ARCYMECHANIK
Po zakonczonej uroczystosci Arcymechanik zaprosil gosci do swego palacu, gdzie juz przygotowane byly dla nich obszerne apartamenty. Pan Kleks przede wszystkim zatroszczyl sie o beczki z esencja atramentowa i poprosil o przeniesienie ich do palacu.
– Dostojny gosciu – rzekl na to ze smutkiem w glosie Arcymechanik – wiem, jak zmartwi cie wiadomosc, ktora uslyszysz. Cokolwiek pochodzi z Abecji, umiera natychmiast pod dzialaniem swiatla slonecznego. Tak samo mleko atramentowe traci swa barwe i staje sie biale. Wiem o tym dobrze, gdyz z Abecja utrzymujemy od dawna bliskie stosunki sasiedzkie. Zreszta sam przekonasz sie o prawdzie moich slow.
Natychmiast jeden z Patentonczykow przytoczyl na rozkaz Arcymechanika dwie beczki z atramentowym plynem, ustawil je przed panem Kleksem i uderzeniem poteznej piesci rozbil pokrywy. Z beczek wytrysnal bialy plyn. Pan Kleks nie dowierzal jeszcze swym oczom i zajrzal do wnetrza.
Tak! Nie moglo byc watpliwosci: atrament stracil barwe i przeistoczyl sie w bezwartosciowy plyn koloru mleka. Pan Kleks zanurzyl w nim dlon, a potem przygladal sie w milczeniu bialym kroplom, ktore kapaly z jego palcow na szklany bruk. Nikt nie smial przerwac tego wymownego milczenia.
W pewnej chwili oczy pana Kleksa spotkaly sie z oczami Pietrka, pelnymi lez. Pan Kleks otrzasnal sie, gwizdnal jak kos i rzekl:
– Trudno. Chodzmy. Ale podroz nasza nie jest jeszcze skonczona. Nie mozemy wracac do Bajdocji z pustymi rekami.
Po tych slowach ujal pod ramie Patentoniusza XXIX i ruszyl z nim w kierunku palacu. Za nimi podazali Bajdoci, Przyboczna Rada Mechaniczna oraz cala swita.
Tak. Trzeba przyznac, ze pan Kleks byl wielkim czlowiekiem. Bowiem wielcy ludzie nigdy nie traca nadziei. Wejscie do palacu prowadzilo przez wysoka brame. Kilkanascie wind stalo w pogotowiu, w oczekiwaniu gosci. Charakterystycznym szczegolem budownictwa patentonskiego byl zupelny brak schodow. Schody w ogole nie istnialy.
Patentonczycy wskakiwali na wyzsze pietra, posilkujac sie sprezynowymi podeszwami, ale poza tym kto chcial, mogl korzystac z wind oraz szybujacych foteli, poruszajacych sie we wszystkich kierunkach.
Sala, do ktorej wprowadzil gosci Arcymechanik, byla bardzo przestronna i zupelnie pusta. Tylko kilka rzedow roznokolorowych guzikow na srebrnej plycie wskazywalo na istnienie zlozonego mechanizmu. Istotnie, za nacisnieciem odpowiednich guzikow, z podlogi z sufitu i ze scian wylanialy sie przerozne urzadzenia i sprzety, zaleznie od potrzeby.
Przede wszystkim za nacisnieciem guzikow niebieskich, komnata przeobrazila sie w wykwintna sale jadalna, ktora zapelnily stoly zastawione potrawami i dzbanami z ananasowym winem. Na znak dany przez Arcymechanika rozpoczela sie uczta, trwajaca reszte nocy az do rana. Do potraw domieszane byly nieznane przyprawy, ktorych dzialanie polegalo na usuwaniu znuzenia, tak ze Bajdoci, nie mowiac juz o panie Kleksie, nie czuli zmeczenia ani sennosci.
Po uczcie Arcymechanik nacisnal czerwone guziki i natychmiast sala jadalna przeistoczyla sie w pracownie mechaniczna. Wypelnialy ja precyzyjne aparaty, instrumenty i narzedzia, przy ktorych Arcymechanik opracowywal i doskonalil swe wynalazki.
