Uwięziona - Марсель Пруст 3 стр.


Kiedy nie wybrałem się z Albertyną na dłuższy spacer, duch mój wałęsał się tem bardziej: wyrzekłszy się kosztowania zmysłami owego poranka, cieszyłem się w wyobraźni wszystkiemi podobnemi rankami – minionemi lub możliwemi – ściślej mówiąc pewnym typem poranków, którego wszystkie podobne ranki były jedynie przygodnem i rychło przezemnie utożsamionem odbiciem; chłodne powietrze samo z siebie obracało właściwe stronice: znajdowałem przed sobą ewangelję dnia, tak iż mogłem ją odczytać z łóżka. Ów idealny poranek wypełniał mój umysł trwałą rzeczywistością, tożsamą ze wszystkiemi podobnemi rankami, i udzielał mi radości, której nie zmniejszała moja niemoc. Dobre samopoczucie rodzi się w nas nietyle ze zdrowia, ile z niezużytej nadwyżki sił: możemy je osiągnąć zarówno przez wzmożenie sił, jak przez ograniczenie czynności. Energia, którą kipiałem i którą utrzymywałem w stanie potencjalnym leżąc w łóżku, sprawiała żem drgał i podskakiwał wewnątrz, niby machina, która, nie mogąc zmienić miejsca, kręci się dookoła swej osi.

Franciszka przychodziła rozpalić ogień; iżby lepiej chwycił, rzucała kilka gałązek, których zapach, zapomniany przez całe lato, opisywał dokoła kominka magiczny krąg. Oglądałem w tym kręgu samego siebie czytającego to w Combray to w Doncières i, siedząc w swoim pokoju w Paryżu, czułem się równie radosny, co gdybym się właśnie wybierał na spacer w stronę Méséglise, lub odnalazł Roberta i jego przyjaciół na ćwiczeniach w polu. Właściwa wszystkim ludziom przyjemność odnajdywania wspomnień zamagazynowanych przez pamięć najżywsza bywa u tych, których, z jednej strony, przemoc fizycznych cierpień oraz codzienna nadzieja wyzdrowienia pozbawiają szukania w naturze obrazów pokrewnych tym wspomnieniom, z drugiej zaś strony zostawiają nieco wiary, że zdołają to niebawem uczynić. Dzięki tej wierze zachowują w stosunku do owych obrazów uczucie pragnienia, apetytu, nie patrzą na nie jedynie jak na wspomnienia, jak na obrazy. Ale gdyby nawet obrazy te miały być dla mnie zawsze tylko obrazami, i gdybym, przypominając je sobie, miał je tylko oglądać, i tak odtwarzały one nagle we mnie, z całego mnie, mocą identycznego wrażenia, dziecko, młodzieńca, którzy je widzieli. Zachodziła nietylko zmiana pogody lub zapachu w pokoju, ale różnica wieku, substytucja osoby. Zapach gałązek w mroźnem powietrzu był niby kawał przeszłości; wyłaniała się w moim pokoju niewidzialna ławica lodowa oderwana od dawnej zimy, często zresztą nasycona jakimś zapachem, oświetleniem, niby odmiennemi latami, w których, zanim je nawet uświadomiłem sobie, zanurzałem się ogarnięty weselem oddawna porzuconych nadziei. Słońce docierało do łóżka, przebywało przejrzystą ściankę mego wychudłego ciała, grzało mnie, rozpalało mnie jak kryształ. Wówczas, niby zgłodniały rekonwalescent, sycący się zgóry wszystkiemi zabronionemi jeszcze potrawami, zastanawiałem się, czy małżeństwo z Albertyną nie zepsułoby mojego życia, każąc mi podjąć zbyt ciężkie dla mnie brzemię poświęcenia się drugiej istocie, a zarazem zmuszając mnie do życia poza samym sobą wskutek ustawicznej obecności Albertyny i pozbawiając mnie na zawsze rozkoszy samotności.

