Cała prawda o Planecie Ksi - Януш Зайдель 20 стр.


Nachylił się nad staruszkiem i ściszonym głosem zaproponował konfidencjonalnie:

– Napiłby się dziadek ze mną?

– Uu, a jaki tam ja dziadek… Dzieci nie mam, to i wnuków też nie… Ale… Napić, to napić. Czemu nie? Tylko dlaczego? Po co ja ci potrzebny, że chcesz ze mną wypić?

– O, tak po prostu. Od święta.

– Uu, też mi święto… U mnie każdy dzień jak święto, ale wam takie święto to nie święto… Jak się było tam, to były święta, oj, były… Ale tutaj…

– Gdzie: "tam", dziadku? – Sloth wydobył z torby plastikową butelkę i dwa małe naczynia.

– Ano… – staruszek zawahał się na chwilę. – A co ty za jeden, że tak pytasz? Pokaż numerek!

Sloth odsłonił czoło, a staruszek patrzył przez chwilę, wytężając wzrok.

– Dziwny jakiś ten twój numer, ale… chyba nie jesteś ze straży, co?

– Nie jestem. Proszę! – Sloth podał napełniony kieliszek i przysiadł na progu obok starca. – Za tamte czasy, co dziadek mówił!

Staruszek ujął obiema rękami podane naczynie i zbliżył do ust. Dłonie trzęsły mu się nieco.

– A w czym ty mi dajesz pić, synu? – popatrzył nagle, na plastikową szklaneczkę. – Skąd ty to masz?

– Niech dziadek nie pyta, tylko pije – powiedział Sloth, by zyskać na czasie i odwrócić jego uwagę od naczynia.

Starzec upił łyk, posmakował, a potem uważnie Spojrzał na Slotha.

– Dobre – powiedział. – Sam to robisz?

– Uhm…

– Łżesz. Może jestem trochę ślepy i głuchy, ale smaku jeszcze nie straciłem. Za dobre, jak na samogon. Ale daj jeszcze trochę – powiedział, uśmiechając się błogo i podstawiając opróżniony kieliszek.

– Dziadek… pamięta Ziemię? Oczy starca pobiegły czujnie w lewo, potem w prawo.

– Tss! Cicho bądź! – powiedział. – Czego chcesz? Po co tutaj przyszedłeś? Ze straży cię przysłali? Czego chcecie ode mnie? Ja nikomu, nigdy, ani słowa! Co, może chcecie mnie stąd… Nie, nie możecie tego zrobić, ja zawsze byłem w porządku, dzieci nie wychowywałem, z nikim nie gadałem…

– Spokojnie, dziadku – Sloth położył mu dłoń na ramieniu. – Wejdźmy do domu. Można?

Stary podniósł cię powoli i odchyliwszy burą zasłonę w wejściu, zniknął w mrocznym wnętrzu. Sloth wszedł za nim.

Słabe światło, wnikające przez małe okienko, padało na ubitą glinianą podłogę, na której pod jedną ze ścian rozpościerało się legowisko z suchych łodyg, przykryte szarą płachtą. Na środku stał niski stolik sklecony z jakichś kawałków drewna, zastawiony starymi aluminiowymi puszkami.

– Siadaj – powiedział staruszek wskazując Slothowi miejsce na skraju legowiska. – O co chodzi?

– Powiedz mi, jak to było tutaj, kiedy przylecieliście z Ziemi?

– Jak było? A co, nie uczyli cię w szkole? Co ja ci będę mówił, w Książce przeczytaj.

– W jakiej książce?

– No, przecież tylko jedna jest. Coś ty, synu, dziwny taki jesteś?

– Bo ja chcę wiedzieć, jak było naprawdę.

– Jak było, tak było… – powtórzył dziadek przedrzeźniające. – Jak było, tak było. W Książce jest napisane, każdy czytał i wie.

– Ale powiedz…

– Zwyczajnie było. Ciężko było, ale pracowaliśmy. Komitet dawał jedzenie, a my pracowaliśmy… Wszystko, co mamy – to nasza praca. Teraz jest już dobrze, ale było bardzo trudno… Teraz jest bardzo dobrze.

