Dobry omen - Neil Gaiman 9 стр.


— Nie ma żadnych trzecich. Jesteśmy tylko my, Dobry i Zły. Jed­na albo druga strona Układu - stwierdził Crowley i grzmotnął w kierownicę. - Będziesz zdumiony, gdy zobaczysz, do czego zdol­ni są tam, na Dole.

— Nie mniej niż ty, gdy zobaczysz, co potrafią tam, na Górze.

— Daj spokój! U was przynajmniej wiedzą co to litość — uciął kwaśno Crowley.

— Poważnie? Byłeś kiedy w Gomorze?

—Jasne. Pamiętam jedną świetną gospodę. Znakomita kuch­nia i przepyszne koktajle na nalewce daktylowej. Z gałką muszkato­łową i skórką cytryny, zaraz., to był...

— Chodzi mi o POTEM!

—Och...

Azirafal zmienił wątek.

— Musiało się coś zdarzyć w szpitalu. .'.- Wykluczone! Tam było pełno ludzi.

— Czyich ludzi? - zapytał lodowato Azirafal.

— Moich... no, nie dosłownie - uściślił Crowley. - Chodzi o, hm, satanistów.

Chciał, żeby to zabrzmiało jak ostateczne podsumowanie dys­kusji. W pewnych nielicznych kwestiach byli jednomyślni. Obaj

uważali, że świat jest na tyle ciekawy, ba, zajmujący, że warto skorzy­stać z jego radości tak długo, jak to możliwe. Istniało jednak wiele spraw, do których ich osobisty stosunek był skrajnie różny. Z wielu powodów. Jednym z takich punktów spornych byli czciciele Księcia Ciemności. Crowley nie cenił ich zbyt wysoko. Jego zdaniem byli żenujący i krępujący. Nie mógł być dla nich niegrzeczny, ale z dru­giej strony czuł to, co weteran wojny wietnamskiej czuje do sąsiada, udającego się w galowym mundurze na niedzielne zebranie Straży Obywatelskiej.

Poza tym ich zapał był wręcz deprymujący. Przebieranki, pen-tagramy, odwrócone krzyże i koguty z poderżniętymi gardła­mi mogły zauroczyć większość diabłów, ale były całkowicie zbęd­ne. Satanistą stajesz się, bo masz taką wolę. Możesz przeżyć życie jako satanista, nie mając pojęcia o istnieniu pentagramu, a zabite­go koguta widzieć tylko jako główny składnik kurczaka a la Ma-rengo!

W dodatku większość tradycyjnych satanistów to bardzo mili ludzie. Przemawiali z takim samym patosem jak kaznodzieje, uży­wali tych samych gestów, a potem wracali do domów i przez resztę tygodnia pędzili żywot przeciętnej miernoty, którą złe zamysły omi­jają z daleka.

Jeśli chodzi o pozostałych, to...

Byli także sataniści, na myśl o których Crowley skręcał się ze wstydu. Powodem nie było to, co robili, ale że za wszystko winili Piekło. Potrafili wymyślić coś, co nawet najbardziej wyuzdanemu diabłu nie przyszłoby do głowy, dopuszczali się bezmyślnego okru­cieństwa, po czym krzyczeli, że to diabeł ich podkusił, a sędziowie przysięgli współczująco kiwali głowami. Na dobrą sprawę tak zwa­ny diabeł rzadko kiedy namawiał do złego. Wcale nie musiał. I te­go właśnie ludzie nie potrafili zrozumieć. Zdaniem Crowleya Pie­kło było źródłem zła w tym samym stopniu, co Niebo fontanną do­broci. Były to tylko strony rozgrywające partię po przeciwnych stronach szachownicy. Sedno sprawy, czyli największa dobroć i naj­gorsze zło, tkwiło w ludzkim umyśle.

— No tak. Sataniści.

— Zupełnie nie rozumiem, jak mogli pozamieniać niemowlęta - stwierdził Crowley. - Przecież to wcale nie było skomplikowane...

