Dobry omen - Neil Gaiman 6 стр.


Azirafal przytakiwał, uśmiechał się i obiecywał, że weźmie to pod uwagę. Potem wychodzili. I nigdy nie wracali.

Z tego, że jesteś aniołem wcale nie musi wynikać, że jesteś słodkim durniem i naiwniakiem.

* * *

Stół był gruntownie zastawiony butelkami. - Chodzi o to... chodzi o to... - mówił Crowley, starając się skupić wzrok na Azirafalu. — No, chodzi o to... — po­wtórzył, zastanawiając się, o co mu chodzi. Chodzi mi o... - prze­rwał i jaśniej dokończył: - delfiny. I o to mi chodzi.

— Jakieś ryby - wtrącił Azirafal.

— Nnnie. - Crowley kiwnął palcem. - To... jes... ssak. Najpraw­dziwszy s... sy... ssak. A różnica jest w... w... - Mózg Crowleya przypo­minał nieprzenikniony gąszcz, w którym trudno odszukać cokol­wiek, a co dopiero jakąś różnicę. - A różnica polega na tym, że...

— Odbywają gody na lądzie? - podsunął Azirafal. Crowley zmarszczył brwi.

— Nie. Raczej na pewno nie. Chodzi o coś z młodymi. Zresztą wszystko jedno - powiedział, pozbierał myśli i sięgając po butelkę, dokończył: - Chodzi o ich mózgi.

— O co chodzi z mózgami?

— To wielkie mózgi. Jak... stodoła. I o to chodzi. A są wielory­by i mają jeszcze większe mózgi. Słowo daję. Cały ocean mózgów.

— Szajs - mruknął Azirafal, zaglądając melancholijnie w swoją szklankę.

Crowley spojrzał chłodno, dając mu do zrozumienia, że ta ostatnia uwaga była wsadzeniem kija w szprychy przedniego koła rozpędzonego roweru.

— Że niby jak?

— Szajs. I banialuki. On przecie w głębinie spoczywa, gdy nad nim przetacza się grom. Pod nieprzebytą warstwą polipty... poli-ty... policy, no, tych cholernych wodorostów. I ma się wynurzyć do­piero na koniec, jak się woda zagotuje w oceanie.

—Tak?

— To są fakty!

— No i masz, czegoś chciał. - Crowley wyprostował się. - Oce­an bulgoce, delfiniaki rozgotowane na papkę, nic nikogo nie ob­chodzi. To samo z gorylami. Patrzą, patrzą i mówią: O rety! niebo czerwone, gwiazdy lecą jedna za drugą; co one wyrabiają, te bana­ny? A potem...

— Budują gniazda. Goryle, znaczy - wtrącił anioł, gdy udało mu się nalać do szklanki już za trzecim podejściem.

— Ee... tam.

—Jak Bóg na niebie. Było na filmie. Robią gniazda.

— Chyba chodzi o ptaki - nie dowierzał Crowley.

— Gniazda - upierał się Azirafal.

Crowley uznał, że lepiej się nie spierać w tej materii.

— No i masz swoje. Wszystkie zwierzęta duże i marne. Znaczy małe. Duże i małe. I mają mózgi. Prawie wszystkie. A potem łubu-du bum bum gruch!

— Ale ty też masz w tym udział - odparł Azirafal. - To ty wo­dzisz na pokuszenie. Na ogół z dobrym skutkiem. Crowley grzmotnął szklanką o stół.

— To nie ma nic do rzeczy.I nikt im nie każe się zgadzać od sa­mego początku. Właśnie to nie chce ci przejść przez gardło, zgadza się. Wasz punkt w umowie. Macie wciąż wystawiać ludzi na próbę. Ale nie do całkowitej zagłady gatunku.

— Dobrze już, dobrze. Mnie też to się nie podoba tak samo jak tobie, ale już ci mówiłem, że nie mogę być niebusordy... niesubo-ry... no, nie mogę nie wykonać polecenia. Jessem janioł.

— W niebie nie ma teatrów. Filmy wyświetlają raz na tysiąc lat.

