Dobry omen - Neil Gaiman 5 стр.


Mały Układ był w swej istocie tak prosty, że nawet nie zasługiwał na wielkie litery w nazwie. Jedynym uzasadnieniem takiej pisowni było kryterium uznaniowe (sic!). Podyktował go zdrowy rozsądek stron, które zmagając się jak rasowi agenci wywiadu, doszły do wnio­sku, że istniejąc od tysięcy lat i zmagając się ze sobą we wszelkich możliwych okolicznościach, mają o wiele więcej wspólnego z bezpo­średnim przeciwnikiem, który był pod ręką, niż z dalekimi sojuszni­kami i przełożonymi. Ciche gentlemens agreemento nieingerencji w strefy wpływów działania drugiej strony. Układ gwarantował, że nie wygrywając, strona również nie przegrywała, mogła za to wykazać się przed przełożonym sążnistym raportem o kolejnych sukce­sach w ciężkich zmaganiach z przebiegłym i doskonale poinformo­wanym przeciwnikiem.

W praktyce oznaczało to, że Crowley miał wolną rękę w planowa­niu rozwoju Manchesteru, zaś Azirafal działał swobodnie w Shropshi-re. Gdy Crowley zajął się Glasgow, Azirafal objął pieczę nad Edynbur­giem. Żaden nie rościł sobie praw wyłączności do Milton Keynes[11], chociaż obydwaj zgłosili to w raportach jako osobiste osiągnięcie.

Naturalną konsekwencją Układu było więc to, że każdy dbał o rewiry kolegi, ilekroć wymagały tego okoliczności lub nakazywał zdrowy rozsądek. W końcu obydwaj wywodzili się z tego samego rodu. Zatem jeśli jeden ruszał na krótki wypad z kuszeniem na głę­boką prowincję, należało się spodziewać, iż drugi uda się do mia­sta dla wywołania tu i ówdzie standardowej niebiańskiej ekstazy. Sprawy toczyły się równolegle bez konieczności wszechstronnego współudziału, co w praktyce dawało więcej wolnego czasu każdemu i redukowało koszty o pięćdziesiąt procent.

Czasami Azirafala gryzło poczucie winy za taki stan rzeczy. Ty­siące lat obcowania z ludźmi riie pozostało bez skutków ubocznych w jego mentalności, tyle że były one skrajnie różne od zmian w mentalności Crowleya.

Ponadto zwierzchnicy nie dbali specjalnie o to, kto i ile robił, jeśli zadanie zostało wykonane.

Obecne czynności Azirafala można byłoby nazwać towarzysze­niem Crowleyowi w karmieniu kaczek ze stawu w St. James Park.

Kaczki z St. James Park tak przywykły do przyjmowania pokar­mu z rąk spotykających się tam potajemnie agentów służb specjalnych, że wykształciły w sobie swoisty odruch Pawiowa. Jeśli wybrane­mu losowo kaczorowi z St. James Park pokażemy zdjęcie dwóch męż­czyzn, z których jeden będzie miał czarną pelisę, a drugi ciemny płaszcz i dobrany kolorystycznie szalik, kaczor natychmiast podnie­sie głowę i zacznie wyczekująco kłapać dziobem. Kaczki o wyrobio­nych gustach preferują chleb razowy z rąk radzieckiego attache kul­turalnego, zaś zakalcowate kromki od “Hovis i Marmite", rzucone wprawną ręką szefa MI 9, to prawdziwy przysmak dla koneserów.

Azirafal rzucił kawałek skórki w stronę najbardziej parszywego kaczora, który chwycił go w locie i natychmiast poszedł na dno jak kamień.

Anioł odwrócił się do Crowleya i mruknął:

— No, wiesz...

— Przepraszam — powiedział Crowley. - Zapomniałem się. Kaczor wynurzył się, trzepocząc wściekle skrzydłami.

— Naturalnie wiedzieliśmy, że coś się szykuje — podjął Azirafal. — Ale sądziliśmy, że takie cuda mogą się dziaćtylko w Ameryce. Za oceanem przepadają za czymś takim.