Arcymechanik ofiarowal kazdemu z gosci po metalowym pudeleczku, ktore bylo rownoczesnie radioaparatem, zapalniczka, latarka elektryczna, mucholapka i maszynka do strzyzenia. Bajdoci nie mogli wyjsc z podziwu na widok tego skomplikowanego i genialnie pomyslanego instrumentu.
Natomiast pan Kleks, ktoremu okazywano nieustajace oznaki czci, otrzymal ponadto aparat do odgadywania mysli, skrzynke zawierajaca siedem sekretow Patentonii i pietnascie swidrowcow, majacych sluzyc jemu i jego towarzyszom w dalszej podrozy. Wsrod siedmiu sekretow Patentonii znajdowal sie miedzy innymi sposob odnalezienia tego kraju na mapie, model pompki powiekszajacej, spis wynalazkow Arcymechanika i jeszcze cztery, rownie bezcennej wartosci.
Pan Kleks w goracych slowach podziekowal za hojne dary, ale nie omieszkal przy tym w delikatny sposob zauwazyc, ze brak wsrod nich tak pozadanego czarnego atramentu.
Arcymechanik zasepil sie bardzo, porozumial sie z Przyboczna Rada Mechaniczna, po czym rzekl przytknawszy wskazujacy palec do swego dlugiego nosa:
– Atrament nigdy nie byl nam potrzebny, albowiem posiadamy zdolnosc zachowania raz na zawsze w pamieci wszelkich slow, cyfr i mysli. Pamiec nasza nigdy nie zawodzi, dlatego tez nie robimy zadnych notatek, nic nie zapisujemy ani nie utrwalamy, chocby to byly najbardziej zlozone wykresy lub formuly matematyczne. Ja, choc mam juz dziewiecdziesiat dziewiec lat, pamietam z najwieksza dokladnoscia ponad sto tysiecy liczb, ktorych uczylem sie, gdy mialem lat dziewiec. Nic wiec dziwnego, ze nie wynalezlismy atramentu i nigdy go nie wynajdziemy. Zreszta, jak juz zaznaczylem poprzednio, nie posiadamy siedmiu najwazniejszych barwnikow. Dziwie sie tylko, ze tak wielki uczony, jak pan Ambrozy Kleks, nie zdobyl sie dotad na dokonanie podobnie latwego wynalazku. Powtarzam: dziwie sie – a dziwic sie wolno kazdemu.
Pan Kleks pominal milczeniem te uszczypliwosc, gdyz doskonale umial nad soba panowac, ale zaczerwienil sie po same uszy i przerazliwie nastroszyl brwi.
Tymczasem Arcymechanik, jak gdyby nigdy nic, zaproponowal gosciom przechadzke po ulicach miasta, podkreslajac, ze wkrotce juz, ku jego ogromnemu zalowi, beda musieli opuscic Patentonie. Po tych slowach ujal pana Kleksa pod ramie i podskakujac obok niego na swojej jedynej nodze, skierowal sie do wyjscia. Za nimi szli Bajdoci i swita Arcymechanika.
Glowna ulica, zawieszona wysoko nad ruchoma jezdnia, przypominala raczej Szeroki most wybrukowany szklana kostka. Po obu stronach wznosily sie wysoko stozkowate budowle, a z okien wygladali Patentonczycy, podobni jeden do drugiego jak bliznieta.
Wzdluz ulicy staly nieprzerwanym szeregiem automaty zastepujace sklepy, restauracje i kawiarnie. Arcymechanik demonstrowal je po kolei, wprawiajac ich mechanizm w ruch przy pomocy stalowej iglicy.
Iglica Arcymechanika posiadala sto siedemdziesiat siedem naciec i pasowala do wszystkich automatow. Im kto nizsze zajmowal stanowisko w zespole wynalazcow, tym nizszej kategorii mial iglice. Wynalazcy najmniej zdolni i pracowici posiadali iglice o siedemnastu zaledwie nacieciach. Pozwalaly one zaspokajac w automatach tylko najprostsze potrzeby.