— Tylko nie próbuj mnie kusić —jęknął Azirafal rozpaczliwie. — Znam cię, ty gadzie z piekła rodem!

— Ale pomyśl tylko — ciągnął nieustępliwie Crowley. — Wiesz, co to wieczność? No, pytam, czy wiesz, co to wieczność? To znaczy, czy rozumiesz, co to wieczność? Widzisz, jest taka wielka góra, na mi­lę wysoka. Gdzieś na krańcach wszechświata. I raz na tysiąc lat zja­wia się ten ptaszek.

—Jaki ptaszek? - zapytał Azirafal podejrzliwie.

— Ten, o którym mówię. Raz na tysiąc lat...

— Zawsze ten sam? Co tysiąc lat?

Po chwili wahania Crowley odpowiedział:

— Tak.

— To musi być cholernie stare ptaszysko.

— Niech ci będzie. Więc co tysiąc lat ten ptaszek leci...

— ...kuśtyka...

— Leci przez cały świat na tę górę i ostrzy sobie dziób...

— Chwilunię, tak się nie da. Między tutaj a krańcami wszechświatajest do licha i jeszcze trochę — anioł zamaszyście po­ruszył ręką i omal nie spadł z krzesła - różnego tałatajstwa, mój złociutki.

— Ale on tam dociera! — Crowley nie ustępował.

—Jak?

— To nie ma znaczenia!

— Mógłby polecieć rakietą - stwierdził anioł.

— Tak, może i mógłby. Jak chcesz. - Crowley wyraźnie spuścił z tonu. — Tak czy owak, ten ptaszek...

— N... ale na koniec świata, tak mówiliśmy, więc? No musiałaby być taka rakieta, że on do niej wsiada, a do celu dolatuje któreś pokolenie jego następców. I powinien im zawczasu powiedzieć, że jak dotrą do góry, to muszą... - zawahał się. - No właśnie, co mu­szą zrobić?

— Naostrzyć dzioby o wierzchołek - odpowiedział Crowley. -A potem on wraca...

— ...rakietą...

— ...i tysiąc lat później powtarza to samo — szybko zakończył wywód.

Zapadła chwila pijackiej ciszy.

— Tyle zachodu, żeby dziób naostrzyć. - Azirafal wpadł w za­dumę.

— Słuchaj teraz. Chodzi o to, że gdy wreszcie ptaszek zetrze górę na proszek, to wtedy...

Azirafal już miał zacząć mówić, gdy Crowley, słusznie prze­widując, że usłyszy kilka cierpkich uwag na temat współczynnika ścierania granitu o ptasie dzioby, nie dał mu dojść do głosu i do­kończył zdanie:

— Wtedy i tak nie przerwiesz oglądania “Dźwięków muzyki". Azirafal zesztywniał.

— To ci się spodoba, zobaczysz - ciągnął niestrudzenie Crowley.

— Ależ mój zlociutki...

— Nie będziesz miał wyboru.

— Słuchaj...

— W niebie panuje bezguście.

—Ale...

— I nie ma ani jednej porządnej japońskiej restauracji. Twarz anioła stężała. W tym stanie myślenie sprawiało mu ból.

— Nie rozwiązuję łamigłówek po pijanemu. Chyba wytrzeźwieję.

—Ja też.

Obaj skrzywili się z bólu, gdy resztki alkoholu opuszczały ich krwiobiegi, po czym usiedli przyzwoicie, a Azirafal nawet poprawił krawat.

— Nie mogę się wtrącać do boskich zamysłów - wychrypiał po dłuższej chwili.

Crowley spojrzał taksujące na pustą szklankę i nalał sobie.

— A do diabelskich?

— Przepraszam, nie dosłyszałem?

— No, ten zamysł jest akurat diabelski, nieprawdaż? To moi go powzięli i realizują.

— Ależ tak, tylko, globalnie rzecz biorąc, jest on częścią ogólne­go zamysłu boskiego. Wasi nie mogą nic zrobić, niczego, co nie zo­stało uwzględnione w wielkim, niewysłowionym planie boskim -stwierdził Azirafal z kołtuńskim samozadowoleniem.

