Cylinder van Troffa - Януш Зайдель 14 стр.


Początkowo wszystko szło jak najlepiej. Zniknął problem niepożądanej ciąży i nie chcianego dziecka. Pary, które pragnęły mieć potomstwo, zgłaszały się do specjalnych placówek leczniczych, gdzie podlegały wszechstronnym badaniom. Pozytywny wynik badań upoważniał do otrzymania porcji aktywatora i spłodzenia potomka – pod kontrolą oczywiście, aby aktywator został użyty przez osoby, którym przysługiwał. Chodziło też o to, by skład tej substancji, będący ścisłą tajemnicą, nie został przez kogoś rozszyfrowany – bo tylko jego ścisła reglamentacja zapewniała skuteczność metody. Badania kandydatów na rodziców także nie budziły społecznego sprzeciwu. Każdy wszak pragnąc mieć dziecko chciał, aby było zdrowe fizycznie i psychicznie.

Odmowa udzielania zezwolenia, umotywowana możliwością powikłań fizycznych lub dziedzicznych obciążeń u potomstwa, przyjmowana była zwykle pozytywnie. Były oczywiście próby obejścia zarządzeń. Zdarzały się kradzieże aktywatora przez pospolitych przestępców, jednak uczeni stanęli na wysokości zadania pod względem moralnym i żaden biochemik nie dał się wciągnąć w aferę nielegalnej produkcji tej substancji. Jak wszystko, co trudno dostępne, aktywator stał się przedmiotem pokątnych spekulacji i na czarnym rynku osiągnął zawrotne ceny, jednakże te drobne przecieki nie groziły naruszeniem ogólnego stanu.

Wyniknęła jednakże zupełnie nowa sprawa. Powszechność badań kandydatów na rodziców, obejmujących także badania genetyczne, spowodowała niepokojące odkrycie. Wśród badanej populacji stwierdzono poważną liczbę niepożądanych mutacji genetycznych, spowodowanych zapewne rozlicznymi czynnikami mutogennymi, występującymi w przemysłowych środowiskach owych czasów – skażeniami chemicznymi i promieniotwórczymi, działaniem pól elektromagnetycznych i tak dalej. – Specjaliści od genetyki uderzyli na alarm, podając równocześnie propozycję rozwiązania problemu. Powszechna antykoncepcja była okazją do oczyszczenia populacji ludzkiej z owych genetycznych obciążeń. Zaproponowano, by spośród ogółu ludzkości wydzielić pewną liczbę jednostek w wieku reproduktywnym, genetycznie "czystych" – i tylko tym ludziom udzielić zezwolenia na rozmnażanie.

Z badań wynikało, że liczba takich absolutnie pewnych jednostek, w przedziale wieku od zera do czterdziestego roku życia, wynosi około dziesięciu procent całej ludzkości. Gdyby zatem stymulować rozród tej grupy tak, aby każda kobieta urodziła przeciętnie czworo dzieci, a równocześnie zakazać rozmnażania się pozostałym, genetycznie niepewnym – to po okresie rzędu osiemdziesięciu lat cała populacja składałaby się z potomstwa owej najwartościowszej genetycznie grupy spośród całej ludzkości.

Ten projekt wzbudził już wiele kontrowersji i dyskusji, jednakże zwyciężył racjonalny pogląd, dający się wyrazić stwierdzeniem, iż jeśli już i tak istnieje konieczność ograniczenia i regulacji urodzeń, to niech prowadzi ona do optymalnych skutków. Na pewno lepiej będzie, jeśli za sto lat ludzkość stanie się czysta genetycznie, pozbawiona wad życia w nowoczesnym społeczeństwie – a zatem nie ma nad czym dyskutować.