Arcymechanik demonstrowal wszystkie automaty i rozdawal swym gosciom owoce, slodycze, czesci garderoby, przedmioty codziennego uzytku, drobne praktyczne wynalazki, a nawet ozdoby i klejnoty. Przy jednym z automatow Patentonczycy zatrzymali sie nieco dluzej. Kazdy wtykal do otworu swoj dlugi nos, byl to bowiem automat przeciwkatarowy, najczesciej chyba uzywany w tym kraju, gdyz jego mieszkancy stale cierpieli na katar i kilka razy dziennie automatycznie dezynfekowali sobie nosy.
– Kto ma duzy nos, ten ma duzy katar – zauwazyl filozoficznie Arcymechanik.
Byly tez automaty do mierzenia temperatury, do plombowania zebow, do cerowania skarpetek, do zaplatania warkoczy oraz do wykonywania mnostwa innych niezbednych czynnosci.
Bajdoci nie ukrywali podziwu dla wynalazczosci Patentonczykow, ale w glebi duszy byli zdania, ze zastapienie sklepow przez automaty odbiera zyciu znaczna czesc uroku. O ilez piekniej wygladaly ulice Klechdawy, z rzesiscie oswietlonymi wystawami sklepowymi, gdzie kazdy mogl nabywac przedmioty stosownie do swego upodobania i gustu! Natomiast wyroby Patentonczykow, podobnie jak ich stroje, wykonane byly wedlug jednego wzoru, posiadaly jednolity ksztalt i barwe, co sprawialo przygnebiajace wrazenie.
Prowadzac tak swoich gosci ulica Automatow, Arcymechanik zatrzymal sie w pewnej chwili i rzekl:
– To, co ujrzycie teraz, niewatpliwie bedzie dla was przykre, ale trudno, prawa naszego kraju sa surowe i dotycza w rownej mierze tubylcow, jak i cudzoziemcow.
Po tych slowach Arcymechanik dal kilka wielkich susow i zatrzymal sie przed postacia stojaca nieruchomo w szeregu automatow. Bajdoci podazyli za nim. Oczom ich ukazala sie postac Pietrka, ktory szklanym wzrokiem bezmyslnie patrzyl przed siebie. Rece mial skrzyzowane na piersiach, a nogi przymocowane do chodnika metalowymi klamrami.
– Chlopiec ten – rzekl Arcymechanik – wbrew zakazowi podpatrzyl jeden z najnowszych moich wynalazkow i puscil w ruch jego mechanizm, ujawniajac przedwczesnie tajemnice. Zostal za to ukarany. Przestal byc czlowiekiem, a stal sie automatem, automatem do lizania znaczkow pocztowych. Moge go wam zademonstrowac.
To mowiac Arcymechanik wetknal swoja iglice do otworu umieszczonego pod lewa pacha Pietrka i przekrecil trzykrotnie.
Pietrek automatycznym ruchem otworzyl usta i wysunal jezyk.
Patentonczycy jeden po drugim zblizali sie do automatu, przykladali do wysunietego jezyka znaczki pocztowe i nalepiali je na przygotowane zawczasu koperty. Po wyjeciu iglicy Pietrek schowal jezyk, zamknal usta i nadal stal nieruchomo, patrzac przed siebie szklanym wzrokiem.
Pan Kleks byl gleboko wstrzasniety tym widokiem. Wiedzial, ze dla Pietrka nie ma juz ratunku. Dlugo stal w milczeniu, a potem zblizyl sie do nieszczesnego chlopca i zlozyl pocalunek na jego czole, ktore bylo zimne jak metal.
Odwrocil sie wreszcie do Arcymechanika i rzekl drzacym glosem:
– Twarde jest prawo patentonskie, ktore zmienilo tego dzielnego chlopca w automat. Ciekawosc jego zostala ukarana zbyt surowo. Skoro nie mozemy odwrocic tego, co sie stalo, nie chcemy dluzej pozostawac w kraju, gdzie ludzie zamiast serc maja stalowe sprezyny. Wypusccie nas stad czym predzej. Jest to nasze jedyne zyczenie.