– Lepiej, niż było na Ziemi?

Staruszek znów spojrzał podejrzliwie. Jego jasne oczy błyskały spod siwych brwi. Mierzył nimi Slotha przez chwilę, nim odpowiedział.

– Każdy wie, że lepiej. Zwykłemu człowiekowi nigdzie nie może być lepiej, niż tutaj. Tu jest najlepiej i coraz lepiej.

– A tam… jak jest?

– Gdzie "tam"?

– No, na Ziemi.

– Ech, nudzisz. Daj jeszcze trochę tego… Wypił następny kieliszek smakując długo każdy łyk.

– Już wiem… – mruknął po chwili. – To jest podobne do… dżynu.

– Co powiedziałeś?

– Nic, nic. Coś mi się zdawało. Pewnie pędzone z karapaku, albo z burwy?

– No, więc jak tam było? Bardzo źle? To dlatego uciekliście tutaj, że było bardzo ciężko?

– No, widzisz! Przecież wiesz! – ucieszył się staruszek. – Tam było okropnie, najgorzej jak może być.

– Opowiedz coś o tym.

– Uu, pamięć nie ta, synu – powiedział, chytrze się uśmiechając. – Jak chcesz, to dam ci Książkę, przypomnisz sobie… Zaraz zawołam Kirka, on ma Książkę… Może ci nawet sam opowie. Zawsze dobrze się uczył.

– Kto to jest Kirk?

– Wnuk mojego… ehm… zmarłego przyjaciela. Mieszka tu, naprzeciwko. Zaczekaj.

Wstał z wysiłkiem i poczłapał do drzwi. Krzyknął coś w stronę ulicy, raz i drugi, a potem wrócił na swoje miejsc. Po chwili kotara w wejściu uchyliła się i młody, może dwudziestoletni chłopak ukazał się na tle jasnego otworu.

– Wołałeś mnie, Pak? – zapytał, patrząc nie przywykłymi do mroku oczami. – O, ktoś tu jest z tobą. O co chodzi?

– Przynieś Książkę. A to… to jest kuzyn mojej starej.

– Kuzyn? – zdziwił się Kirk. – Nigdy nie widziałem tu żadnego twojego kuzyna.

Zniknął na dwie minuty. Wrócił z plikiem arkuszy zeszytych drutem.

– Po co ci Książka?

– On chciał sobie coś przypomnieć – powiedział stary wskazując na Slotha. – A może mu opowiedz? Pochwaliłem cię, że byłeś najlepszy z historii.

Chłopak miał na czole numer tysiąc sto czterdziesty trzeci łamany przez jeden łamany przez dwa.

– Lubiłem, historię. To było fajne. Od dziecka chciałem być strażnikiem, ale to trudno, kiedy się ma nieodpowiedni numer. Co chciałeś przypomnieć sobie z Książki? Walkę z dywersją Krwawych Dozorców, czy może udaremnienie zamachu Zdradzieckiej Grupy Jedenastki?

– Nie. Chciałem… przeczytać. Jak to było… na początku.

– Ach, Wyzwolenie z Okowów? Pamiętam, to jedna z pierwszych lekcji… Dostałem z tego bardzo dobry z minusem. Minus za to, że nie pamiętałem, ilu było Dozorców… To było tak…

Usiadł naprzeciw Slotha i Paka, na podłodze, i odchyliwszy do tyłu głowę, przymknął oczy, jakby przypominając sobie wyuczoną kiedyś lekcję.

– "Dozorcy przywieźli dwadzieścia stalowych cylindrów, w których uwięzieni byli ludzie, schwytani podstępem i przywleczeni na tę planetę. Mieli pozostawić ich tutaj i odlecieć swymi rakietami z powrotem na Ziemię, by dalej gnębić jej -mieszkańców pracą ponad siły, w nieludzkich warunkach, stłoczonych w kamiennych murach, głodujących, duszących się zatrutym powietrzem, trujących się skażoną wodą…

