Cylinder van Troffa - Януш Зайдель 15 стр.


– Jak to? Skąd?

– Produkujemy! – zaśmiał się Cyryl. Pomyślałem, że żartuje.

Z uzyskanych wyjaśnień wynikało, że byłem jedynym zapewne człowiekiem na Ziemi, który nie został poddany kolejnym eksperymentom genetycznym: nie posiadałem wrodzonej blokady rozrodczości, nie byłem też obciążony cechą odpowiedzialną za wyłącznie męską płeć potomstwa… Jednakże nie miało to istotnego znaczenia, dopóki byłem tylko ja sam… Gdybym odnalazł Yettę…

Ta myśl zaczęta mnie obsesyjnie nawiedzać po kilka razy na dzień. Uwierzyłem, że mogę to uczynić celem swojego istnienia… Dać początek nowej ludzkości… Ja, Yetta i cylinder, który pozwoliłby nam przeczekać do finału tej skazanej na zagładę ludzkości… Lunacy nie wrócą tu nigdy, prędzej wymordują się wzajemnie. Cierpią na fobię wmówioną im od pokoleń. Nie wyrwą się ze swego zamknięcia…

Pomyślałem o moich towarzyszach. Były wśród nich dwie kobiety – w średnim wieku, ale można by je wziąć pod uwagę… Czy jednak zdołają wydobyć się z Luny? Czy zdołam ich wyciągnąć stamtąd nie ryzykując utraty własnej wolności lub… życia? Cóż wówczas?…

Obłudnie odkładam na później sprawę moich towarzyszy; nie chciałem myśleć o nich teraz, dopóki nie znajdę Yetty lub nie przekonam się o jej nieistnieniu. Coraz głębiej wierzyłem w moje posłannictwo, w przeznaczenie do roli drugiego Adama, ojca nowej ludzkości… W chwilach refleksji starałem się otrząsnąć z tego absurdu, lecz obsesja wracała…

Nienawidziłem teraz van Troffa. To on właśnie winien jest, że oto rozprysnęło się wszystko, co przez tyle lat utrzymywało wewnętrzną spójność mojej osobowości. To on, kusiciel, podsunął mi swój diabelski pomysł, wbrew moim oporom wmusił we mnie ten obłędny plan. Obiecując mi Yettę, materialną i żywą, łudził mnie i mamił jej obrazem przez cały czas świadomie przeżyty poza Ziemią. Teraz, choć jej nie było naprawdę, zżyty z jej obrazem, z jej wyimaginowaną obecnością, nie potrafiłem pogodzić się z jej fizycznym nieistnieniem. Szukałem jej, nie ustając w wysiłkach, przemierzając na oślep, na chybił trafił, wszystkie dostępne poziomy i zakamarki miasta. Wypełniałem tym swój czas, bo zaprzestanie poszukiwań równałoby się dopuszczeniu do głosu realistycznych, racjonalnych wniosków, które same się narzucały… Nie umiałem sobie powiedzieć wprost: "nie ma jej, zniknęła, zgubiła się gdzieś na przestrzeni dwustu lat, jak chcesz ją odnaleźć, głupcze?"

Wiedziałem, że rezygnacja z poszukiwań odbierze wszelki sens dalszemu bytowaniu – tutaj czy gdziekolwiek. Yetta była jedynym elementem – teraz już urojonym, ale jednak… – który łączył mnie z tym światem: ginącym w oczach, skazanym na zagładę. Ale to nie był jedyny skutek diabelstwa, którym uraczył mnie stary "Mefi". Był jeszcze cylinder, realny, skutecznie działający… Ciągnął mnie, mimo woli trafiałem tam prawie codziennie w swych samotnych wędrówkach. Bukiet róż, pamiętający dotyk dłoni Yetty, leżał tam zawsze świeży i pachnący; krople wody wśród płatków wciąż jednakowo odbijały światło reflektora, gdy uchylając klapę włazu spoglądałem w głąb cylindra. List, który pozostawiłem dla Yetty, wciąż bielał na środku podłogi…

Być może van Troff nie zdawał sobie sprawy, jakiego okrucieństwa dopuścił się wobec mnie… Dał mi nadzieję, która okazała się złudą, a równocześnie… praktycznie pozbawił mnie tego, co każdy człowiek ma w zapasie: możliwości rezygnacji z dalszego istnienia.