Zatrzymał samochód. Z niemałym trudem odtworzył postać drobnej zakonnicy i przypomniał sobie, że jak na satanistkę była wyjątkowo roztrzepana. Był tam jeszcze ktoś. Przypomniał sobie fajkę i od dawna niemodny wzorzysty sweter. Mężczyzna, który już na pierwszy rzut oka wyglądał na przyszłego ojca. · Musiało być jeszcze jedno niemowlę.

Powiedział o tym Azirafalowi.

— Dobrze, że tylko jedno - skwitował anioł.

— Wiemy, że dziecko żyje, a więc...

— A skąd?

— Czy uważasz, że siedziałbym tu obok ciebie, gdyby zjawiło się tam, na Dole?

— Słuszna uwaga.

— Zatem trzeba go odszukać. Przejrzeć kartoteki w szpitalu. Silnik zakasłał i zaskoczył. Samochód ruszył do przodu z impe­tem, który wgniótł Azirafala w fotel.

— A potem?

— Potem odnajdziemy dziecko.

— Ale co POTEM? - nalegał anioł, gdy samochód podskoczył na krawężniku

— Nie wiem.

— Wielka szkoda.

— Chyba tak. - (No i gdzie się ciągniesz, kandydacie na mielo­ne?!) - Przypuszczam, że nie mogę liczyć (No, prosto pod koła! I co, bieżnikowany pajacu?) - na azyl u twoich?

— Właśnie chciałem zapytać cię o to samo. - (Prosto pod sa­mochód! Kieruj się na latarnię, świetliku dwukołowy!),

—Jest na jezdni na własne ryzyko! - odparł Crowley, wciskając się na trzeciego tak, że żyletka nie zmieściłaby się między pojazdami.

— Patrz, jak jedziesz! Słyszysz! Gdzie jest ten szpital?

— Gdzieś na południe od Oksfordu.

Azirafal kurczowo chwycił się deski rozdzielczej.

— Przecież nie możesz jechać dziewięćdziesiąt mil na godzinę przez centrum Londynu!

— Niby dlaczego? - zapytał Crowley, spoglądając na licznik.

— Rozwalisz nas. To znaczy pozbawisz życia - poprawił się szyb­ko i nieco rozluźniony dodał: -Albo kogoś przejedziesz.

Crowley wzruszył ramionami. Ten anioł chyba nigdy nie poczu­je ducha dwudziestego stulecia. Skoro do tej pory nie mieściło mu się w głowie, jak można jechać dziewięćdziesiąt mil na godzinę przez Oxford Street. Wystarczyło zaaranżować sprawy tak, aby wciąż mieć wolną drogę. A ponieważ wszyscy wierzyli, że absolutną niemożliwo­ścią jest jechać dziewięćdziesiąt mil na godzinę po Oxford Street w godzinach szczytu, nikt ich nie zauważył.

Samochody górowały nad końmi. Silnik spalinowy był prawdzi­wym darem Boż... błogosł... no powiedzmy, że pomagał Crowleyowi złapać wiatr w żagle. W zamierzchłych czasach, gdzieś koło Początku, wybrał się w interesach konno na ognistym rumaku, który krzesał iskry spod kopyt i dziko spoglądał wokół. Tak wtedy podróżowały diabły. Gdy wypadł z siodła, doszedł do wniosku, że odbył dwie kon­ne podróże za jednym razem - pierwszą i ostatnią. Nie umiał ob­chodzić się ze zwierzętami.

Mijali Chiswick. Azirafal otworzył schowek z kasetami i zaczął przeglądać zawartość.

— Co to takiego Velvet Underground?

— Nie w twoim guście.

— Rozumiem. Bi-bop - skonstatował anioł.

— A wiesz, Azirafalu, że nawet jeden na milion słuchających nie skojarzyłby tej nazwy z muzyką rozrywkową?

— O, to będzie lepsze. Koncert fortepianowy b-moll Czajkow-skiego — powiedział anioł, wkładając kasetę do odtwarzacza.

