ciebie, widać to było od pierwszej sekundy. Patrzałyśmy po sobie i śmiałyśmy się. Była jak węglarz, który chciałby wmówić że nie jest węglarzem, a jest cały czarny! Młynarz nie potrzebuje mówić że jest młynarzem, jest na nim pełno mąki, ma jeszcze ślady worków które nosił. Anna to samo, podnosiła brwi jak ty, a przytem ta jej długa szyja, słowem nie umiem ci powiedzieć co. Kiedy wezmę książkę, która była w twoim pokoju, mogę ją czytać na dworze, i tak wiadomo że jest od ciebie, bo zachowuje zapach twoich paskudnych okadzań3. To niby nic, ale to nic jest w gruncie dosyć miłe. Ile razy ktoś mówił dobrze o tobie, kiedy ktoś robił wrażenie że cię wysoko ceni, Anna była wniebowzięta.

Mimo wszystko, nie chcąc aby coś mogły uplanować bez mojej wiedzy, poddałem, aby na ten dzień poniechały Buttes-Chaumont i aby się wybrały raczej do Saint-Cloud, lub gdzieindziej.

To nie znaczyło (wiedziałem o tem) abym kochał bodaj trochę Albertynę. Miłość jest może jedynie rozchodzeniem się owych kręgów, które, pod wpływem jakiegoś wzruszenia, mącą duszę. Pewne kręgi poruszyły całego mnie, kiedy Albertyna powiedziała mi w Balbec o pannie Vinteuil, ale teraz się zatarły. Nie kochałem już Albertyny, bo nic już we mnie nie zostało z cierpienia – uleczonego obecnie – które odczułem w kolejce w Balbec, dowiadując się jaka była młodość Albertyny, z możliwością wizyt w Montjouvain. O tem wszystkiem myślałem zbyt długo, z tego byłem uleczony. Ale chwilami coś w sposobie mówienia Albertyny kazało mi przypuszczać – nie wiem czemu – że musiała w swojem jeszcze tak krótkiem życiu słuchać wielu komplementów, oświadczyn, i słuchać ich z przyjemnością, można powiedzieć zmysłową. Tak np. mówiła z byle jakiego powodu: „Naprawdę? Całkiem naprawdę?” Gdyby powiedziała tak jak Odeta: „Szczerze mówisz to potworne kłamstwo?” toby mnie z pewnością nie niepokoiło, bo śmieszność tego zwrotu tłumaczyłaby się miałkością kobiecego mózgu. Ale jej pytający ton: „Naprawdę?” sprawiał, z jednej strony, dziwne wrażenie istoty, która nie może sobie sama zdać z czegoś sprawy, która apeluje do czyjegoś świadectwa, tak jakby nie posiadała tych samych sprawdzianów (kiedy jej ktoś naprzykład mówił: „Będzie już godzina, jakeśmy wyjechali”, albo: „Deszcz pada”, pytała się: „Naprawdę?”) Na nieszczęście, z drugiej strony, niemożność ocenienia danego zjawiska nie musiała być prawdziwem źródłem owego: „Naprawdę? całkiem naprawdę?” Zdawałoby się raczej, że te słowa musiały być od wczesnej dojrzałości Albertyny odpowiedzią na: „Wie pani, nie widziałem osoby tak pięknej jak pani”; „Pani wie, ja panią bardzo kocham, pani na mnie straszliwie działa”. Twierdzenia, którym odpowiadały z zalotnie przychylną skromnością owe: „Naprawdę? Całkiem naprawdę?” ze mną służące Albertynie już tylko dla odpowiadania pytaniem na słowa takie jak: „Drzemałaś więcej niż godzinę. – Naprawdę?”.

Nie czując się ani trochę zakochany w Albertynie, nie licząc do przyjemności chwil gdy byliśmy razem, wciąż głowiłem się jak ona spędza czas; to fakt, iż uciekłem z Balbec, aby być pewny, że nie będzie mogła już spotkać jakiejś osoby, z którą mogłaby czynić coś złego śmiejąc się, może śmiejąc się ze mnie. Tak bardzo się tego bałem, że starałem się zręcznie przeciąć swoim wyjazdem, od jednego zamachu, wszystkie jej podejrzane stosunki. I Albertyna miała tyle bierności, taką łatwość zapominania i poddawania się, że owe stosunki były naprawdę zerwane a moja obsesja uleczona. Ale ta fobia może przybierać tyle form, ile ich ma niepochwytne zło, będące jej przedmiotem. Dopóki zazdrość moja nie wcieliła się w nowe istoty, miałem po swoich minionych cierpieniach okres spokoju. Ale chronicznej chorobie lada pozór wystarczy do odnowienia się; podobnie narowom osoby, będącej źródłem tej zazdrości, lada sposobność wystarczy na to aby je zaczęła uprawiać na nowo (po okresie wstrzemięźliwości) z innymi osobnikami. Mogłem oderwać Albertynę od jej wspólniczek i przez to odczynić złe uroki; ale, o ile można było zatrzeć w jej pamięci jakąś osobę, przerwać jej zapały, żądza rozkoszy była u Albertyny również chroniczna i czekała może tylko okazji aby sobie dać folgę. Otóż Paryż dostarcza okazyj tyleż co Balbec.