Patrząc w głąb przestrzeni, w której czas można było prawie zatrzymać, wiedziałem, że oprócz tamtej nie spełnionej nadziei dano mi inną jeszcze, równie złudną…

Wiedziałem już na co jestem skazany. Bo któż oprócz diabła wcielonego, jakim niewątpliwie był Vergil van Troff – oprzeć by się zdołał szatańskiej pokusie? Któż odrzuciłby możliwość zaspokojenia żądzy spojrzenia przed siebie – dowolnie, a przynajmniej niewyobrażalnie daleko?

Jak daleko? Wielekroć mnożyłem minuty przez godziny, doby, lata… Dwadzieścia pięć lat tam – to przecież… wieczność. "Ale jeszcze nie teraz" – myślałem patrząc w głąb cylindra. Moja pierwsza nadzieja jeszcze nie wygasła, jeszcze nie chciałem zrobić nieodwracalnego kroku, choć nieraz miałem nieprzepartą chęć zeskoczyć w dół, zatrzaskując klapę włazu… A przecież to był jedyny niezawodny sposób pozostawienia wszystkiego za sobą, oderwania się od całej przeszłości, odcięcia możliwości powrotu…

Pod koniec drugiego tygodnia pobytu w mieście znałem już wszystkie możliwe przejścia, wiodące do gmachu Instytutu. Obsesja oczekiwania zaczęła niebezpiecznie opanowywać mój umysł i wolę. Czułem, że muszę zrobić cokolwiek, by przerwać to ciągnące się w nieskończoność pasmo bezsensu.

Czułem się winny w stosunku do moich towarzyszy, którzy pozostali na Księżycu. Należało im się przynajmniej parę informacji stąd, z Ziemi, aby mogli zadecydować o dalszym postępowaniu. Na razie zbierałem te informacje, ale szło mi to zbyt wolno. Moje wędrówki po mieście miały bardzo konkretny cel – uświadomiłem to sobie… Po prostu szukałem Yetty, jej śladów, jakiejkolwiek wieści o niej.

Zamiast włóczyć się po dolnych poziomach miasta, powinienem raczej wertować zbiory biblioteczne zgromadzone przez Marka i jego towarzyszy. Powinienem możliwie szczegółowo odtworzyć i zrozumieć kolejność wydarzeń, jakie zaszły po naszym odlocie. Jeśli, zgodnie z wyjaśnieniami Marka i Noama, populacja ludzka zamieszkująca Ziemię nie jest w stanie przetrwać następnych kilku pokoleń – my, niejako przybysze z przeszłości, których ominęły skutki genetycznych kombinacji, jesteśmy być może ostatnią szansą ludzkiego gatunku… Bo przecież nie lunantropi z ich degeneracją fizyczną i lękiem otwartej przestrzeni, z wypaczonymi nawykami społecznymi i skażoną psychiką.

Ale tymczasem nie potrafiłem jeszcze opanować przemożnej chęci codziennego zaglądania do cylindra. Moje wędrówki wzbogacały wprawdzie znajomość miasta na wszystkich jego poziomach, lecz nie pomagały mi poznać i zrozumieć przeszłości i teraźniejszości jego mieszkańców.

Pewnego dnia, gdy wracałem z poziomu zerowego, na drugiej kondygnacji natrafiłem na dobrze zachowany gmach ze stylowym, klasycy-stycznym portalem. W ten sposób w różnych okresach budowano chyba tylko teatry czy muzea, nawiązując do tradycji starych kultur śródziemnomorskich. Gmach pochodził z końca XXI wieku. Zainteresował mnie głównie dlatego, że skojarzył mi się z muzeum czy biblioteką, a ponadto wnętrze jego nie było wypełnione, gdyż nie stanowił wsporczego elementu stropu.

Oświetlając fasadę reflektorem, szukałem śladów jakiegoś szyldu czy napisu. Jednak nad wejściem widniała tylko płaskorzeźba przedstawiająca kobietę z lirą.

Jedne z ciężkich drzwi gmachu były uchylone, wszedłem przez nie do przestronnego halki i przemierzając kamienną posadzkę zagłębiłem się w łukowato biegnący korytarz. Mijałem szereg drzwi po wewnętrznej stronie łuku. Tak, to musiała być sala teatralna lub koncertowa.