— Nie spodoba ci się - stwierdził Crowley z westchnieniem. -Jest w samochodzie od dwóch tygodni.

Równe, rytmiczne dudnienie gitary basowej wypełniło pojazd. Mijali Heathrow.

Azirafal zmarszczył brwi.

— Co to jest? Nie poznaję!

— To “Another One Bites the Dust" Cząjkowskiego — odparł Crowley, przymykając oczy, gdy przejeżdżali przez Slough.

Jadąc przez uśpione Chiltern, wysłuchali ponadto “We arę the Champions" Williama Byrda oraz “I Want to Break Free" Beethove-na, ale żaden utwór nie był tak dobry jak “Fat Bottomed Girls" Vau-ghna Williamsa.

Istnieje przekonanie, że najpiękniejsze melodie wygrywa Diabeł.

Szczerze mówiąc, jest to prawda. Za to w niebie mają najlep­szych choreografów.

* * *

Na zachód od Oksfordu rozciągała się rozległa równina. W pobliskich sennych wioskach migotały światła, znacząc domostwa średnio zamożnych gospodarzy, którzy udawa­li się na zasłużony odpoczynek po pracowitym dniu spędzonym na redagowaniu materiałów, konsultacjach finansowych czy programo­waniu komputerów.

Na wzgórzu w ciemnościach błyszczało kilka zapomnianych ro­baczków świętojańskich.

Jednym ze świetlików - naj straszniej szych symboli dwudziestego wieku -jest teodolit. Napotkany w polu zdaje się głosić, że “nieba­wem rozpoczniemy poszerzanie drogi, wokół której zbudujemy dwieście domków jednorodzinnych harmonizujących ze swoistym charakterem i krajobrazem okolicy. Makieta projektu koncepcyjne­go do wglądu".

Nawet najbardziej skrupulatny geodeta nie robi pomiarów o północy, a jednak wyżej wspomniany przyrząd tkwił na trójnogu wbitym w torfowisko. Niewiele teodolitów ma zwieńczenia w posta­ci leszczynowego pręta. Jeszcze mniej teodolitów ma kryształowe wa­hadełko i celtyckie inskrypcje na stelażu.

Lekki wietrzyk poruszał peleryną okrywającą smukłą postać ma­nipulującą pokrętłami. Peleryna była ciężka, wodoszczelna i miała ciepłą podpinkę.

Większość książek o czarach podaje, że czarownice pracują na­go. Zapewne dlatego, że autorami tych dzieł są mężczyźni.

Smukła postać należała do młodej kobiety znanej jako Anathe-ma Device. Nie była pięknością. Osobno każda część jej twarzy była śliczna, ale całość przypominała obrazek sklecony na prędce z tego, co akurat było pod ręką. Chyba najlepiej pasowało do niej określe­nie “pociągająca". Koneserzy i językoznawcy powiedzieliby zapewne “atrakcyjna babka", ale ostatni człon trącił latami pięćdziesiątymi.

Młode kobiety nie powinny odbywać samotnych spacerów w nocy, nawet w Oksfordzie. Jednak każdy potencjalny zboczeniec sparzyłby się, próbując napastować Anathemę Device. Była prze­cież czarownicą. Z tego wynikało, że kierowała się przezornością i rozsądkiem. Nie polegała zbytnio na zbawczej mocy zaklęć i amu­letów, większą pewność siebie dawał jej trzydziestocentymetrowy bagnet za paskiem.

Spojrzała w okular i zrobiła kolejną poprawkę.

Mamrotała coś pod nosem.

Geodeci często mamroczą. Mamroczą na przykład, że “zanim się zorientujecie, pobiegnie tędy obwodnica albo że to będzie trzy i pół metra z tolerancją dwóch angstremów".

Anathema mamrotała zupełnie co innego.

“Ciemną nocą (w świetle księżyca na południowo-południowy wschód dalej na południowy zachód - zachodnio-południowy za­chód) jest!"

W świetle latarki przyjrzała się geodezyjnej mapie okolicy. Wy­jęła plastikową linijkę i ołówek i narysowała długą kreskę przecina­jącą inną kreskę.