I nietylko tych rozkoszy. Nawet kiedy żądamy od dnia jedynie pragnień, istnieją pewne pragnienia – zrodzone już nie z rzeczy, ale z osób – których cechą jest to, że są indywidualne. Jeżeli, wstając z łóżka, rozsuwałem na chwilę firanki, czyniłem to nietylko tak jak muzyk otwiera na chwilę fortepian, aby sprawdzić czy na balkonie i na ulicy słońce ma ściśle tę samą tonację co w mojem wspomnieniu; czyniłem to także poto, aby ujrzeć jakąś praczkę niosącą kosz z bielizną, piekarkę w błękitnym fartuchu, mleczarkę z białemi płóciennemi rękawami, przytrzymującą hak, na którym wiszą bańki z mlekiem, jakąś hardą blondynkę w towarzystwie guwernantki, słowem obraz, który różnice linij – ilościowo może nieznaczne – mogą uczynić tak odmiennym od wszelkiego innego obrazu, jak różnica dwóch nut zmienia muzyczną frazę; brak tego widoku pozbawiłby dzień celów, jakie mógł nastręczać mojej żądzy szczęścia. Ale jeżeli nadwyżka radości, zrodzona z widoku kobiet niepodobnych do wyobrażenia sobie a priori, czyniła mi ulicę, miasto, świat bardziej upragnionemi, godniejszemi zwiedzenia, budziła ona we mnie zarazem żądzę wyzdrowienia, wychodzenia z domu, wolności – bez Albertyny. Ileż razy – w chwili gdy nieznana kobieta, o której miałem marzyć, mijała dom, to pieszo, to całą chyżością auta – cierpiałem, że ciało moje nie może podążyć za spojrzeniem które ją doganiało; że nie może, dosięgając jej niby wystrzelone z rusznicy przez okno, zatrzymać pierzchającej twarzy, zwiastującej mi nadzieję szczęścia, którego, uwięziony jak teraz, nie zaznałbym nigdy.

Zato od Albertyny niczego się już nie mogłem spodziewać. Z każdym dniem wydawała mi się mniej ładna. Dodawało jej uroku jedynie pragnienie, jakie budziła w innych, kiedy, dowiadując się o tem pragnieniu, zaczynałem na nowo cierpieć i chciałem im ją wydrzeć. Mogła mi sprawić ból; dać radości – nie. Jedynie samem cierpieniem trwało moje nudne przywiązanie. Gdy cierpienie ustępowało, a wraz z niem potrzeba ukojenia go, wiążąca całą moją uwagę niby okrutna rozrywka, czułem nicość jaką Albertyna jest dla mnie, jaką ja muszę być dla niej. Byłem nieszczęśliwy że ten stan trwa; chwilami pragnąłem dowiedzieć się o niej czegoś okropnego, czegoś coby mogło nas poróżnić, coby nam się pozwoliło pogodzić i uczynić odmiennym i podatniejszym łańcuch który nas łączył – aż do chwili mego uleczenia.

Na razie, szukałem pomocy tysiąca okoliczności, tysiąca uciech, aby dostarczyły Albertynie złudy owego szczęścia ze mną, którego nie byłem zdolny jej dać. Byłbym chciał, natychmiast po wyzdrowieniu, pojechać do Wenecji; ale jak to zrobić, gdybym się ożenił z Albertyną? Już w Paryżu byłem o nią tak zazdrosny, że kiedym się decydował ruszyć z domu, to tylko poto aby jej towarzyszyć! Nawet kiedym zostawał całe popołudnie w domu a ona jechała na spacer, myśl moja towarzyszyła jej, opisywała daleki siny widnokrąg, stwarzała dokoła mnie ruchomą i mglistą strefę niepewności. „Iluż mąk rozstania (powiadałem sobie) oszczędziłaby mi Albertyna, gdyby, widząc że już nie wspominam o małżeństwie, zdecydowała się kiedy nie wrócić ze spaceru, gdyby pojechała na dobre do ciotki, tak abyśmy się nie musieli żegnać!” Serce moje, od czasu jak się jego rana zabliźniała, nie było już zrośnięte z sercem Albertyny; mogłem ją w wyobraźni przesuwać, oddalać bez bólu. Gdyby nie wyszła za mnie, wyszłaby pewnie za innego, a gdyby została wolna, miałaby może owe miłostki, któremi się tak brzydziłem. Ale było tak ładnie, byłem tak pewny że Albertyna wróci wieczorem, że nawet jeżeli ta myśl o jej możliwych wybrykach przychodziła mi do głowy, mogłem, przez akt woli, uwięzić Albertynę w partji mojego mózgu, gdzieby miała nie więcej znaczenia, niżby go dla mego realnego życia miały przywary urojonej osoby; poruszając uelastycznione zawiasy swojej myśli, z energją, jaką czułem w głowie – energią fizyczną i umysłową niby ruch mięśniowy i inicjatywę duchową – przezwyciężyłem obsesję w której żyłem dotąd. Zaczynałem się poruszać w wolnem powietrzu, na wysokości, z której poświęcenie wszystkiego na to aby zapobiec małżeństwu Albertyny z kimś innym i aby wznieść zaporę jej skłonności do kobiet, zdawało mi się czemś równie niedorzecznem, jak byłoby niedorzeczne w oczach człowieka, któryby jej nie znał.