Nagle przez zamknięte drzwi od strony owej domniemanej sali dobiegł mnie delikatny, cichy dźwięk. Brzmiał jak pobrzękiwanie strun jakiegoś instrumentu. Instrumentu, który musiałem znać…

Ostrożnie naparłem na drzwi. Otworzyły się prawie bezgłośnie. Nie tłumione dźwięki zabrzmiały ostrzej, wyraziście. Spojrzałem w ciemność za drzwiami, gasząc swój reflektor. Sala była nie oświetlona, lecz w głębi, na wprost mnie rysował się na tle czerni jaśniejszy prostokąt. Przyjrzałem się dokładniej. To był otwór sceny, częściowo przesłonięty po obu stronach na wpół rozsuniętą draperią kurtyny. Słabe źródło światła znajdowało się gdzieś za kulisami, wydobywając z mroku matowo połyskujące w głębi sceny rury organowych piszczałek. Łagodne, powolne takty prostej melodii płynęły gdzieś spoza fałdów kurtyny. Tak, to mogła być tylko harfa.

Poczułem skurcz serca i zupełnie irracjonalna myśl przebiegła mi przez głowę: przecież Yetta grała na tym instrumencie!

Zapaliłem reflektor i osłaniając światło dłonią, ruszyłem powoli pomiędzy szeregami foteli, ustawionych tarasowate wokół sceny w szczerbate półkola. Niektóre były połamane, większość miała podarte obicia. Po małych schodkach, ostrożnie, by nie wywołać najmniejszego hałasu, znów ze zgaszoną latarką wszedłem na scenę i zajrzałem za kurtynę.

Mała ręczna lampka stała na deskach sceny obok stylowego taboretu o wytartych złoceniach, na którym siedziała tyłem do mnie kobieta grająca na harfie. Widziałem jej nagie plecy i ramiona, obejmujące stojący przed nią instrument. Jej wąskie biodra opinała lśniąca tkanina, opadająca dalej w obfitych fałdach wzdłuż nóg, po obu stronach harfy.

Śpiewne arpeggia nasilały się przechodząc w fortissirno. Czułem, jak pot spływa mi po karku pod kombinezonem, a tętno rozsadza skronie…

Ten zarys ramion i lekko zgiętych pleców, ten kształt głowy z krótko przystrzyżonymi ciemnymi włosami… Bałem się wykonać jakikolwiek ruch, by nie spłoszyć tego zjawiska… jeśli było tylko widziadłem. A jeśli była to realna istota… Gdyby odwróciła twarz w moją stronę, w jednej chwili prysnęłoby złudzenie…

Stałem patrząc i słuchając. Jakże podobna była do niej, w każdym ruchu ramienia, gdy dłoń przebiegała po strunach, w każdym pochyleniu głowy, w przytuleniu twarzy do ramy instrumentu…

Podłoga trzasnęła, gdy bezwiednie zrobiłem krok do przodu. Odwróciła ku mnie twarz, przerywając grę, a potem nagle wstała.

W słabym świetle padającym od dołu dostrzegłem jej twarz. Skamieniałem. To była twarz Yetty.

Patrzyła na mnie spokojnym spojrzeniem dużych, szeroko rozstawionych oczu, których zewnętrzne kąciki były opuszczone w dół. Jej jasna, owalna twarz, odcinająca się od śniadych ramion, była tą samą twarzą, którą nosiłem pod powiekami przez cały czas mojej podróży. Stała przede mną, niewysoka, smukła, o dużych, rozbiegających się nieco na boki, sterczących pod cienką tkaniną piersiach – ta sama, nie zmieniona, bliska.

– Yetta… – udało mi się wykrztusić, lecz nie mogłem zrobić żadnego ruchu, wyciągnąć dłoni. – To ja, to ja…

Patrzyła na mnie – bez lęku, ale też bez uśmiechu, tylko jakby zaciekawiona. Zauważyłem, jak wzrok jej przebiega po mojej twarzy, potem ześlizguje się w dół i powraca zatrzymując się na piersi.