Bajdoci, do glebi oburzeni, otoczyli pana Kleksa i rowniez domagali sie natychmiastowego opuszczenia tej posepnej wyspy. Tylko sternik stal na uboczu i wolal:
– A ja nie chce! Nie chce byc slepym do konca zycia. Tutaj przynajmniej widze. Pozwolcie mi zostac!
– Nie mamy nic przeciwko temu – oznajmil Arcymechanik. – Rozumiemy, czym jest wzrok dla czlowieka. Opalizujace szkla szybko traca swa moc i czesto trzeba je zmieniac. A zmienic je mozna tylko w Patentonii. Pozwolcie wiec waszemu sternikowi, aby zostal u nas. Bedzie pracowal tak, jak my, i zyl tak, jak my. Bo u was nikt nie potrafi przywrocic mu wzroku.
Zapanowalo ogolne milczenie. Pan Kleks usilowal stlumic w sobie niechetne uczucia wzgledem Patentonczykow, ktorych znienawidzil za bezdusznosc. Uwazal, ze nic nie stoi na przeszkodzie, aby Arcymechanik wyjawil tajemnice opalizujacych szkiel. Ale ten wyniosly i zimny wlodarz Patentonii poczul sie dotkniety w swoim poczuciu wladcy i nic nie moglo go przejednac.
– Dobrze – powiedzial pan Kleks – niechaj sternik zostanie. Wprawdzie, jesli o mnie idzie, wolalbym byc slepym w Bajdocji niz krolem w Patentonii, ale to juz sprawa czysto osobista.
Po tych slowach odwrocil sie i ruszyl z powrotem w kierunku placu. Bajdoci podazyli za nim. Ponad ich glowami w zwinnych skokach przemkneli Patentonczycy. Zgromadzony na placu tlum przygladal sie w uroczystym skupieniu pracy kilkunastu mechanikow krzatajacych sie dokola lsniacych, nowiutkich swidrowcow, gotowych do odlotu.
Arcymechanik przywolal Bajdotow i udzielil im szeregu wyjasnien oraz wskazowek, jak obchodzic sie z mechanizmem tych latajacych kul. Trzeba przyznac, ze byl to mechanizm niezmiernie prosty. Nawet dziecko moglo poslugiwac sie nim z latwoscia. Pan Kleks wsiadl do jednego ze swidrowcow i odbyl probny lot, ktory wypadl calkiem zadowalajaco.
Skoro przygotowania do odlotu byly juz zakonczone, Arcymechanik zwrocil sie do pana Kleksa i rzekl:
– Znajomosc nasza pozostanie mi w pamieci na zawsze. Umiem latwo zapominac drobne nietakty moich gosci, ale nie zapomne nigdy chwil glebokiego wzruszenia, jakie budzi we mnie najkrotsze nawet obcowanie z wielkim uczonym. Pomnik, ktory wzniesiemy na tym placu, upamietni wasze niezwykle odwiedziny, a plac otrzyma nazwe placu Ambrozego Kleksa.
Przy tych slowach Patentoniusz XXIX pociagnal pana Kleksa za ucho, po czym mowil dalej:
– Wszystkie swidrowce sa obficie zaopatrzone w zywnosc, nadto kazdy z was otrzyma na droge okrycie, bo w gorze jest bardzo zimno. Patrzcie, te peleryny sa mego wynalazku. W kazdym guziku miesci sie mala bateryjka, z ktorej przeplywa przez plaszcz rownomierna fala ciepla. Temperature mozna regulowac przez wlaczenie jednego, dwoch albo trzech guzikow. A teraz nie pozostaje mi nic innego, jak pozegnac was i zyczyc szczesliwej podrozy.
Podczas gdy Patentonczycy rozdawali Bajdotom peleryny, pan Kleks wyglosil krotkie pozegnalne przemowienie i podziekowal Arcymechanikowi za goscinnosc.
Sternik byl nieslychanie wzruszony. Pobiegl do swoich towarzyszy podrozy i sciskal ich po kolei, glosno szlochajac.