Biedni mieszkańcy Ziemi, pracujący ciężko dla grupy wyzyskujących ich Władców i Dozorców, bezsilni i bezradni wobec tortur i ucisku, próbowali buntować się przeciwko swym prześladowcom. Jednak siła Władców i Dozorców, którą uzyskali dzięki pracy tych biednych ludzi, była zbyt wielka, by można było się jej przeciwstawić. Tych, którzy próbowali walczyć z Władcami, pakowano do stalowych cylindrów i wysyłano na inne planety, gdzie ginęli, pozbawieni środków do życia. A jeśli komuś udawało się przeżyć i pracą własnych rąk stworzyć na planecie znośne warunki. Dozorcy przybywali, by odebrać im to wszystko, co stworzyli, albo chwytać ich i zabijać, by pobierać ich żywe serca i wątroby do przeszczepiania Władcom i Dozorcom, chorującym, z nadmiaru jedzenia i alkoholu. Czasem też wysączali krew z żywych ludzi, by wstrzykiwać ją sobie, dla poprawy samopoczucia… Te ludzkie potwory gnębiące ludzi na Ziemi, przywiozły na naszą planetę transport ludzi, aby uczynić z nich obiekt hodowli i wyzysku.

Ale było wśród zesłańców Dziesięciu Bojowników pod wodzą Bohaterskiej Jedynki. To oni pokonali przeważającą liczbę Dozorców, rozbrajając ich i odbierając im wszystko, co mieli ze sobą na podróż powrotną. Bohaterowie Pierwszej Dziesiątki uwolnili nieszczęsnych zesłańców ze stalowych cylindrów i stanęli na ich czele, by poprowadzić ich ku szczęściu i dobrobytowi, jakiego nie zaznali nigdy w potwornej niewoli Władców i Dozorców na Ziemi.

Ale niech nikt nie myśli, że walka jest skończona! Władcy i Dozorcy nie rezygnują tak łatwo! Kiedyś znów pojawią się tutaj, by zapanować nad nami siłą albo podstępem, oszustwem lub obłudną namową, roztaczając przed nami kłamliwe wizje szczęśliwego życia ludzi na Ziemi. Lecz my, potomkowie tych, którym udało snę uniknąć piekła, będziemy bez wytchnienia bronić tego, co wywalczyli dla nas Bohaterowie Pierwszej Dziesiątki pod wodzą Genialnej Jedynki, którym chwała i cześć niech będzie wieczna!

Bądźmy czujni! Oprawcy z Ziemi gotują się wciąż by odebrać nam nasze wspaniałe osiągnięcia, nasze szczęśliwe, spokojne życie! Pamiętajmy zawsze, że tylko kierując się światłem mądrości Genialnej Jedynki, zdołamy uchronić się przed naszymi gnębicielami!"

– Brawo, brawo! – zaskrzeczał Pak, dobrze już podchmielony. – Zrobisz karierę, chłopcze! Masz znakomitą pamięć, ani jednego niewłaściwego słowa!

Sloth uśmiechał się w milczeniu, obserwując młodego człowieka, którego oczy błyszczały jeszcze od zapału, z jakim wygłaszał z pamięci rozdział podręcznika.

– Dziękuję ci – powiedział wreszcie do Kirka. – To było pięknie powiedziane. Czy możesz pożyczyć mi Książkę?

– Oczywiście. Wszyscy powinni ją czytywać, jak najczęściej. Po to przecież uczymy się czytać! Ale… ja muszę już iść. Jeszcze nie byłem na wzgórzu, a dziś jest przecież Dzień Wdzięczności.

Wyszedł, a Slóth obejrzał otrzymaną książkę. Była powielona przy pomocy drukarki komputerowej, mocno sfatygowana i miejscami podarta.

– Posłuchaj, Pak – powiedział do starca. – Ty przecież wiesz, że tam, na Ziemi, jest inaczej niż piszą tutaj! Ty tam byłeś!

– Och, mówiłem ci już, nie pamiętam szczegółów! Wiem tylko, że tutaj jest najlepiej i nigdzie lepiej być nie może… Jeśli ktoś ci mówi, że na Ziemi nie ma Władców i Dozorców, którzy gnębią i katują resztę ludzi, to nie słuchaj go. A już w żadnym razie, nie powtarzaj… jeśli chcesz dożyć tutaj mojego wieku i mieć się nie najgorzej. Młody jeszcze jesteś, kawał życia przed tobą. Nie interesuj się tymi sprawami, to nie jest… bezpieczne. Po co mają cię posądzać, że jesteś… szpiegiem z Ziemi?