W jakimbądź mieście działoby się to zresztą, Albertyna nie potrzebowała szukać, bo zło było nie tylko w niej, ale w innych, dla których wszelka sposobność jest dobra. Spojrzenie jednej, natychmiast zrozumiane przez drugą, zbliża do siebie dwie wygłodniałe istoty. I jakże łatwo sprytnej kobietce udać że nic nie widzi, aby w pięć minut później podejść do osoby, która, zrozumiawszy, czekała na nią w przecznicy. W dwóch słowach umówią schadzkę. Kto się kiedy dowie? I aby to mogło trwać, Albertyna potrzebowała poprostu powiedzieć mi, że pragnie przejechać się znów w jakąś okolicę Paryża, która się jej spodobała. Toteż wystarczało aby wróciła późno, aby zwłoka jej była dla mnie niezrozumiała (choć może bardzo łatwa do wytłumaczenia bez żadnej erotycznej hipotezy), żeby się odrodziło moje cierpienie. Kojarzyło się ono z obrazami nie związanemi już z Balbec, obrazami które siliłem się, jak owe poprzednie, zniweczyć: jakgdyby usunięcie przemijającej przyczyny mogło pokonać organiczną chorobę! Nie zdawałem sobie sprawy, że temi zamachami, które wspomagała zmienność Albertyny, zdolność zapominania – prawie znienawidzenia – niedawnego przedmiotu miłości, mogłem zadać głęboki ból jakiejś nieznanej istocie, partnerce jej rozkoszy; i zadawałem ten ból daremnie, bo w miejsce tych porzuconych istot znalazłyby się inne; i równolegle z drogą, znaczoną tyloma tak lekko zrywanemi kaprysami Albertyny, ciągnęłaby się dla mnie inna nieubłagana droga, zaledwie przerywana krótkiemi wytchnieniami; tak iż, biorąc logicznie, męka moja mogłaby się skończyć jedynie wraz z Albertyną lub ze mną.

W pierwszym okresie naszego pobytu w Paryżu, relacje Anny i szofera tyczące spacerów Albertyny nie zaspakajały mnie; okolice Paryża były mi czemś nie mniej okrutnem niż okolice Balbec; zaczem wyjechałem na kilka dni z Albertyną. Ale wszędzie towarzyszyła mi ta sama niepewność: możliwości złego równie liczne, dozór jeszcze trudniejszy, tak że wróciłem z nią do Paryża. Opuszczając Balbec, sądziłem że opuszczam Gomorę, że wyrywam z niej Albertynę; niestety, Gomora czaiła się po wszystkich kątach świata. I wpół przez zazdrość, wpół przez nieznajomość tych uciech (wypadek nader rzadki) unormowałem bezwiednie tę ciuciubabkę, w której Albertyna miała mi się zawsze wymykać.

Pytałem znienacka: – A! Słuchajno, Albertyno, czy mi się coś marzy, czy też wspominałaś, żeś znała Gilbertę Swann?

– Tak, to znaczy ona odezwała się do mnie raz na kursach, bo miała kajety historji francuskiej, była nawet bardzo miła, pożyczała mi tych kajetów i oddałam je za najbliższem widzeniem.

– Czy ona jest z rodzaju kobiet, których nie lubię?

– Och! wcale nie, wręcz przeciwnie.

Ale najczęściej, zamiast się oddawać tego rodzaju śledztwu, obracałem na planowanie spacerów Albertyny energię, której nie zużywałem na to aby jej towarzyszyć, i rozprawiałem o nich z zapałem, typowym dla niewykonanych projektów. Wyrażałem taką chęć obejrzenia witrażu w Sainte-Chapelle, taki żal że nie mogę tego zrobić tylko z samą Albertyną, że wkońcu mówiła czule: „Ależ, kochanie, skoro masz taką ochotę, przemóż się, pojedź z nami. Zaczekamy na ciebie tak długo jak zechcesz. A jeżeli wolisz być ze mną sam, odeszlę poprostu Annę, wybierze się kiedyindziej”. Ale właśnie te prośby aby z nią jechać, pogłębiały spokój, który mi pozwalał poddać się chęci zostania w domu.