Wydano odpowiednie zarządzenia, dziewięćdziesięciu procentom ludzi odmówiono prawa do rozmnażania się (w praktyce dotyczyło to tylko ludzi w wieku reprodukcyjnym, a więc mniej więcej połowy lej liczby), natomiast pozostałe dziesięć procent zostało zobowiązane do dźwigania ciężaru podtrzymywania gatunku homo sapiens. Nie za darmo oczywiście. Ustalono wiele przywilejów dla ludzi posiadających czworo i więcej dzieci. Przywileje te, siłą rzeczy niedostępne pozostałej grupie, budziły zazdrość – choć wszyscy bez wyjątku mieli zapewnione znacznie wiece; niż minimum środków egzystencji i nawet – wobec postępów automatyzacji – praca nie była już w owych czasach obowiązkiem. Dla przeciętnego człowieka jednakże nie jest ważny bezwzględny standard życia lecz porównanie swoich warunków warunkami życia innych ludzi. Tak więc – wobec powszechnej osiągalności innych dóbr -- posiadanie dziecka siało, się dla wielu synonimem luksusu i pozycji społeczne i. Przepisy były jednak twarde i tylko nielicznym "nieuprawnionym" udało się czasem zdobyć aktywator nielegalną drogą. Część ludzkość, obarczona obowiązkiem rozrodu, sprawowała się na ogół dobrze, pobudzona systemem mądrze obmyślonych bodźców ekonomicznych. Jak wynikało z prognoz, w ciągu najbliższych kilku dziesięcioleci liczba ludności świata powinna ulec pewnemu zmniejszeniu – w związku ze stopniowym bezpotomnym ubywaniem owych dziewięćdziesięciu procent, przy niewielkiej jeszcze liczbie rozmnażających się. Miało to dać pewien "oddech" ludzkiej cywilizacji, pozwalając na przygotowanie warunków do życia dla maksymalnej, planowej liczby ludzi. Projektowano przeprowadzenie w tym czasie generalnej modernizacji miast, które – wobec wykorzystania ogromnych terenów wokół nich dla pokrycia płytkami Grilla – stały się jedynymi ośrodkami przebywania ludzi. Całe przetwórstwo, przemyśl energetykę – ze względu na oszczędność terenu i zwartość miejskich aglomeracji – umieszczono we wnętrzu miast. Miały się one stać samowystarczalne pod każdym względem, korzystając z otaczających je wkoło pól energochłonnych Grilla.

Niestety zaszły poważne komplikacje. Ludność świata, jak się wkrótce okazało, zamiast maleć – zaczęła nawet trochę wzrastać, mimo ścisłego przestrzegania zasad systemu regulacji urodzeń. Ograniczono wiec nieco liczbę zezwoleń na prokreację i gorączkowo przystąpiono do badania tego niespodziewanego zjawiska. Po kilku miesiącach sprawa się wyjaśniła. Długo trzymano to w tajemnicy przed opinią publiczną. Okazało się mianowicie, że zastosowana substancja, powodująca zahamowanie płodności, działa wprawdzie skutecznie, ale… nie na wszystkich! Nie działa ona w około dziesięciu procentach przypadków, i to – o zgrozo! – na ludzi noszących w swych komórkach rozrodczych najbardziej wynaturzające mutacje genetyczne! Wynikało stąd, że oprócz owych dziesięciu procent starannie wyselekcjonowanych, zdrowych fizycznie i wysoce inteligentnych – w równym stopniu, choć bez aktywatora, a zatem bez kontroli – rozmnaża się dziesięcioprocentowa część populacji, obejmująca ludzi silnie obciążonych genetycznie, z dziedzicznymi wadami lub o niskiej inteligencji, a nawet wręcz debilnych. Na mocy wydanych przepisów ludzie ci korzystali z przywilejów dla wielodzietnych, i rozmnażali się z dużym zapałem. Wśród sfer naukowych (należących rzecz jasna do owej uprzywilejowanej grupy rozrodczej) powstał niesamowity popłoch. Co teraz robić? Poszły w ruch komputery, które bez trudu wymodelowały sytuację na najbliższe stulecie i dały straszliwa w swej wymowie odpowiedź: przy obecnej dynamice rozrodu za osiemdziesiąt lat społeczeństwo składać się będzie w połowie z potomków owej "najgorszej genetycznie grupy, w połowie zaś z potomków grupy "najlepszej". Grupa "średnia" – około osiemdziesięciu procent wyjściowego stanu liczebnego populacji – zniknie w tym czasie, wymierając bezpotomnie. Przy tym za owe osiemdziesiąt lat zaludnienie osiągnie stan przekraczający nieco planowaną, możliwą do wyżywienia liczbę osób… A w latach następnych wzrost zaludnienia będzie oczywiście jeszcze większy!

Sytuacja przedstawiała się fatalnie. Rozpatrzono kilka wariantów postępowania – wszystkie jednak nie wytrzymywały krytyki z uwagi na skutki.