– Wiem, ze juz nigdy nie uslysze bajek Wielkiego Bajarza! – wolal z placzem. – Wybaczcie mi, ale nikt z was nie wie, co to jest slepota! Moze tutaj jakos sie oswoje, bede sie opiekowal Pietrkiem… Wybaczcie, badzcie zdrowi!
Pan Kleks ze lzami w oczach ucalowal sternika, sklonil sie jeszcze raz Arcymechanikowi i zgromadzonym Patentonczykom, po czym dal Bajdotom znak, aby wsiadali do swidrowcow. W kazdym z nich usadowilo sie po dwoch Bajdotow, a do ostatniego wsiadl sam tylko pan Kleks. Patentonczycy zaintonowali na nosach pozegnalnego marsza i po chwili pietnascie swidrowcow unioslo sie w gore. W miare oddalania sie od ziemi, zgromadzeni na placu ludzie stawali sie coraz mniejsi, a po kilku minutach przypominali juz roje ruchliwych mrowek. Niebawem tez cala Wyspa Wynalazcow, zwana Patentonia, wygladala z gory jak talerz plywajacy po powierzchni morza.
WALKA Z SZARANCZA
Pan Kleks nawet nie zauwazyl, ze odzyskal znowu swoj normalny wzrost. „Zdaje sie, ze wynalazki tych bezdusznych durniow sa zludne i nierzeczywiste” – pomyslal z niesmakiem. Gdy jednak wlaczyl ogrzewajace guziki plaszcza, poczul we wszystkich czlonkach przyjemne cieplo. Nastepnie wyprobowal aparat do zgadywanie mysli i na malenkim ekranie zobaczyl szereg bezbarwnych i jednostajnych obrazow. Byly to mysli marynarzy, ktorzy widocznie oddawali sie swoim codziennym marzeniom. Jedynie mysli kapitana raz po raz wracaly do Patentonii, krazyly wokol sternika, zatrzymaly sie na Pietrku i wybuchaly gniewnymi iskrami nad glowa Arcymechanika.
Pan Kleks wlozyl swoje dalekowzroczne okulary, rozpostarl samoczynna mape – dar Patentoniusza XXIX i poszybowal na polnocno-zachod. Pozostale swidrowce lecialy za nim na podobienstwo klucza zurawi.
Niebo bylo czyste, ale przejmujacy chlod wdzieral sie do kabin. Na szczescie wszystkie ogrzewajace guziki dzialaly sprawnie, totez Bajdotom ziebly jedynie uszy i nosy. Pan Kleks podniosl do gory swa rozlozysta brode i wtulil w nia twarz jak w cieply szal. Rozgladal sie pilnie dokola, podawal przez mikrofon rozkazy i krotkie komunikaty o trasie lotu.
– Lecimy na wysokosci osiemnastu tysiecy stop… Na prawo rozciaga sie Archipelag Wysp Gramatycznych. Stamtad rozchodza sie na caly swiat reguly i prawidla pisowni… Przed nami na wprost rozposciera sie Morze Kormoranskie… Zblizamy sie z szybkoscia dwustu dwudziestu mil na godzine do kraju Metalofagow… Jest obecnie jedenasta czterdziesci piec czasu srodkowo-obiadowego… Wylaczam sie…
Bajdoci posilili sie pastylkami odzywczymi, w ktore swidrowce byly obficie zaopatrzone. Pastylki zawieraly trzy smaki miesne, trzy jarzynowe i dwa owocowe, a nadto skladaly sie czesciowo z wina ananasowego w proszku.
Lot przez dluzszy czas odbywal sie pomyslnie. Po bezchmurnym niebie rozplywala sie jasnosc slonecznego dnia, a w dole, poprzez krystalicznie czyste powietrze, widniala powierzchnia morza, przypominajaca zielona pomarszczona cerate na biurku. Nagle w odbiornikach rozlegl sie wzburzony glos pana Kleksa:
– Uwaga, uwaga! Od wschodu zbliza sie chmura… Ogromna chmura… Zakrywa caly widnokrag… Nie moge jeszcze powiedziec nic pewnego, ale zdaje sie, ze to traba morska… Znizamy lot! Przygotowac pompki ratownicze! Nie bac sie! Jestem z wami…