Nie zastanawiałem się, że apatja, z jaką powierzałem Albertynę Annie lub szoferowi, zdając na nich ukojenie moich lęków, porażała we mnie, ubezwładniała wszystkie owe pomysłowe drgnienia inteligencji, owe natchnienia woli, pomagające odgadnąć i udaremnić postępki danej osoby; to pewna, iż przy moim charakterze świat możliwości był mi zawsze bardziej otwarty niż realny świat urzeczywistnień. To ułatwia ogólne poznanie duszy, ale nie chroni w poszczególnym wypadku. Zazdrość moja i jej męki rodziły się z obrazów, a nie z przypuszczeń. Otóż, w życiu ludzi i w życiu narodów mogą być chwile (i taka chwila miała przyjść w mojem życiu), że człowiek potrzebowałby mieć w sobie prefekta policji, bystrego dyplomatę, tajnego agenta, który, zamiast roić o bezkresnych możliwościach, skupia się i powiada: ,Jeżeli Niemcy oświadczają to a to, to znaczy że chcą zrobić coś innego; nie coś innego w abstrakcji, ale ściśle to lub tamto, co może się już nawet zaczęło”. – „Jeżeli dana osoba uciekła, to nie w kierunku A, B, D, ale w kierunku C; miejscem tedy, gdzie trzeba skupić poszukiwania, jest C”. Niestety, tej zdolności, niezbyt we mnie rozwiniętej, pozwoliłem odrętwieć, osłabnąć, zaniknąć, nawykłszy pogrążać się w spokoju z chwilą gdy ktoś inny godził się czuwać za mnie.

Co się tyczy powodów owej chęci pozostania w domu, nierad byłbym wyznać je Albertynie. Powiadałem, że lekarz kazał mi leżeć. To nie była prawda. A gdyby nawet tak było, przepisy lekarza nie przeszkodziłyby mi towarzyszyć Albertynie. Wypraszałem się od jechania z nią i z Anną. Podam tylko jedną rację, wspierającą się na rozsądku. Kiedym towarzyszył Albertynie, czułem się niespokojny skoro na chwilę została bezemnie; wyobrażałem sobie, że może z kimś rozmawiała lub bodaj spojrzała na kogoś. Jeżeli nie była w świetnym humorze, myślałem zaraz żem popsuł lub opóźnił jakiś jej projekt. Rzeczywistość jest zawsze tylko przynętą dla Nieznanego, którego śladem nie możemy zajść bardzo daleko. Lepiej nie wiedzieć, myśleć możliwie najmniej, nie dostarczać zazdrości żadnego konkretnego szczegółu. Niestety, w braku życia zewnętrznego, życie wewnętrzne również nastręcza okazje; i bez spacerów Albertyny, przypadki napotykane we własnych refleksjach dostarczały mi ułamków realności, przyciągających do siebie, niby magnes, trochę owego Nieznanego, które z tą chwilą staje się bolesne. Choćbyśmy żyli jak pod pneumatycznym kloszem, i tak skojarzenia, wspomnienia, działają. Ale te wewnętrzne wstrząsy nie następowały zaraz; ledwie Albertyna wyszła, czułem się skrzepiony bodaj na kilka chwil ożywczem działaniem samotności.

Brałem udział w rozkoszach rodzącego się dnia; obudzone pragnienie – kapryśna i czysto moja zachcianka – kosztowania ich nie wystarczyłoby aby je zbliżyć do mnie, gdyby swoista pogoda każdego dnia nie wywoływała we mnie minionych obrazów; co więcej stwierdzała ona ową doraźną realność, bezpośrednio dostępną wszystkim tym, których przypadkowe i tem samem nieważne okoliczności nie zmuszały do zostania w domu. W pewne pogodne dnie było tak zimno, odczuwało się tak szeroką styczność z ulicą, jakgdyby się rozwarły ściany domu: ilekroć przejeżdżał tramwaj, dzwonek jego rozbrzmiewał tak, jakby srebrny nóż uderzał w szklany dom. Ale zwłaszcza w sobie słyszałem z upojeniem nowy dźwięk, wydawany przez skrzypce duszy. Struny ich napina lub zwalnia prosta różnica ulicznej temperatury, światła. W naszej istocie, instrumencie oniemionym przez jednostajność przyzwyczajenia, śpiew rodzi się z tych odstępów, z tych warjacyj, źródła wszelkiej muzyki; aura pewnych dni przerzuca nas odrazu z jednej nuty w drugą – Odnajdujemy zapomnianą melodję, której matematyczną konieczność moglibyśmy odgadnąć, a którą zrazu śpiewamy nie znając jej. Jedynie te zmiany wewnętrzne, mimo że pochodzące z poza mnie, odnawiały dla mnie zewnętrzny świat. Jakieś od dawna zamurowane drzwi otwierały się w moim mózgu. Życie jakichś miast, wesołość jakichś spacerów odzyskiwały we mnie miejsce. Drżąc cały dookoła wibrującej struny, oddałbym za ten tak niezwykły stan moje szare życie dawniejsze i moje przyszłe życie, wytarte gumą przyzwyczajenia.

Назад Дальше