— I wystarczy, że tam przepadają — stwierdził posępnie Crowley, w zamyśleniu wędrując wzrokiem do bentleya. Solidne klamry przytwierdzały tylne koło do błotnika i mostu.

— No tak. Amerykański dyplomata z misją. Za dużo blichtru, za dużo tanich popisów. Odnoszę wrażenie, że traktujecie Arma-geddon jak szlagier z Hollywood, który powinien się dobrze sprze­dać tam, gdzie się da.

— Nie tam, gdzie się da, tylko wszędzie. Absolutnie wszędzie. We wszystkich królestwach tego świata - odparł Crowley.

Azirafal rzucił ostatnie okruchy kaczkom, które natychmiast zmieniły obiekt nagabywania na bułgarskiego attache do spraw marynarki i tajemniczego dżentelmena w krawacie w barwach Cambridge. Azirafal wrzucił papier do kosza, stanął twarzą do Crowleya i powiedział:

— To MY wygramy.

— Ale TY tego nie chcesz - odparł diabeł.

— Wyjaśnij dlaczego, jeśli łaska.

— Słuchaj... - zaczął Crowley rozpaczliwie. - Powiedz, ilu macie u siebie muzyków? Tych prima sort,hę? Azirafal poczuł się zbity z tropu.

— No... Niech pomyślę... to będzie... - zaczął niepewnie.

— Dwóch... - stwierdził Crowley. - Tylko Elgara i Liszta. Ni­kogo więcej. Reszta u nas. Beethoven, Brahms, Bachowie, Mozart. Wszyscy. Potrafisz sobie wyobrazić wieczność tylko z Elgarem?

Azirafal zamknął oczy.

— Za łatwo ci przyszło — wystękał.

— A widzisz - ciągnął Crowley z błyskiem triumfu w oku. Znał czułe punkty Azirafala, jednym z nich była muzyka. - Nie ma płyt kompaktowych. Nie ma Royal Albert Hali. Nie ma Carnegie. Ani Glyndbourne'a. Tylko niebiańskie chóry dwadzieścia cztery godzi­ny na dobę.

— To niesmaczne - mruknął Azirafal.

— Ty to powiedziałeś. Jak jajka na miękko bez soli. A propos,jajek też nie ma... Ani soli. Ani wędzonego łososia z cytrynką. Ani restau­racji, gdzie wszyscy cię znają. Ani krzyżówek w “Daily Telegraph". Ani sklepików ze starociami. Ani antykwariatów. Ani białych kru­ków. — I Crowley jątrzył coraz głębiej w nieoficjalnych upodobaniach Azirafala — ...ani nawet srebrnych tabakierek późnowiktoriańskich.

— Ale po naszym zwycięstwie życie będzie lepsze - zakrakał Azi­rafal.

— Tyle, że nieciekawe. Słuchaj, doskonale wiesz, że to ja mam rację. Tobie do szczęścia potrzeba tylko harfy, a mnie wideł.

— Przecież wiesz, że u nas się nie grywa na harfach.

— My też nie używamy wideł. To była przenośnia. Przez chwilę patrzyli na siebie w milczeniu. Azirafal spojrzał na swoje wypielęgnowane dłonie.

— Moi bardzo chcą, by to się stało. W końcu od początku o to chodziło. Ostatni sprawdzian na ogniste miecze, Czterech Jeźdź­ców, morze krwi, no i cała ta nudna reszta - powiedział, wzruszając ramionami.

— A potem co? KONIEC GRY, WRZUĆ MONETĘ?

— Czasami zupełnie nie nadążam za twoimi figurami retorycz­nymi.

— Lubię morze, jakie jest. To wszystko nie musi nastąpić. Nie musicie prowadzić testu aż do kompletnego zniszczenia wszystkie­go i wszystkich, tylko po to, aby się przekonać, czy nie popełniono błędu w planach.

Azirafal ponownie wzruszył ramionami.