– A jeśli jestem? – uśmiechnął się Sloth.

– E, tam. Ziemia… – starzec przymknął mętne teraz, pijane oczy. – Ziemia jest bardzo daleko i nic nie może nam po… zrobić! – poprawił się szybko, przytomniejąc nagle i rozglądając się z lękiem.

– Nie bój się, Pak! – powiedział Sloth, wstając. – Ziemia jest wszędzie tam, gdzie są ludzie, którzy ją pamiętają. A to, co piłeś, to był prawdziwy dżyn!

Wyszedł szybko, z książką pod pachą, pozostawiając starca z miną wyrażającą zupełną dezorientację.

Achmat skręcił pomiędzy pierwsze domy a Silva poszedł dalej, aż do drogi, wyłożonej kamiennymi płytami, wiodącej z osiedla poprzez środek dzielnicy willowej aż do stóp ogromnego posągu Głowy pod szczytem wzgórza. Skręciwszy w tę drogę, Silva wmieszał się w potok ludzi zmierzających w górę, w stronę posągu. Szli pojedynczo albo rodzinami, niosąc na plecach wypełnione czymś worki i torby. Niektórzy ciągnęli za sobą małe wózki na dwóch kółkach, sklecone z drewna i wyplatane gałązkami przypominającymi wiklinę.

U wylotów uliczek, dochodzących do drogi spomiędzy domków i willi, stali pojedynczo lub parami mężczyźni wsparci na długich, drewnianych pałkach i bacznie obserwowali idących. Silva przeszedł umyślnie blisko jednego z nich i spojrzał na jego numer. Składał się on z trzech części: dwie cyfry łamane przez coś tam i jeszcze raz przez coś.

"Strażnik, wnuk strażnika. – pomyślał Silva. – Zdaje się, że władza jest tu przywilejem dziedzicznym".

– Ej, ty, tam! – usłyszał nagle za sobą.

Drgnął wewnętrznie, ale szedł dalej, nie oglądając się za siebie. Paru spośród idących obejrzało się, ktoś przystanął.

– Ty, w czystym kombinezonie!

Silva usłyszał kroki za sobą, jakaś ręka spadła na jego ramię. Zatrzymał się.

– Do mnie mówisz? – spytał, odwracając się powoli.

Zobaczył twarz strażnika, którego mijał przed chwilą.

– Do ciebie. – Strażnik spojrzał przelotnie na czoło Silvy. Dokąd to, z pustymi rękami?

– Tam – powiedział Silva, wskazując głową w stronę posągu.

– On jest ze mną – powiedział jakiś starszy mężczyzna, potrząsając dużym workiem, który niósł. – To mój brat.

Strażnik porównał numery.

– Jaki tam brat! – powiedział z powątpiewaniem, puszczając ramię Silvy.

– Cioteczny, panie strażnik! – mruknął tamten, biorąc Silvę pod łokieć. – Chodź, Bent.

O kilkanaście kroków dalej puścił łokieć Silvy i zmrużywszy oko powiedział:

– Dziś ja tobie, jutro ty mnie!

Szli dalej obok siebie. Silva patrzył na posąg. Przedstawiał głowę mężczyzny o małych oczach, z długą brodą i wąsami. Na jego czole widniała wykuta wielka cyfra "l". W miarę zbliżania się do posągu dostrzegł, że jest on zbudowany z odrębnych, mniejszych i większych brył kamiennych, podobni t jak egipskie piramidy.

– Nie lubisz strażników? – spytał ostrożnie mężczyznę z workiem.

– Nie lubię, jak się człowieka czepiają bez powodu – mruknął – ale co byśmy zrobili bez nich gdyby przylecieli tamci…

– Kto?

– No, przecież wiesz, kto może przylecieć. Ci obrzydliwcy, oprawcy, gnębiciele! – W jego oczach zapalił się autentyczny płomień nienawiści. – Żeby ich baradarak rozszarpał!