Zresztą, zazdrość należy do owych napadowych chorób, których przyczyna jest kapryśna, despotyczna, zawsze identyczna u tego samego chorego, czasem zupełnie różna u innego. Jedni astmatycy uśmierzają atak otwierając okna, wdechając silny wiatr, górskie powietrze; inni chroniąc się w centrum miasta, w pokój pełen dymu. Nie ma prawie zazdrośników, których zazdrość nie dopuszczałaby jakiegoś ustępstwa. Jeden godzi się ze zdradą, byle mu ją kobieta wyznała; inny, byle mu ją ukryła; ostatecznie jedno warte jest drugiego, o ile bowiem jeden zazdrośnik bardziej jest oszukany przez to że mu się kryje prawdę, drugi szuka w tej prawdzie pokarmu, spotęgowania, odnowy swoich cierpień.

Co więcej, te dwie odwrotne manje zazdrości wybiegają często poza słowa, czy to błagając o zwierzenia czy też odtrącając je. Spotyka się mężczyzn zazdrosnych jedynie o kobiety, z któremi ich kochanka ma stosunki zdala od nich, ale godzących się na to aby się oddawała innemu mężczyźnie, byle z ich upoważnieniem, blisko nich i o ile zgoła nie w ich oczach, to bodaj pod ich dachem. Ten wypadek dość częsty jest u mężczyzn starszych, zakochanych w młodej kobiecie. Czują trudność podobania się, czasem niemożność zaspokojenia jej; w obawie zdrady, wolą pozwolić odwiedzać ją u siebie w domu, w sąsiednim pokoju, komuś kto (jak sądzą) niezdolny jest dawać jej złych rad, ale zdolny jest dać jej rozkosz. Inni – wręcz przeciwnie; nie pozwalając kochance wyjść ani na minutę samej w mieście które znają, trzymają ją w istnej niewoli; ale pozwalają jej jechać na miesiąc w strony których nie znają, gdzie nie mogą sobie wyobrazić co ona będzie robiła. Miałem w stosunku do Albertyny obie te kojące manje. Nie byłbym zazdrosny, gdyby zażywała rozkoszy uprawnionych przezemnie, w mojem pobliżu, całkowicie pod moim dozorem, przez co oszczędziłbym sobie obawy kłamstwa; i również nie byłbym może zazdrosny, gdyby pojechała w strony natyle mi nieznane i odległe, żebym sobie nie mógł wyobrazić jej sposobu życia, nie miał możliwości i pokusy poznania go. W obu wypadkach, doskonała świadomość lub doskonała niewiedza usunęłyby wątpienie.

Zapadający zmierzch zanurzał mnie siłą wspomnienia w dawnej i ożywczej atmosferze: wdechałem ją z tą samą rozkoszą, z jaką Orfeusz wdecha lekkie, nieznane tej ziemi powietrze Pól Elizejskich.

Ale już dzień się kończył, ogarniał mnie smutek wieczoru. Sprawdzając machinalnie na zegarze, ile jest godzin do powrotu Albertyny, widziałem że mam jeszcze czas ubrać się i zejść, aby poprosić właścicielki domu, pani de Guermantes, o wskazówki tyczące wykwintnych fatałaszków, któremi chciałem obdarzyć moją przyjaciółkę. Czasem spotykałem księżnę w dziedzińcu, wychodzącą pieszo – nawet kiedy było brzydko – w małym kapelusiku i w futrze. Wiedziałem, że dla wielu inteligentnych ludzi jest ona poprostu jakąś panią; nazwisko diuszessy de Guermantes nie znaczy teraz nic, skoro diukostwa i księstwa nie istnieją; ale miałem inny punkt widzenia w swoim sposobie zażywania osób i krajów. Miałem wrażenie, że ta dama w futrze, urągająca niepogodzie, nosi z sobą wszystkie zamki dóbr których jest diuszessą, pryncessą, wikomtessą, tak jak osoby wyrzeźbione na ocapie portalu trzymają w ręce katedrę którą zbudowały, lub miasto które obroniły. Ale jedynie oczy mojej duszy mogły widzieć owe zamki, owe lasy w lewej ręce damy w futrach, kuzynki króla. W dnie, kiedy groził deszcz, oczy mojego ciała rozróżniały jedynie parasol, w który księżna nie lękała się uzbroić. „Nie można nigdy wiedzieć; zawsze to bezpieczniej, w razie gdybym się znalazła bardzo daleko, a fiakier żądałby za drogo jak dla mnie”. Słowa „za drogie”, „przechodzące moje środki” powracały wciąż w rozmowie księżnej, zarówno jak: „Jestem za biedna”; przyczem niewiadomo było czy ją bawi mówić że jest biedna będąc tak bogatą, czy że uważa za wytworne, będąc tak wysoko urodzoną a zarazem udając wieśniaczkę, nie przywiązywać do bogactwa wagi, jaką przywiązują do niego ludzie jedynie bogaci i gardzący ubogimi. Może to był raczej nawyk z epoki, kiedy, już bogata ale niedość bogata w stosunku do kosztu utrzymania tylu posiadłości, czuła się nieco kuso z pieniędzmi i nie chciała robić wrażenia że to ukrywa. Rzeczy, o których się mówi najczęściej żartując, to są na ogół właśnie rzeczy które sprawiają kłopoty; nie przyznajemy się do tych kłopotów, może z tajoną nadzieją, że właśnie osoba, z którą się rozmawia, słysząc że sobie żartujemy z tego, pomyśli że to nieprawda.