Uśmiechnęła się. Nie dlatego, że było jej szczególnie wesoło, lecz dlatego, że udało się wykonać bardzo skomplikowany pomiar.

Zdewastowany teodolit ułożyła w koszyku na kierownicy opar­tego o krzew czarnego zdezelowanego roweru. Sprawdziła, czy Księga jest na miejscu i ruszyła ścieżką, prowadząc rower.

Rower był bardzo stary. Ramę wykonano prawdopodobnie z końcówek rur kanalizacyjnych rzymskich akweduktów, a całość zmontowana została zapewne dawno przed wynalezieniem prze-rzutki, ale wkrótce po wynalezieniu koła.

Droga do wsi biegła z górki. Wiatr rozwiewał włosy Anathemy i nadymał pelerynę, a dwukołowy wehikuł przyspieszał ze zgrzytem. O tej porze nie było przynajmniej ruchu.

* * *

Chłodzenie silnika w bentleyu sprawiało, ze stawał się ró­żowy, w przeciwieństwie do właściciela, który był bliski wrzenia.

— Mówiłeś, że widziałeś tablice granicy miasta.

— Ale jechaliśmy za szybko.

— Tak czy owak, podobno już raz tu byłeś.

—Jedenaście lat temu! - prychnął Crowley. Rzucił mapę na tylne siedzenie i włączył silnik.

— Może zapytamy kogoś o drogę? - zaproponował Azirafal.

— Pewnie. Pierwszego napotkanego na bezludziu przechod­nia. W środku nocy. Świetny pomysł, nie ma co!

Wrzucił bieg i wóz wskoczył na drogę. Po obu jej stronach ro­sły szpalerem buki.

— Ten teren jest jakiś dziwny. Czujesz? - zapytał Azirafal.

— Co?

— Zwolnij na chwilę.

Samochód posłusznie zwolnił.

— Dziwne - mruknął anioł. - Czuję, jakby co chwila przepływa­ły fale...

Zacisnął ręce na skroniach.

— Co'znowu?

Azirafal spojrzał mu w twarz.

— Fala ciepła i miłości. Ktoś naprawdę kocha to miejsce.

— Co takiego?

— Zdaje mi się, że tu promieniuje miłością. Nie potrafię tego lepiej wytłumaczyć. Zwłaszcza tobie.

— Chodzi mi o coś na podobie...

Przerwał mu pisk opon, krzyk i głuchy odgłos uderzenia. Sa­mochód stanął.

Azirafal mrugnął oczami, opuścił ręce z deski rozdzielczej i de­likatnie otworzył drzwi.

— Wpadłeś na kogoś.

— Nie ja. To ten ktoś wpadł na mnie.

Wysiedli. Na drodze za samochodem leżał rower. Przednie ko­ło było zgięte w malowniczą ósemkę, tylne zaś obróciło się kilka razy ze zgrzytem i stanęło.

— Niech stanie się światło - powiedział anioł. Ciemności rozja­śniła niebieska poświata.

Z rowu za plecami usłyszeli:

— Do diabła! Jakim cudem udało wam się to zrobić? Poświata zgasła.

— Co zrobić? - zapytał Azirafal tonem winowajcy.

— Uaa... - Głos był wyraźnie ogłupiały. - Chyba się uderzyłam w głowę...

Crowley wpatrzył się w zadrapanie na lśniącym lakierze i lek­ko wgnieciony zderzak. Po chwili po uszkodzeniach nie było śladu.

— Proszę wstać, młoda damo - powiedział Azirafal, wyciągając

Anathemę z kępy paproci. - Żadnych złamań - dodał stanowczo, raczej stwierdzając fakt, niż wyrażając nadzieję.

Prawdę mówiąc, powstał jeden niewielki odprysk kostny, ale Azirafal nie mógł się powstrzymać od czynienia dobra.

—Jechaliście bez świateł - zaczęła.

— Pani również. Szczerość za szczerość — odparł z miną wino­wajcy Crowley.