– Kosmak! – powiedziała cicho. – Prawdziwy kosmak…

– Yetta! – zawołałem, ruszając ku niej z wyciągniętymi ramionami. Nie cofnęła się, stalą bez ruchu z rękami opuszczonymi wzdłuż ciała, bezwładna jakby, nie reagując nawet wówczas, gdy objąłem ją mocno i zacząłem całować jej twarz. Jej oczy były wciąż szeroko otwarte, lecz patrzyły w przestrzeń, jakby omijając moje spojrzenie.

– Yetta, to ja, nie poznajesz mnie? – powiedziałem szeptem.

– Nie znam cię. Nazywam się Sandra – powiedziała cicho.

Rozwarłem ramiona, cofając się o pół kroku. Patrzyłem na nią niczego nie rozumiejąc.

Sandra została ze mną. A raczej ja z nią zostałem, nie mogąc uwierzyć, że nie jest tą, której szukałem. Pamięć mnie nie myliła. Sandra była identyczna z Yettą z fotografii, którą miałem zawsze przy sobie. Była w tym samym wieku, powtórzona w najdrobniejszych szczegółach, wraz z lekką asymetrią zarysów twarzy, ze sposobem poruszania się. Tylko pamięć miała inną, a właściwie nie miała jej prawie lub nie chciała o sobie niczego powiedzieć.

Zaprowadziła mnie do swojego mieszkania na przedostatnim poziomie miasta. Maleńki pokój zapełniony był mnóstwem drobiazgów, gromadzonych bez ładu i sensu, zarzucony strojami, jakby wydobytymi z teatralnej garderoby, tak różnorodnymi i z rozmaitych epok.

Nie chciała lub nie umiała nic o sobie powiedzieć. Próbowałem usystematyzować i rozważyć wszelkie hipotezy, starałem się wyjaśnić, kim jest. Pozostałem wreszcie przy jednej – tej, która była najbardziej zgodna z moimi pragnieniami. Wymyśliłem sobie, że Sandra jest Yettą… Nie była nią pod względem osobowości, lecz i to próbowałem wytłumaczyć. Przecież nikt nie zbadał ubocznych skutków tak długiego trwania w cylindrze van Troffa! Sam "Mefi" przebywał w nim zaledwie sekundy. Być może działanie pola wpływało na zawartość pamięci i Yetta, wyszedłszy z cylindra, nie pamiętała niczego z przeszłości! Niczego oprócz umiejętności gry na harfie.

Przez trzy tygodnie, które spędziłem z nią razem, od czasu do czasu tylko zaglądając do schronu, stała się dla mnie Yettą. Cieszyłem się jej odnalezieniem, odpychając od siebie każdą myśl o tym, że może nią nie być. Czego więcej mogłem żądać! Po tylu zwątpieniach w jej istnienie – oto odnalazła się, tym bardziej droga i niezastąpiona, choć nieodgadniona do końca, obca wewnętrznie, bez tej ciągłości wspomnień i uczuć, która stanowi o ludzkiej osobowości…

Chodziliśmy razem po labiryncie miasta, które dobrze znała. Było mi teraz obojętne, gdzie chodzę i co robię – mój cel został osiągnięty, odnalazłem ją, nie byłem już tutaj sam. Jej obecność nadawała sens mojemu istnieniu w czasach, kiedy od dawna już powinno mnie nie być.

…I wtedy pośród tej euforii, tego szczęścia, w które chciałem uwierzyć, poraziła mnie nagła myśl, nie dająca się odepchnąć, natrętna. A jeśli Sandra nie jest Yettą? Tak niezwykłe podobieństwo nie może być przypadkowe! Czyżby…

Tak, to było bardzo prawdopodobne! Brałem przecież pod uwagę tę możliwość. Yetta mogła przecież zniecierpliwić się wreszcie, zwątpić w mój powrót, wyjść z cylindra, rozpocząć normalne życie w tym mieście, jeśli można je nazwać normalnym. Sandra może być jej córką… Jeśli tak, to Yetta żyła na pewno jeszcze dwadzieścia lat temu… Więc może jest – gdzieś w mieście, może – korzystając z cylindra – zachowała młodość, może jest niewiele starsza od Sandry… Nie, to absurd! Jeśli już zdecydowała się opuścić cylinder, urodzić córkę, to nie wróciła tam zapewne. Córka? Mogłaby ją mieć tylko z którymś z tutejszych mężczyzn – ale przecież wiadomo, że urodzenie córki jest w tym społeczeństwie niezmierną rzadkością. Wprawdzie Yetta nie podlegała genetycznym zabiegom w przeszłości, lecz o ile wiem, o płci decydują chromosomy męskiego partnera i to one zapewne w tym przypadku nie dopuszczają do powstania żeńskiego potomka… Zbyt wiele nieprawdopodobnych zdarzeń, jak na jeden przypadek.