— Zrozumienie tego przerasta możliwości twojego umysłu — skwitował, owinął się dokładniej płaszczem i postawił kołnierz. Nad miastem gromadziły się ołowiane chmury. - Poszukajmy cieplej­szego miejsca.

— Mam wskazać drogę? - zapytał ponuro Crowley. Ruszyli mil­czący i przygnębieni.

— Nie w tym rzecz czy się z tobą zgadzam, czy nie - zaczaianioł, gdy szli przez trawnik. - Ale w tym, że mnie nie wolno nie wykonać polecenia. Rozumiesz to rzecz jasna.

—Jasne - odparł Crowley. - Mnie też. Azirafal spojrzał na niego przeciągle.

— Nie przesadzaj. Jesteś przecież diabłem.

— Zgadza się. Z tym, żemoi pochwalają nieposłuszeństwo w ogólnym sensie. Ale pewne przypadki niesubordynacji karane są z całą surowością.

—Jak na przykład niesubordynacja wobec Nich, czy tak?

—A pewnie. Byłbyś zdumiony widząc, jacy są skrupulatni. A może i nie. Jak sądzisz, ile nam jeszcze zostało? - zapytał Crow-;| ley i skinął w stronę bentleya, w którym drzwi otworzyły się samo-, czynnie.

— Przepowiednie nie są dokładne - odparł Azirafal, sadowiąc się obok kierowcy. - Na pewno do końca tego stulecia. Chociaż pewnych oznak możemy spodziewać się wcześniej. Większość prze­powiedni minionego wieku podaje, co się będzie działo, ale w żad­nej nie ma nic konkretnego o terminie.

Crowley skierował palec na kluczyk, a ten sam obrócił się w sta­cyjce.

— Co takiego?

— No więc to zwykle brzmi tak - zaczął anioł. -1 nastąpi koniec świata roku n-tego pierwszego. Albo drugiego. A w niektórych trzeciego. Nie ma tylko szóstki na końcu, więc chyba jednak w któ­rymś kończącym się na sześć.

— A te zjawiska... oznaki?

— Dwugłowe cielęta, znaki na niebie, ptaki latające do tyłu, ry­by spadające z nieba. W tym rodzaju. Obecność Antychrysta na ziemi zawiesza działanie prawa przyczynowości.

Crowley mruknął i wrzucił bieg. Przypomniał sobie o czymś i pstryknął palcami. Klamry z tylnego koła zniknęły.

— Chodźmy na obiad - zaproponował -Ja stawiam. Jestem ci to winien od... zaraz... kiedy to było?

— W Paryżu, w tysiąc siedemset dziewięćdziesiątym trzecim.

— Ależ naturalnie. Wielki terror. To wasze dzieło czy nasze?

— A nie wasze? : - Nie pamiętam. Ale restauracja była wyśmienita.

Przejeżdżali obok zaskoczonego inspektora ruchu, któremu właśnie wybuchł służbowy notes. Crowley nie ukrywał zdziwienia.

— Jestem prawie pewien, że to nie był mój pomysł. Azirafal zarumienił się. s - To ja. Ciągle mi się wydaje, że drogówka to wasz wymysł.

— Naprawdę? A u nas mówią, że to wy - odparł. i Crowley przyglądał się kłębom dymu widocznym we wstecz­nym lusterku.

— To co? Do Ritza? - raczej stwierdził, niż zaproponował. Nie zadał sobie trudu rezerwowania stolika. Był na ziemi także po to, żeby mitręgę rezerwacji dobrych stolików zostawić ludziom.

* * *

Azirafal był bibliofilem i antykwariuszem. Bardziej jed­nak bibliofilem, i to zazdrosnym. Gdyby chciał być szcze­ry wobec siebie, musiałby przyznać, że jego księgarnia to magazyn starodruków, a nie punkt wymiany. Nie był wyjątkiem wśród antykwariuszy. Chcąc zachować pozory, że jest naprawdę podrzędnym handlarzem starymi książkami, robił wszystko, aby nikt niczego nie kupił. Nie stosował jedynie środków przymusu bezpośredniego. Wilgoć, stęchlizna, ponure wnętrze, nieregularne godziny otwarcia - wszystko zaaranżował bezbłędnie.