— Chciałbyś!

— Nie. Właśnie na tym rzecz polega — zirytowany Azirafal strze­lił palcami. —Jak wy to nazywacie? Sedno w sprawie?

— Sedno sprawy - poprawił Crowley.

— No właśnie.

— Cóż... skoro jesteś aż tak pewien...

— Nie mam najmniejszych wątpliwości. Crowley spojrzał chytrze.

— W takim razie wyprowadź mnie z błędu, jeśli nie mam racji; nie masz żadnej pewności, iż boski zamysł nie zakłada ewentual­nego pokrzyżowania tegoż planu. Konkretnie chodzi i o to, że ty jesteś zobowiązany do szkodzenia złu, gdy sposobność się nada­rzy, czy tak?

Azirafal wahał się.

— W samej rzeczy.

— Zauważasz matactwo i przeciwdziałasz. Czy mam rację?

— Pewnie, pewnie; teraz zresztą raczej zachęcam ludzi, żeby sami przeciwdziałali złu. Oni i tak nie pojmują istoty rzeczy, sam rozumiesz.

— Racja. Święta racja. Zatem tobie zostaje tylko przeciwdziała­nie. Ponieważ, o ile mi wiadomo - zapalał się Crowley - przyjście na świat jest ledwie zaczątkiem, niczym więcej. Dopiero wychowanie i środowisko decyduje o osobowości. Właściwie bodźce zewnętrz­ne. Bez nich dziecko nigdy nie wykorzysta w pełni swojej mocy. No, przynajmniej nie tak jak należy.

— Oczywiście. Moi zwierzchnicy nie będą mieli nic przeciwko temu, że pokrzyżuję twoje plany - powiedział Azirafal, ważąc każde słowo. - Nic a nic.

— Zgadza, się. Dzięki mnie zarobisz na kolejny medal — stwier­dził Crowley, uśmiechając się zachęcająco.

— A co się stanie, jeśli dziecko, jak mówię, nie odbierze satani­stycznego wykształcenia?

— Chyba nic. Nigdy się nie dowie, co może.

— Ale uwarunkowanie genetyczne...

— Nie podsuwaj mi tu genetyki. Co to ma do rzeczy -uciął Crowley. - Weźmy na przykład Szatana. Stworzony jako anioł, wy­rósł na Wielkiego Adwersarza. Jak już chcesz się podpierać genety­ką, to powinieneś wiedzieć, że to dziecko może równie dobrze zostać aniołem. Jego ojciec był kiedyś ważną figurą w niebie. Jeśli uważasz, że tylko dlatego wyrośnie z niego diabeł, że jego ojciec stał się diabłem, to tak, jakbyś zakładał, że mysz z obciętym ogo­nem urodzi małe bez ogonów. Nic tych rzeczy.Uwierz wreszcie, że wychowanie jest najważniejsze.

— Ale bez wyłączności wpływów satanistycznych...

— Cóż! Piekło będzie musiało zacząć od początku. A Ziemia otrzy­ma w prezencie jedenaście lat istnienia. Chyba warto spróbować. Azirafal znów zamyślił się.

— Więc twierdzisz, że dziecko nie jest złe samo z siebie? - zapy­tał powoli.

— Tylko potencjalnie. Jest też potencjalnie dobre. To wielki po­tencjał, który trzeba ukształtować - odpowiedział Crowley i wzrusza­jąc ramionami, dodał: — Dlaczego, swoją drogą, stałe posługujemy się przymiotnikami “zły", “dobry", które są tylko nazwami stron Ukła­du. Istnieją mniej ogólne określenia charakteru człowieka.

— Sądzę, że chyba warto spróbować - powiedział po chwili anioł, a Crowley przytaknął zachęcająco i zapytał:

— Umowa stoi?

Anioł ostrożnie uścisnął wyciągniętą prawicę diabła.

— Na pewno będzie ciekawiej niż u świętych.