Wprawdzie Sandra mogła być dzieckiem mężczyzny z mojej epoki – lecz po cóż by Yetta podejmowała swą podróż w przyszłość, jeśli znalazł się w jej życiu inny mężczyzna? A jeśli Yetta była w ciąży już przed moim odlotem? Wówczas… Sandra może być moją córką! To zupełnie prawdopodobne! Upór Yetty, z jakim postanowiła trwać do mojego powrotu, mógł oznaczać, że chciała dać mi to dziecko, nie powstrzymując mnie od podróży, nie przyprawiając o rozterkę i wyrzuty sumienia. To nawet byłoby do niej podobne… Wzdragałem się przed przyjęciem tej wersji, bo pociągała za sobą nieuchronny wniosek, że od trzech tygodni żyję z własną córką. Właściwie to wszystko teraz wydawało mi się możliwe, a każda hipoteza – lepsza od tej właśnie. Przecież – myślałem

– Sandra może być córką Yetty i kogoś z jej epoki albo nawet jej prawnuczką, która przetrwała do teraz w cylindrze zamiast Yetty!

Ratowałem się w ten sposób przed zaakceptowaniem prawdopodobieństwa nie chcianej sytuacji. Nie mogłem wyrzec się Sandry, którą kochałem. Ta miłość była kontynuacją uczucia niesionego we mnie z Ziemi do układu Dżety i z powrotem. Jakże mógłbym teraz znowu zawiesić to uczucie w próżni, pozbawić je obiektu… Opędzałem się od wątpliwości i trwałem w poczuciu spełnienia pragnień.

Sandra też wydawała się szczęśliwa. Rozstawaliśmy się czasem na krótko, gdy odwiedzałem Marka i jego towarzyszy lub gdy ona wychodziła po żywność na górny poziom.

Moje myśli uporczywie powracały do przypuszczenia, że Sandra jest jednak Yettą, która utraciła pamięć. Czy mogła ją odzyskać? Myślałem nad tym. Postanowiłem nawet pokazać jej coś, co mogłoby przypomnieć jej przeszłość.

Podczas kolejnej wizyty w schronie zapytałem Marka o możliwość dotarcia do najbliższego rezerwatu roślinności.

– Owszem – powiedział. – Jest taki rezerwat. Byłem tam kiedyś, ale to bardzo daleko…

– Czy nie ma tu żadnych pojazdów? Widziałem znakomitą autostradę za miastem.

– Pojazdy istnieją, lecz nie potrafimy ich uruchomić. Są sterowane automatycznie, prowadzone przez samą autostradę, a wiec pozbawione układu kierowniczego i urządzeń sterowania silnika. Zostały jednak stopniowo unieruchomione, wycofane z ruchu czy może nawet celowo uszkodzone przez automaty konserwatorskie, zgodnie z programem lunaków opuszczających Ziemie. W ogóle wszystkie urządzenia miasta kierowane są przez system komputerowy, a my, nie znając się na tym zupełnie, nie próbujemy ingerować w jego działanie, by czegoś nie popsuć. Chronimy jedynie ten mózg miasta przed jego mieszkańcami, bo gdyby się do niego dobrali… Lepiej sobie tego nie wyobrażać! Na szczęście centrum sterowania jest znakomicie zabezpieczone.

Może jednak – powiedziałem – uda mi się uruchomić jakiś pojazd. Chciałbym spojrzeć na żywe rośliny pod gołym niebem.

– Możesz spróbować. Pojazdy są zmagazynowane w garażach na przedostatnim poziomie. Mapę okolic miasta też mogę pożyczyć.