Wiedziałem, że o tej godzinie przeważnie zastanę księżnę w domu; byłem rad z tego, bo w ten sposób najłatwiej mogłem poprosić o obszerniejsze wskazówki, których pragnęła Albertyna. Szedłem tam, prawie nie myśląc, jakie to jest niesłychane, że idę do owej tajemniczej pani de Guermantes mego dziecięctwa, i jedynie poto, aby jej użyć poprostu tak jak się używa telefonu, nadprzyrodzonego instrumentu, którego cud zdumiewał nas niegdyś a którym posługujemy się teraz automatycznie, dla sprowadzenia krawca lub zamówienia lodów.

Fatałaszki sprawiały Albertynie wielką przyjemność. Nie umiałem się powstrzymać, aby jej co dnia nie ofiarować czegoś. I za każdym razem kiedy mówiła z zachwytem o jakiejś szarfie, etoli, parasolce, które, przez okno lub mijając dziedziniec, oczami rozróżniającemi tak szybko wszystkie odcienie elegancji ujrzała na szyi, na ramionach lub w ręce pani de Guermantes, wiedząc że trudnego z natury gustu Albertyny (wydelikaconego jeszcze lekcjami elegancji, czerpanemi z nauk Elstira) nie zadowoliłaby jakaś imitacja, nawet ładnej rzeczy, zastępująca ją w oczach pospólstwa, ale różniąca się od niej całkowicie, zachodziłem w sekrecie, aby wypytać księżnę, gdzie, jak, z jakiego modelu było sporządzone to co się podobało Albertynie, dokąd należy się zwrócić aby uzyskać ściśle to samo; na czem polega sekret krawca, elegancja (Albertyna nazywała to „szyk”, „styl”) wykonania, jak się dokładnie nazywa materja – piękność materjału miała tu swoje znaczenie – której należało żądać.

Kiedy, po przyjeździe z Balbec, powiedziałem Albertynie, że księżna de Guermantes mieszka nawprost nas, w tym samym pałacu, wówczas, słysząc ten wielki tytuł i wielkie nazwisko, przybrała minę bardziej niż obojętną, wrogą, wzgardliwą, u hardych i namiętnych natur będącą znakiem bezsilnego pragnienia. Albertyna, to była wprawdzie wspaniała natura, ale utajone jej przymioty mogły się rozwijać jedynie pośród tych zapór, jakiemi są nasze upodobania, lub żałoba po upodobaniach z których trzeba nam było zrezygnować – jak dla Albertyny snobizm. Żałoba ta zowie się nienawiścią. Nienawiść Albertyny do „świata” zajmowała w niej zresztą bardzo mało miejsca i podobała mi się przez swoją stronę rewolucyjną – mam na myśli nieszczęśliwą miłość do szlachty – wypisaną w charakterze francuskim na odwrotnej stronie medalu, drugą stroną wyrażającego wielkopaństwo pani de Guermantes. O to wielkopaństwo, nie mogąc go osiągnąć, Albertyna nie troszczyłaby się może; że jednak przypomniała sobie, iż Elstir mówił o księżnej de Guermantes jak o kobiecie najlepiej ubierającej się w Paryżu, republikańska wzgarda Albertyny ustąpiła miejsca żywemu zainteresowaniu się elegantką. Wypytywała mnie często o panią de Guermantes i lubiła żebym zasięgał dla niej u księżnej porad toaletowych. Bezwątpienia, mógłbym prosić o te rady pani Swann; raz nawet napisałem do niej w tym celu. Ale pani de Guermantes (miałem to wrażenie) jeszcze dalej doprowadziła sztukę ubierania się. Jeżeli, zachodząc tam na chwilę (upewniwszy się że nie wyszła i kazawszy się uprzedzić, kiedy Albertyna wróci), zastawałem księżnę spowitą w mgłę szarej krepdeszynowej sukni, pojmowałem że ten strój jest wypadkową skomplikowanych przyczyn i że nicby się w nim nie dało zmienić; zanurzałem się w atmosferę którą wydzielał, niby schyłek dni wyścielonych perłowo-szarą watą przez mgliste opary; jeżeli przeciwnie szlafroczek był chiński w żółto-czerwone płomienie, patrzałem nań jak na rozpalający się zachód słońca; owe toalety nie były przygodną dekoracją, dającą się zmienić dowoli, ale ścisłą i poetycką realnością, jak realność pogody w danym dniu lub światło właściwe pewnej godzinie.

Назад Дальше