A więc po pierwsze – można było zrezygnować z całego programu, cofnąć priorytety za wielodzietność: spowodowałoby to spadek urodzeń w grupie pierwszej (genetycznie prawidłowej) i trzeciej (genetycznie silnie skażonej). Obniżyłoby to dynamikę wzrostu ludności, lecz stworzyłoby – choć nieco później – tę sarną fatalną strukturę populacji: połowa ludzi będzie genetycznie silnie obciążona. Gdyby przy tym nadal zapobiegać mieszaniu się obu grup – prowadziłoby to do coraz większego ich zróżnicowania; wymieszanie zaś spowodowałoby, że po paru pokoleniach już nikt nie byłby genetycznie bez zarzutu.

Wariant drugi: dopuścić normalne, żywiołowe rozmnażanie się wszystkich grup, także i tej średniej: ale w tym przypadku wracamy do punktu wyjścia: trzeba szukać nowego sposobu regulacji urodzeń. A tego uczeni chcieli za wszelką cenę uniknąć.

Wariant trzeci: silnie ograniczyć rozmnażanie grupy pierwszej i całkowicie drugiej. Skutek: przeludnienie nastąpi niezbyt prędko, lecz gwałtownie wzrośnie odsetek ludności dziedzicznie obciążonej, potomków trzeciej "najgorszej" grupy.

Nie podjęto żadnych decyzji i na razie pozostawiono w mocy obowiązujące zasady. Narzędzie regulacji przyrostu i czystości genetycznej, jakim miała być "powszechna" antykoncepcja, okazało się nieskuteczne właśnie wobec tych, których miało przedmę wszystkim wyeliminować…

Szukano przez wiele dziesięcioleci nowej substancji, ograniczającej rozmnażanie także tej trzeciej grupy. Trwało to do czasu, aż liczebność obu grup o pierwszej i trzeciej – zrównała się, a grupa druga zniknęła w sposób naturalny. Nastąpiło, mówiąc w uproszczeniu, rozszczepienie populacji. Równocześnie świat stanął na granicy możliwości demograficznych. Należało przedsięwziąć coś radykalnego.

I wtedy znalazł się sposób. Nie taki wprawdzie, jakiego szukano, lecz skuteczny. Nie poddawano go publicznej dyskusji – wręcz przeciwnie, zachowano w ścisłej tajemnicy. Znała go tylko nieliczna grupa uczonych i ludzi odpowiedzialnych za politykę demograficzną. Ta grupa właśnie wprowadziła w życie nowy projekt regulacji liczby ludności. Czy był dobry i humanitarny – trudno ocenie. W każdym razie był jedynym możliwym posunięciem, przynoszącym zamierzony skutek. Potajemnie wybudowano na Księżycu samowystarczalne osiedla dla kilkudziesięciu tysięcy ludzi. Wyselekcjonowano z pierwszej grupy pewną liczbę osób – głównie uczonych najwyższych szczebli i ich rodziny, także wszystkich, którzy wiedzieli coś o nowym programie, aby we własnym interesie zachowali tajemnicę.

W krótkim czasie wciąż w tajemnicy przerzucano tych ludzi na Księżyc. Ostatni spośród nich opuszczając Ziemię wprowadzili do atmosfery i wód nowo odkrytą substancję. Nie ograniczała ona wprawdzie możliwości rozrodu trzeciej grupy genetycznej, powodowała jednak, że u wszystkich, którzy ją wchłonęli, powstała dziedziczna skłonność do płodzenia potomstwa prawie wyłącznie płci męskiej. Liczba rodzących się dziewczynek osiągała zaledwie około jednego procenta ogólnej liczby urodzeń. Poza tym uciekinierzy zabrali ze sobą tajemnicę aktywatora, uniemożliwiając tym samym dalszy rozród grupy pierwszej. Tak więc wybrańcy ukryli się w swej arce, zsyłając potop na pozostałych. Trzeba przyznać, że ten potop nie miał cech gwałtownego kataklizmu. Nikogo nie pozbawiono prawa do życia – wręcz przeciwnie: pozostawiono działające, obliczone na wiele lat samoczynnego funkcjonowania urządzenia dostarczające żywność, zabezpieczające pomoc medyczną, zapewniono wszystkim klimatyzowane pomieszczenia mieszkalne, usunięto wszystko, co mogłoby zagrażać życiu ludzkiemu – broń, materiały wybuchowe, trucizny, nawet środki komunikacji indywidualnej, będące – przy braku dostatecznego nadzoru nad ruchem – poważnym źródłem zagrożenia życia… Uciekinierzy zamierzali spokojnie poczekać, aż ziemska ludzkość dożyje kresu.