Odnalazłem garaże, w których stały pojazdy. Większość z nich nosiła ślady wandalizmu mieszkańców miasta. Automaty konserwatorskie były jednak zupełnie głuche na moje żądanie uruchomienia pojazdu – podlegały centralnemu programowi i nie sposób było je do czegokolwiek zmusić. Zabrałem się sam do rozgryzienia skomplikowanego układu elektrycznego jednego z pojazdów. Na szczęście nie był poważnie uszkodzony, Po paru godzinach udało mi się uzyskać pewien efekt. Silnik pojazdu zaczął pracować. Okazało się, że baterie energetyczne były naładowane do maksimum – widocznie automatom nie cofnięto polecenia ich doładowywania.

Teraz należało tylko sprawdzić, czy drogi zechcą przejąć sterowanie uruchomionym pojazdem. Przypomniałem sobie, że idąc w kierunku miasta, spotkałem pojazd jadący autostradą. Był to wóz techniczny, ale fakt jego poruszania się po drodze znaczył, że sterowanie działa.

Teraz, zrozumiałem, dlaczego lunacy wyłączywszy pojazdy polecili automatom utrzymywanie w porządku dróg. Widocznie chcieli – po powrocie – zastać je w stanie nadającym się do użytku. Świadczyły o tym choćby syzyfowe wysiłki wozów technicznych, naprawiających bezsensownie niszczone oświetlenie ulic na przedmieściach. Więc jednak opuszczając Ziemię liczyli na to, że ich potomkowie odnajdą ją, bezludną wprawdzie, lecz nadająca się do natychmiastowego zamieszkania. W swoich kalkulacjach uwzględnili także ową walkę wandalizmu zdziczałych mieszkańców z mechanicznym uporem automatów.

Równocześnie łatwość, z jaką udało mi się uruchomić pojazd, świadczyła niezbyt pochlebnie o poziomie technicznych umiejętności mieszkańców Ziemi w czasach, gdy opuszczali ją Junacy. Widocznie już wówczas wszelkich napraw dokonywano wyłącznie za pośrednictwem wyspecjalizowanych automatów.

Sterowanie pojazdem było proste. Na pulpicie rozdzielczym znalazłem tylko kilka przycisków; "start", "stop", "w lewo", "w prawo" "na wprost". Szybkość i promienie skrętu narzucała sama droga. Wyjechałem z garażu poprzez tunel prowadzący pod górnym poziomem miasta. Była noc. Światła reflektorów włączyły się samoczynnie, oświetlając puste, rozgałęziające się tunele. Na chybił trafił przejechałem przez kilka z nich, wprawiając się w prowadzeniu pojazdu. Nie miałem z tym najmniejszych trudności. Droga prowadziła mnie bezbłędnie, jedynie na skrzyżowaniach i rozgałęzieniach tuneli należało odpowiednio wcześnie zaprogramować kierunek jazdy. Po kilku próbach stwierdziłem, że można nawet z góry określić kierunki jazdy na kolejnych skrzyżowaniach, naciskając wielokrotnie odpowiednie przyciski. Znając plan dróg, można było zatem od razu zakodować w pamięci pojazdu całą podróż. Być może możliwości pojazdu były jeszcze bardziej wyrafinowane, ale to mnie na razie nie interesowało. Pojazd był niewielki, o owalnym kształcie; górną jego cześć stanowiła przejrzysta kopuła, zapewniająca znakomitą widoczność. Było w nim miejsce dla dwóch osób.

Przemykając pustymi tunelami ulic przedostatniego poziomu, zauważyłem zaledwie paru przechodniów. Wszyscy z zainteresowaniem oglądali się za pojazdem, jakby pierwszy raz w życiu widzieli coś takiego w ruchu. Kiedy zatrzymałem się przy trzyosobowej grupce stojących na chodniku, cofnęli się pośpiesznie do bramy budynku.

Wróciłem do garażu i wyłączyłem pojazd. Odchodząc zauważyłem dwa automaty naprawcze, zbliżające się do niego z wyciągniętymi manipulatorami. W jednej chwili zrozumiałem, co to znaczy: miały w pamięci rozkaz unieruchomienia każdego czynnego pojazdu pasażerskiego. Oprócz nieprzydatnego w tej sytuacji porażacza nie miałem żadnej broni, którą mógłbym je powstrzymać. Ze zgrozą patrzyłem, jak zbliżają się, by zniweczyć owoc mojej pracy. Roboty zatrzymały się w połowie drogi.

Назад Дальше