Kolekcjonował starodruki od dawna i, jak wszyscy bibliofile, specjalizował się.

Posiadał około sześćdziesięciu woluminów proroctw i przepo­wiedni na ostatni wiek drugiego tysiąclecia. Miał skłonność do pierwszych wydań Wilde'a. Zgromadził wszystkie Biblie Niecne, których nazwy powstały dzięki skutecznemu działaniu chochlika drukarskiego.

Wśród nich znajdowały się: “Biblia niesprawiedliwych", nazwa­na tak wskutek błędu zecera, który w I Liście do Koryntian złożył zdanie: Azali nie wiecie, iż sprawiedliwi nie osięgą Królestwa Bo­żego? “Biblia lowelasów" z oficyny Barker and Lucas z 1632 ro­ku, gdzie w szóstym przykazaniu pominięto początkowe “Nie", “Bi­blia upławowa", “Biblia cukierkowa", “Biblia ryb stojących słupka", “Biblia z Charring Cross" i wszystkie inne, łącznie z wyjątkowo rzad­kim egzemplarzem z londyńskiej oficyny Bilton i Scaggs z 1651 roku.

Egzemplarz ów pochodził z wydania, które dla tej firmy stało się pierwszą z trzech katastrof edytorskich.

Pełny, acz nieoficjalny tytuł brzmiał “A bodaj tę Biblię wciór-ności". Powstał w następstwie błędu zecerskiego. Słowo błąd nie

oddaje w pełni rozmiarów pomyłki. W proroctwie Ezechiela, roz­dział 48, werset piąty, tekst brzmi następująco:

2. A przy granicy od strony wscho dniej aż do strony morza, Assero-wi jedna.

3. A przy granicy Asser od strony wschodniej aż do strony morza, Nephtalemu jedna.

4. A przy granicy Nephtali od strony wschodniej aż do strony morza, Menassemu jedna.

5. A bodaj to wciórności, za chwilę womitowat będę, gdy o składzie pomyślę. Pan Bilton to żaden pan i panem nie będzie, zaś pan Scaggs to kutwa. I powiadam ci, że każdy kto miałby choć łut rozumu, machnął­by w ciemny kąt tę zecerkę funta kłaków nie wartą i poszedł rozkoszować się miłym sło n kiem, a nie siedział tu jak niewolnik w zapleśniałym warsztacie starej megiery.

6. A przy granicy Ephraim od strony wschodniej aż do strony morza Rubenowi jedna [12] .

Druga klęska wydawnicza oficyny Bilton i Scaggs zdarzyła się w roku 1653. Cudownym zbiegiem okoliczności dżentelmeni ci stali się posiadaczami jednego z tak zwanych “Lost Quartos", które zawierało trzy utwory Szekspira nie wydane in folio.Dzieła te nie dotrwały do dzisiaj, ku rozpaczy szekspirologów i teatro­manów. Znamy jedynie ich tytuły. Oto jak w swobodnym prze­kładzie brzmi jeden z nich, prawdopodobnie pierwszej sztuki wielkiego Williama: “Komedya o Robinie Hoodzie alibo Bór Sher-woodzki"[13].

Pan Bilton zapłacił sześć gwinei za ów egzemplarz, wierząc święcie, że wydanie in foliozrekompensuje mu to w dwójnasób.

Wkrótce potem zgubił tę książkę.

Przyczyn trzeciej klęski edytorskiej panowie Bilton i Scaggs nie zdołali nigdy zrozumieć. Wróżby i przepowiednie były rozchwy­tywane. Już trzecie angielskie wydanie proroctwa Nostradamusa “Wieki" trafiło na rynek, a pięciu Nostradamusów, z których każdy twierdził, że jest tym prawdziwym, podpisywało swoją książkę w całej Anglii. Zbiór przepowiedni Matki Shipton sprzedawał się jak gorące bułeczki.