Zadziwiające są prawa rządzące populacją. Prześledziłem to na prostym modelu matematycznym. Los owej spolaryzowanej populacji na Ziemi został przesądzony: w ciągu następnych osiemdziesięciu lat zniknęła pierwsza grupa genetyczna. A grupa trzecia? W czasie pierwszych lat czterdziestu nastąpił w jej obrębie niewielki wprawdzie, ale zauważalny wzrost ilościowy. W ciągu następnych czterdziestu – spadek, również niezbyt gwałtowny. Kolejne, piąte dwudziestolecie spowodowało redukcję tej grupy o połowę… Dziś, w połowie szóstego dwudziestolecia od początku operacji, na Ziemi pozostało jedynie kilkanaście procent pierwotnej liczby ludzi trzeciej grupy, głównie starców płci męskiej… Za kolejnych kilkanaście lat, gdy odejdą ci najstarsi, pozostanie już tylko trochę dorosłych i starych mężczyzn, niewielka liczba młodych chłopców i… praktycznie nie będzie już kobiet.

Wszystko to wynika z nieubłaganych praw demografii… Popatrz, kosmaku. Oto wydruk z komputera, na którym modelowałem ten proces przy bardzo upraszczających założeniach wyjściowych. A tutaj mam bardzo interesujące krzywe, obrazujące śmierć populacji ludzkiej…

Mój rozmówca pokazał mi kilka wykresów.

– Jak widzisz, obecnie jest nas na Ziemi już bardzo niewielu – mówił po chwili dalej. – Za czterdzieści lat, a może prędzej nie będzie nas wcale… Wówczas, zgodnie ze swym programem, wrócą tu lunacy.

– A jeśli nawet… – powiedziałem z wahaniem. – Czy byłoby dobrze, gdyby to właśnie oni dali początek nowej ludzkości? Ich kwalifikacje moralne wydają mi się dość wątpliwe po tym, co zrobili…

– Nie sądź ich pochopnie, kosmaku. Można na to spojrzeć inaczej. Przecież oni pozostawili ludziom skazanym na bezpotomne wymarcie całą cywilizację, wszystko, co stworzyli tu, na Ziemi. Bo przecież, jak powiedziałem, była to umysłowa elita ludzkości! Nie wyrządzili nikomu bezpośredniej krzywdy. Zapobiegli piekłu przeludnienia. Zapewnili wszystkim żywność, mieszkania, energię, ubrania, rozrywki – w granicach możliwości współczesnej im cywilizacji! Nie spowodowali niczyjej przedwczesnej śmierci – a jedynie uniemożliwili rozmnażanie. Gdyby tego nie zrobili, świat konałby z przeludnienia. A oni sami? Przecież żaden z nich tam, na Księżycu nie przeżył dłużej niż ci, którzy tu zostali. Dzisiejsi lunacy – to ich potomkowie. Czyż więc ci, którzy wyrzekli się wygód w swych ziemskich mieszkaniach, w ziemskich miastach i dobrowolnie zaszyli się w lochach Księżyca, by przechować tam genetycznie czystą część populacji – nie zasługują na miano bohaterów? Pomyśl o tym kosmaku, nim ich osądzisz!

– Bronisz ich…

– Jestem po prostu obiektywny. Gdyby zostali, pożyliby wygodnie do śmierci, nie kłopocąc się o losy ludzkości.

– Obawiam się – powiedziałem – że na nic się nie zdało ich poświecenie. To, co tam widziałem, jest objawem degeneracji, moralnej przede wszystkim. Nawet potomkowie geniuszów, hodowani w tamtych warunkach, przestają być normalnymi ludźmi. Oni tu nie wrócą. Niektórzy już to czują, wiedzą o tym.

– Nie wiem… Nie znam ich, spotkałem zaledwie dwóch czy trzech lunaków, którzy zostali stamtąd przysłani. Rzeczywiście nie przedstawiali się najlepiej, lecz sądziłem, że to wyrzutki tamtejszego społeczeństwa…

– Wyrzutki? To chyba najlepsi spośród nich, za dobrzy, by tam wytrzymać…

– A zatem nie ma nadziei na ponowne zaludnienie Ziemi… – mruknął Mark.