— Na dłuższą metę dziecko wiele na tym skorzysta - stwierdził Crowley. - Za wychowanie w duchu religijnym zasadniczo odpowia­dają rodzice chrzestni. Będziemy jego ojcami chrzestnymi.

Azirafal rozpromienił się.

— Wiesz, nigdy bym o tym nie pomyślał. Ojcowie chrzestni. A niech mnie...

— To wcale nie takie złe. Przyzwyczaisz się, kumie.

ROZDZIAŁ III

Znano ją pod imieniem Scarlett. Obecnie handlowała bronią, ale zajęcie to było dla niej coraz mniej emocjonujące. Nigdy nie imtrzymała się jednego fachu zbyt długo - trzysta, najwyżej cztery­sta lat. Nie chciała wpaść w rutynę.

Miała lśniące miedzianokasztanowe włosy spływające długimi fa­lującymi pasmami aż do bioder. Wielu mężczyzn było gotowych zgi­nąć dla tych włosów; wielu zginęło. Jej oczy gorzały pomarańczowym blaskiem. Dawano jej dwadzieścia pięć lat. De facto zawszetyle miała.

Miała także rozklekotaną ceglastoczerwoną ciężarówkę pełną broni i amunicji najwyższej jakości oraz niewiarygodną zdolność przedostawania się przez wszystkie granice. Zmierzała do małego państewka w Afryce Zachodniej, gdzie trwał podrzędny konflikt lo­kalny. Dzięki dostarczonej przez nią broni konflikt ów miał przero­dzić się w regularną wojnę domową o międzynarodowych reperku­sjach. Niestety, naprawa uszkodzenia ciężarówki tym razem przerosła jej możliwości, mimo że miała smykałkę do wszelkiego rodzaju me­chanizmów.

Awaria nastąpiła w samym środku miasta . Miasto owo pełni­ło funkcję stolicy Kumbolalandii — kraju, gdzie od z górą trzydzie-

* Tylko z nazwy. Dla przeciętnego Anglika była to większa wieś, zaś dla Amerykanina punkt, gdzie bociany mają pętlę.

stu lat panował pokój. Od trzydziestu lat było to latyfundium jed­nego z możnych tego świata. Nie było tam żadnych złóż minera­łów, a jego znaczenie strategiczne można by śmiało porównać ze znaczeniem zgniłego banana. Nic więc dziwnego, że coraz czę­ściej dochodziły do głosu siły separatystyczne i nacjonalistyczne, jak w każdym biednym i wyjątkowo nudnym kraiku, gdzie zbyt długo panował niezmącony spokój. Odkąd miecze przekuto na lemiesze, wszystkie plemiona żyły w zgodzie i sennej harmonii. Je­dyny poważniejszy incydent, który był wciąż na ustach wszystkich, zdarzył się w 1952. Pijany poganiacz wołów stoczył krótki, ale zacię­ty pojedynek z nie mniej pijanym złodziejem wołów. Pojedynek zakończył się remisem.

Scarlett ziewnęła z gorąca i wachlując się kapeluszem, ruszy­ła do najbliższego baru. Zamówiła piwo, wychyliła kufel i zwróci­ła się do barmana.

— Siadła mi ciężarówka. Zna się tu ktoś na tym?

Barman wyszczerzył w szerokim uśmiechu a la Fernandel rząd równych, białych zębów. Wciąż był pod wrażeniem, jak wy­chyliła kufel do dna.

— Tylko Natan, panienko. Ale dopiero co pojechał do Kaoun-da na fermę teścia.

Zamówiła kolejne piwo.

— A kiedy wróci ten... no... Natan?

— Za tydzień. Może dwa, szanowna pani. Ale z niego miglanc, hę? - powiedział i pochylając się nad ladą, zapytał - A panienka tak sama?

—Tak.

— Może być niebezpiecznie. Po drogach kręcą się różni roz­rywkowi faceci. Nie miejscowi, ma się rozumieć. Scarlett uniosła subtelnie zarysowane brwi. Barman zadrżał mimo upału.