W Londynie działało wtedy ośmiu liczących się wydawców i każdy wypuścił przynajmniej jeden zbiorek przepowiedni. Wszystkie były przerażająco niedokładne. O ich powodzeniu zde­cydowała zawiłość sformułowań i przygniatający, dyktatorski język wszechwiedzącego narratora. Sprzedano dziesiątki tysięcy egzem­plarzy.

— Toż to jakby dostać przywilej bicia własnej monety - mówił pan Bilton do pana Scaggsa[14]. Pospólstwo wykupi każdą miernotę. Nie zwlekając wydajmy księgę wróżb jakowejś czarownicy.

Następnego dnia rano znaleźli pod drzwiami pokaźny manu­skrypt. Wszystko wskazywało na to, że autor też umiał wyczuć ko­niunkturę.

Panowie Bilton i Scaggs nie zdawali sobie sprawy, że oto dys­ponują jedynym w historii ludzkości zbiorem dokładnych i traf­nych przepowiedni obejmującym trzysta i czterdzieści lat prze­stępnych naprzód, z dokładnym opisem zdarzeń i zjawisk zwiastu­jących nadejście Armageddonu. Każde zdanie z tego rękopisu warte było ciężkie pieniądze.

Druk ukończono we wrześniu 1655, akurat na czas ożywienia handlu przed Bożym Narodzeniem[15] i natychmiast zorganizowano pierwszą w historii księgarstwa angielskiego wyprzedaż po obniżo­nych cenach.

Książka nie sprzedawała się. W ogóle. Nawet w Lancashire, gdzie księgarz umieścił ją na wystawie z dopiskiem “rodzimy au­tor". Autora, a właściwie autorkę, niejaką Agnes Nutter wcale to nie zaskoczyło, gdyż nic, co było z tego świata, nie mogło zasko­czyć Agnes Nutter.

Napisała tę książkę nie dla zaspokojenia rynku, honorarium czy sławy, lecz wyłącznie po to, by otrzymać jeden egzemplarz gra­tis,do czego jako autor miała niezbywalne prawo.

Nikt dokładnie nie wie, co stało się z resztą nie sprzedanego nakładu. Egzemplarze nie zachowały się ani w muzeach, ani w zbiorach prywatnych. Nawet Azirafal nie posiadał takiego. Na myśl, że kiedykolwiek wypielęgnowanymi dłońmi dotknie książki Agnes Nutter, robiło mu się słabo ze wzruszenia.

Na całym świecie istniał tylko jeden domniemany egzemplarz przepowiedni.

Spoczywał wygodnie na półce, około czterdzieści mil od re­stauracji, w której Crowley i Azirafal rozkoszowali się obiadem i ujmując rzecz metaforycznie, zaczął właśnie ostatnie odliczanie.

* * *

Dochodziła trzecia po południu. Od przybycia Antychry­sta na świat upłynęło piętnaście godzin, z których trzy ostatnie jeden anioł i jeden diabeł spędzili tęgo popijając.

Siedzieli naprzeciw siebie na zapleczu obskurnego sklepiku Azirafala w Soho.

W większości antykwariatów w Soho są zaplecza pełne bezcen­nych unikatów i białych kruków. Książki Azirafala nie miały ilustracji, za to miały stare brązowe okładki i bogatą ornamentykę stronic.

Od czasu do czasu Azirafal sprzedał jedną lub dwie, rzecz ja­sna kiedy nie miał innego wyjścia. Od czasu do czasu w sklepiku zjawiali się poważni panowie w ciemnych garniturach i namawiali, by zechciał sprzedać sklep, a oni zorganizują w tym miejscu punkt sprzedaży detalicznej, który bardziej pasuje do ich planu zagospo­darowania przestrzennego dzielnicy. Czasem proponowali gotów­kę, kusząc grubymi zwitkami banknotów pięćdziesięciofuntowych. Zdarzało się również, że gdy jedni prowadzili negocjacje, drudzy snuli się po sklepie i z politowaniem kręcąc głowami, mówili o łatwopalności papieru i jakichś beczkach z prochem.

Назад Дальше