– Nie rozumiem jeszcze jednego – wtrąciłem. – Dlaczego nie pozostawili na Ziemi tajemnicy owego aktywatora? Przecież uniemożliwiając rozród pierwszej grupy…

– …tylko przedłużyliby jej bezsensowną egzystencję. Maskulinizacja objęłaby w jednakowym stopniu obie grupy, a koniec byłby ten sam. Myślę, że mieli w tym zresztą pewien uboczny cel: degeneraci "grupy trzeciej", pozostawieni sami sobie, znikną szybciej. Nie rywalizują ilościowo z nikim, a poza tym, nie trzymani w ryzach przez mądrzejszych od siebie, walczą między sobą, niszczą technikę, dzięki której egzystują, słowem, podcinają gałąź, na której sami siedzą… W ten sposób przyspieszają czas powrotu lunaków…

– …którzy jednak pewnie tu nie wrócą. Czy nie ma rzeczywiście żadnego ratunku dla Ziemi?

– Jest jedna szansa, znikoma wprawdzie, ale jest. W końcu dwudziestego wieku, jak wspomniałem, opuściła Ziemię duża grupa osadników, udająca się na jedną z planet gwiazdy Tau Ceti. Zaczęli wszystko od początku. Może… już nie istnieją. Jeśli jednak przeżyli i zbudowali zaczątki cywilizacji, mogą tu kiedyś wrócić. Ale wtedy nie będzie już ani lunaków, ani tych tutaj…

– …ani docentów – dodałem.

– Docentów już nie ma – powiedział Mark z ironicznym uśmieszkiem. – Nazwano tak wymierającą pierwszą grupę genetyczną po opuszczeniu Ziemi przez lunaków. Odlecieli prawie sami profesorowie, dla docentów, tych prawdziwych z habilitacjami, nie było już miejsca na Księżycu. Stąd żartobliwa – z czasów gdy jeszcze chciało się ludziom żartować – nazwa wszystkich, którzy pozostali z pierwszej grupy. Potem w ustach tych z grupy trzeciej nabrało to znaczenia pogardliwego, coś w rodzaju "mądrala" – podobnie jak kiedyś używane pogardliwe określenie "filozof". Obecnie, gdy "docenci" wymarli, słowo zostało jako obelga, którą raczą się gnyple i zgredy. Zresztą w liczbie mnogiej mówi się teraz "docenty"…

– A wy? Kim właściwie jesteście?

– To osobna historia – powiedział Mark. – Na dobrą sprawę mnie i moich pięciu kolegów też już od dawna nie powinno tu być. Pochodzimy z pierwszej grupy genetycznej. Gdy odlecieli lunacy, byliśmy dziećmi. Potem studiowaliśmy, dopóki działały uczelnie. Wiedzieliśmy, co czeka naszą generację. Postanowiliśmy… pożyć trochę dłużej. W mieście takim jak to musiało się znaleźć parę hibernatorów – w szpitalach na przykład. Zdobyliśmy je. W ten sposób przeżyliśmy naszych rówieśników. Sądzę, że w innych miastach znaleźli się podobni spryciarze…

– Właśnie… Jak jest w innych miastach?

– Sądzę, że podobnie. Trochę lepiej, trochę gorzej, ale warunki wyjściowe były identyczne. Miasta w dwudziestym drugim wieku bardzo się zunifikowały. Może w niektórych nie ma już nikogo. Jednak niełatwo to sprawdzić. Łączność i komunikacja między miastami zostały stopniowo zlikwidowane przez odpowiednio zaprogramowane centralne jednostki sterujące miastem. Lunacy przewidywali rozwój sytuacji na następne dwieście lat po ich odlocie i wszystko uwzględnili w swoich planach. Wobec doskonałej samowystarczalność! i podobieństwa miast – łączność między nimi nie ma zresztą od dawna zasadniczego znaczenia, ani gospodarczego, ani turystycznego…

– Wyjaśniliście mi wiele, dużo zrozumiałem, choć jeszcze mnóstwo spraw mnie dziwi i zaskakuje – powiedziałem. – Co stało się z kulturą? Przecież najbardziej nawet prymitywne społeczeństwa mają jakąś kulturę, sztukę… A poza tym, co oznaczają te dziwne podziały społeczeństwa?