— Zapatrzyliśmy się na gwiazdy, prawda? - powiedział Azirafal, podnosząc rower. Z koszyka na kierownicy wysypały się różne sprzęty. Wśród nich pogięty teodolit.

— Nie, skądże. A właściwie tak. Zobaczcie, jak wygląda biedny stary Bucefał.

— Przepraszam, kto taki? J : - Mój rower. Cały pogięty w..

·'''·' — Te stare modele są zdumiewająco sprężyste — stwierdził po­godnie Azirafal, popychając ku niej rower. Przednie koło połyski­wało w świetle księżyca. Było doskonale okrągłe, jak jeden z kręgów Piekieł.

Patrzyła szeroko otwartymi oczami.

— Skoro już załatwione, to może ruszymy dalej na poszukiwa­nie... ee. Tak, hm. Czy przypadkiem nie wie pani, jak dojechać do Lower Tadfield? - zapytał Crowley.

Anathema nie odrywała oczu od roweru. Była prawie pewna, że gdy wyjeżdżała z domu, przy siodełku nie było przybornika z kluczami.

— Prosto z górki. To mój rower, prawda? - zapytała niepewnie.

— Ależ naturalnie - zapewnił Azirafal, zastanawiając się, czy znowu nie przedobrzył.

— Tylko że Bucefał nigdy nie miał pompki. Anioł znów patrzył z miną winowajcy.

— Ale tu jest miejsce - powiedział bezradnie - o, te dwa ha­czyki.

— Mówi pani, że prosto z górki? - zapytał Crowley, wymierzając Azirafalowi sójkę w bok.

— Chyba musiałam mocno uderzyć — stwierdziła Anathema.

— Podwieźlibyśmy panią - szybko zaoferował Crowley - ale ro­wer się nie zmieści.

— Chyba że włożymy go na bagażnik — wtrącił Azirafal.

— W moim bentleyu nie ma... O! No tak... Anioł pozbierał zawartość koszyka, położył na tylnym siedzeniuJ i pomógł wsiąść wciąż oszołomionej kobiecie.

— Nie można ciągle przechodzić obok - powiedział do Crowleya.l

—Jak chcesz, to nie przechodź. Zapomniałeś, że mamy poważ-1 niejsze sprawy na głowie? - zripostował Crowley, oglądając nowy ba-1 gażnik na dachu. Bagażnik miał tartanowe paski.

Rower podniósł się i ułożył na dachu. Gdy paski same się zapię-J ły, Crowley usiadł.

— Gdzie pani mieszka? - zapytał słodko anioł.

— W moim rowerze lampa była zepsuta. To znaczy nie całkiem zepsuta, tylko baterie się wylały i nie mogłam dostać nowych - po­wiedziała Anathema i wpatrując się w Crowleya, dodała: - Miałam tu gdzieś taki duży nóż...

— Ależ zapewniam panią, że... -Azirafal był urażony insynuacją, J Crowley włączył światła. Wprawdzie wcale nie były mu potrzeb- J ne, ale chciał oszczędzić nerwów innym użytkownikom dróg. Wrzu- j cił bieg i samochód sennie potoczył się w dół. Wkrótce drzewa skoń­czyły się, a po dalszych stu metrach jazdy znaleźli się na skraju niedu­żej wsi.

Crowley poczuł, ze atmosfera tego miejsca nie zmieniła się mi­mo upływu jedenastu lat.

— Czy jest tu szpital? - zapytał - prowadzony przez zakonnice? Anathema wzruszyła ramionami.

— Raczej nie. Jedyny większy budynek to Tadfield Manor. Nie wiem, co tam jest.

— Boskie planowanie. Boskie, nie ma co - mruknął diabeł pod nosem.

— No i przerzutka. W moim rowerze nie było przerzutki. Na pewno nie - oświadczyła Anathema.

Crowley pochylił się i szepnął drwiąco do ucha aniołowi: :, — Na miłość boską, ulecz ten rower.

Назад Дальше