W miejscu, gdzie potężna głowa wyrastała ze zbocza, Silva zauważył mały w porównaniu z posągiem szary budynek. Przy nim kończyła się droga. Ludzie podchodzili do stojących przed budynkiem strażników i pod ich czujnymi spojrzeniami opróżniali swoje worki i torby do skrzynek, ustawionych na placu. Strażnicy notowali coś skrzętnie, ludzie odchodzili i wracali drogą ku osiedlu, zwijając puste torby. Co pewien czas strażnicy odnosili napełnione skrzynki do wejścia budynku, gdzie odbierał je ktoś z wnętrza.

Obok budynku Silva zauważył stojący samochód terenowy. Pojazd był w stanie kompletnej, ruiny, lecz w pewnej chwili, gdy Silva zatrzymał się na skraju placu, ktoś uruchomił silnik i ruszył, zakręcając ostro i trąbiąc na pieszych, pomknął w dół po kamienistej drodze, z jazgotem żelastwa i rykiem klaksonu.

Kilka osób, odskakując w ostatniej chwili na pobocze, cudem uniknęło potrącenia.

– Co to za wariat? – spytał Silya przypadkowego towarzysza, który wracał właśnie z opróżnionym workiem.

Mężczyzna spojrzał na niego ze zgrozą i rozglądając się trwożnie dokoła, wyszeptał:

– Co ty? Nie poznałeś? Przecież to był Trzy łamane przez jeden, syn Trójki! Samego Morlena!

– Ale… przecież omal że nie rozjechał paru osób tym straszliwym gratem! A strażnicy nawet go nie zatrzymali!

Mężczyzna patrzył na Silvę wciąż tym samym spojrzeniem, pełnym świętego oburzenia.

– Jak to? Zatrzymać? Przecież to syn Trójki!

– A kimże on jest, że wszystko mu wolno?

– Czyś ty, chłopie, zwariował? Pytasz, kim on jest? On jest synem Trójki, i nie musi być nikim więcej!

Wyjaśniwszy tę kwestię, mężczyzna odwrócił się nagle, pozostawiając Silvę z niezbyt mądrą miną.

Od strony posągu zachrypiało coś nagle i potężny głos megafonu osadził na miejscu leniwie wędrujący tłumek wchodzących i schodzących.

"Witamy was w Dniu Wdzięczności i dziękujemy za waszą ofiarność, którą uznajemy za poparcie i uznanie dla naszych wysiłków – mówił megafon, umieszczony w szczelinie między wargami posągu. – Wasze Dobrowolne Dary posłużą dla umocnienia naszych sił obronnych przeciw zakusom wrogiej planety. Jak wiemy z pewnych i sprawdzonych źródeł, wrogie zamiary oprawców z Ziemi wzmagają się ostatnio… Musimy więc zewrzeć nasze szeregi, by bronić zdobyczy, które kosztowały nas tyle wysiłku i wyrzeczeń.

Nie pozwolimy uczynić się niewolnikami, jak ci nieszczęśliwcy, którzy mieszkają na Ziemi i cierpią ucisk swych Władców i Dozorców. Obronimy nasz szczęśliwy, dostatni świat, który ku lepszemu jutru zmierza pod wodzą Genialnej Jedynki i jego wiernych pomocników, pod ochroną naszej czujnej straży! Precz z najeźdźcami z Ziemi!"

Okrzyk z tysiąca piersi wstrząsnął powietrzem. Ku niebu wzniosło się tysiąc zaciśniętych pięści, grożąc dalekiej planecie… Silva poczuł ciarki na plecach.

"A teraz komunikat o pracach publicznych. W nadchodzącej dekadzie do prac rolniczych udadzą się osoby, u których pierwsza część numeru kończy się cyfrą cztery. Pozostali obywatele przystąpią do prac w kamieniołomach i przy transporcie budulca. Rozpoczynamy budowę następnego fragmentu pomnika Bohaterów Pierwszej Dziesiątki, któreg pierwszą część ukończyliśmy po dziesięciu latach ofiarnych wysiłków całej ludności.

Назад Дальше