– O kulturze porozmawiamy kiedy indziej. Może zresztą sam się zetkniesz z jej przejawami i nie będę ci musiał lego wyjaśniać… A podziały? To proste. Ci smarkacze, gdzieś tak do dwudziestego roku życia, to gnyple. Nudzą się, szukają sobie rozrywek, biją tych. którzy się ich boją. Ci z przedmieść, po czterdziestce -- to zgredy. Nic są tolerowani w mieście, wygania się ich, muszą zakradać się nocą, by zdobyć coś do jedzenia. Jest ich dużo, ale są starzy, słabi i niedożywieni…

– Kto ich wygania? Gnyple?

– Nie, ci tylko wzorują się na starszych, tych między dwudziestym a czterdziestym rokiem życia…

– Jak ich nazywają?

– Nijak. To są po prostu "ludzie". Oni właśnie prześladują zgredów, robiąc im regularne pogromy w ich podmiejskich norach za dnia i w mieście, gdy tamci zakradają się nocą.

– Ale dlaczego? Przecież dla wszystkich wszystkiego wystarczy!

– Oficjalna "ideologia" tego konfliktu głosi, iż młodzi mają za złe starym to, że ich urodzili mimo świadomości braku perspektyw na przyszłość i genetycznych obciążeń. To ich kompleks, te obciążenia. Gdyby nie przywiązywali do lego takiej wagi, większość z nich mogłaby żyć zupełnie normalnie. Ale te pretensje to tylko pretekst. Naprawdę to oni po prostu nie mogą patrzeć na starych wiedząc, że ich także czeka ten sam los. Człowiek nie lubi, kiedy mu ktoś podtyka pod nos obraz jego niezbyt świetlanej przyszłości… Zresztą obecni ludzie w średnim wieku pewnie już nie dadzą się wygonić z miasta garstce gnypli, która egzystuje w tym pokoleniu. Ale walki ze zgredami maja wieloletnie tradycje. Każdy uważa je za rzecz naturalną. W ogóle ludzie ci, urodzeni i wychowani w tym mieście po odlocie lunaków, traktują zastany układ warunków, jak człowiek pierwotny traktował dżunglę: po prostu żyją, jak się da. A bijatyki stanowią jedyną rozrywkę. Przecież nie ma tu żadnego szkolnictwa, wszyscy są zdegradowani umysłowo do poziomu ciemnego średniowiecza. Bo po co i czego uczyć członków społeczeństwa, które ginie? l kto miałby to robić? Więc żyją jak prosięta w supernowoczesnej chlewni…

– Straszne – powiedziałem w zamyśleniu.

– Można się przyzwyczaić i jakoś urządzić, jak widzisz. To wszystko, co tutaj mamy, zawdzięczamy naszym zdolnościom. Tutejsi ludzie razem z gnyplami i zgredami niby gardzą nami., ale naprawdę boją się nas i szanują. Robią z nami różne interesy. W ogóle to nas sześciu rządzi tym miastem.

– Interesy? Jakież interesy można tu robić. Przecież oni mają wszystko za darmo, z automatów, z magazynów…

– Nie wszystko, oj, nie wszystko! – zaśmiał się Mark pstrykając palcami w butelkę. – Tego nie mają! A ja jestem z wykształcenia chemikiem i robię to zupełnie nieźle.

– Dajesz im alkohol?

– Sprzedaję. Kiedy potrzebuję czegoś od nich. Jak sądzisz, skąd mamy te rośliny? Najbliższy niewielki rezerwat roślinności znajduje się o dwieście kilometrów stąd, a środków lokomocji brak. To oni przynoszą nam skrzynki z sadzonkami. Mają dużo czasu, a alkohol też lubią… A broń? Czy myślisz, że umieją ją sami robić? Albo dostają w magazynach?

– Dostarczacie im broni? Którym?

– I tym, i tamtym. Żeby była równowaga sił. Ale nie za duża.

– Przecież to…

– Draństwo, chcesz powiedzieć? Nie takie straszne. W historii ludzkości popełniano gorsze. Tutaj są szczególne warunki, a wszystko i tak szlag trafi. Są i inne rzeczy, których im dostarczamy. Na przykład dziewczyny. To bardzo poszukiwany towar.

Назад Дальше