— Dzięki za ostrzeżenie - prychnęła, a jej glos zabrzmiał jak

złowrogi szelest głębokiej trawy, w której gad sunie do ofiary, cał­kowicie nieświadomej niebezpieczeństwa.

Pstryknęła lekko w rondo kapelusza i wyszła swobodnym spa­cerowym krokiem.

Żar lał się z afrykańskiego nieba, a ciężarówka pełna broni, amunicji i materiałów wybuchowych rozkraczyła się na środku placu i nic nie wskazywało, że w ogóle kiedyś ruszy.

Scarlett spojrzała na dach.

Sęp wciąż tkwił na szoferce. Nie odstępował jej przez ostatnie trzysta mil. Teraz siedział i co pewien czas cicho bekał.

Przyjrzała się ulicy. Na rogu grupka kobiet plotkowała zawzię­cie. Znudzony sklepikarz siedział przy stosie melonów i odpędzał muchy. Kilkoro dzieci bawiło się leniwie na jezdni, z której co chwi­la podnosił się tuman kurzu.

— Do licha - powiedziała cicho. - Przydałby mi się krótki urlop.

Była środa.

W piątek miasteczko zostało obrócone w perzynę.

W ciągu następnego tygodnia gospodarka Kumbolalandii le­gła w gruzach, zginęło dwadzieścia tysięcy ludzi, w tym barman zastrzelony przez rebeliantów podczas ataku na barykadę z melo­nów, a ponad sto tysięcy odniosło rany. Broń dostarczona przez Scarlett spełniła zadanie, do którego została stworzona, a sęp zdechł z powodu otłuszczenia wątroby.

Wsiadając do ostatniego pociągu odchodzącego z Kumbola­landii, czuła, że nadszedł czas, by coś zmienić. Zbyt długo han­dlowała bronią. Uznała, że warto by mieć lepsze widoki na przy­szłość. Widziała się w dziennikarstwie. Jako reporter wojenny. Założyła nogę na nogę i wachlowała się kapeluszem.

Kilka przedziałów dalej wybuchła bójka. Scarlett uśmiechnęła się nieznacznie. Gdziekolwiek się zjawiała, ludzie zaczynali się bić. Na ogół o nią. To czasami naprawdę miłe.

* * *

Sable miał czarne włosy, równo przystrzyżoną czarną brodę i właśnie postanowił założyć korporację. Siedział przy drinku ze swoją księgową.

—Jak stoimy, Frannie?

— To nie do wiary. Dwanaście milionów egzemplarzy poszło jak woda.

Znajdowali się w lokalu znanym jako “Szóstka nad Szóstkami", na dachu wieżowca 666 Fifth Avenue w Nowym Jorku, co Sable'owi wydawało się trochę zabawne. Z okien restauracji można było po­dziwiać całe miasto, a całe miasto w nocy podziwiało rozjarzone trzy czerwone szóstki na każdej ścianie wieżowca. Był to najzwy­klejszy numer parceli, ale doszedłszy do niego nie sposób było po­wstrzymać się od uśmiechu.

Przyszli do “Szóstek" wprost z małej, ekskluzywnej i potwornie drogiej restauracyjki w Greenwich Yillage, gdzie podawano wy­myślne potrawy według najnowszych przepisów cuisine nouvelle:strączek fasoli, ziarnko groszku i plasterek piersi kurczaka na wy­kwintnym, kwadratowym talerzyku z porcelany.

Pomysł na taką restaurację zrodził się podczas ostatniego po­bytu Sable'a w Paryżu.

Księgowa zmiotła swoją porcję w niespełna minutę i przez resz­tę obiadu podziwiała ornamenty na talerzu i sztućce. Od czasu do czasu spoglądała na innych gości jak wygłodzony ludożerca, które­mu ślinka leci na myśl o dochodzącym na wolnym ogniu pieczystym. Naprawdę czuła się jak kanibal przed obiadem, co serdecznie rozba­wiło Sable'a, bawiącego się szklanką z wodą mineralną Perrier.

Назад Дальше