Dobry omen - Neil Gaiman 7 стр.


— Dwanaście milionów? Całkiem nieźle, nieprawdaż?

— Wspaniale.

— Zakładamy korporację. Czas uderzyć w samo serce. W Kali­fornię. Chcę mieć fabryki, lokale, wszystko i wszystkich. Cały ten motłoch. Oczywiście nie zarzucamy działalności wydawniczej, ale pora spróbować i czego innego. Mam rację?

Frannie przytaknęła.

— Zapowiada się ciekawie. Będzie nam potrzeba...

Przerwała w pół zdania, gdy przy ich stoliku stanął szkielet obciągnięty skórą i ubrany w najnowszy model sukni od Diora. Była tak chuda, że zdawało się, iż kości czaszki za chwilę przebiją okrywającą je skórę. Miała długie blond włosy i perfekcyjnie uma­lowane usta. Wszystkie matki na świecie pokazywałyby ją palcami, mówiąc do swoich pociech: Zobacz, tak będziesz wyglądać, jak nie zjesz sałatki. Wyglądała jak żywa i bardzo gustowna reklama orga­nizacji pomocy głodującym.

Była najbardziej wziętą fotomodelką w Nowym Jorku. W ręku trzymała książkę.

— Bardzo przepraszam - zaczęła uprzejmie. - Proszę wy­baczyć mi to najście, ale to z powodu pana książki. Zmieniła mnie i mój stosunek do życia. Czy zechciałby pan dać mi swój auto­graf?

Jej oczy patrzyły na niego błagalnie spod wspaniale umalowa­nych powiek.

Sable łaskawie skinął głową i wziął książkę.

Nie było żadnym zaskoczeniem, że go rozpoznała. Ciemno­szarymi oczami patrzył na czytelnika ze zdjęcia na tylnej stronie połyskliwej obwoluty. Jego dzieło nosiło tytuł: “Dieta bezpokar-mowa". Podtytuły brzmiały: “Chude jest piękne" oraz “Poradnik dietetyczny wszechczasów".

—Jak pani na imię? - zapytał Sable.

— Sherryl. Dwa r, jedno y i jedno 1.

— Jest pani podobna do jednego z moich bardzo, bardzo sta­rych przyjaciół - powiedział swobodnie, z gracją wpisując dedy­kację na stronie tytułowej. - Proszę bardzo. Cieszę się, że podoba się pani. To miło mieć wielbicieli.

Dedykacja brzmiała następująco:

Sherryl,

(...) Miarka pszenice za grosz, a trzy miarki jęczmienia zagrasz, a nie szkodź oliwie i winu.

Obj. św. Jana 6:6 Dr Raven Sable

Cytat z Biblii - objaśnił.

Z namaszczeniem zamknęła książkę i zgięta w głębokim ukło­nie oddaliła się, dziękując któryś raz za książkę, która wniosła tyle nowych treści w jej życie itd., itd., itp.

Sable nigdy nie uzyskał tytułu doktora, który umieścił przed nazwiskiem całkowicie bezprawnie. W tamtych czasach nie istnia­ły żadne akademie, a najmniej medyczne. Od razu dostrzegł, że modelka wkrótce zagłodzi się na śmierć. Dawał jej co najwyżej kil­ka miesięcy. Bezpokarmowa. Uporaj się z wagą raz na zawsze.

Tymczasem Frannie pracowicie stukała palcami w klawiatu­rę minikomputera. Robiła obliczenia do dalszej części planów Sable'a dotyczącej kompleksowej zmiany sposobu odżywiania i tradycji kulinarnej na całym Zachodzie. Minikomputer ów dosta­ła w prezencie od szefa. Miał potężną pamięć i był bardzo, bar­dzo drogi, cienki i smukły. Sable uwielbiał wszystko, co cienkie i smukłe.

— Na początek proponuję kupić jakieś przedsiębiorstwo w Eu­ropie, nie wciągające nas w system podatkowy Liechtensteinu. Kie­rując fundusze przez Wielkie Kajmany do Luksemburga, a stamtąd do Szwajcarii, moglibyśmy wykupić fabryki w...

Sable nie słuchał. Przed oczyma stanęła mu restauracyjka w Greenwich Yillage. Przyszło mu na myśl, że jeszcze nigdy nie wi­dział tylu wygłodniałych krezusów naraz.

Na jego twarzy pojawił się szczery, otwarty i szeroki uśmiech zadowolenia z wykonanej pracy. W istocie wszystko, co robił, robił dla zabicia czasu. Znał wiele sposobów zabijania czasu, a niekiedy ludzi.

* * *

Zdarzało się, że ludzie nazywali go White albo Blanc, al­bo Abus. Bywało, że zwracali się do niego per Kredziak, Białas, Weiss albo Bielajew. Znano go także pod setką in­nych nazwisk. Miał bladą cerę, popielatoblond włosy i jasnoszare oczy.

Na pierwszy rzut oka nie przekroczył trzydziestki. Na drugi rzut oka nie zasługiwał.

Idealny nikt. Jeden z wielu.

W przeciwieństwie do swoich dwóch kolegów nigdzie nie zdo­łał zagrzać miejsca.

Imał się rozlicznych zajęć we wszystkich ciekawszych miejscach na świecie.

Pracował na podrzędnych stanowiskach w elektrowni jądro­wej w Czernobylu, w Windscale i na Wyspie Trzech Mil.

Był niezbyt ważnym, ale bardzo cenionym członkiem wielu insty­tucji naukowo-badawczych. Współpracował z konstruktorami silnika spalinowego, twórcami plastiku i puszek do napojów gazowanych.

Miał “złote ręce".

Nie zwracał niczyjej uwagi. Nie rzucał się w oczy i doskonale wtapiał się w otoczenie. Rozważając rzeczdokładniej, można by to ująć tak: wprawdzie był jednym z wielu pracowitych kółek wielkie­go mechanizmu, z których każde ma swoje miejsce i robi co do niego należy - ale kogo, oprócz zegarmistrza, interesują trybiki w kopercie zegarka? Może któregoś dnia spotkaliście go, nawet za­mieniliście kilka słów, ale czy ktoś z was pamięta tę pospolitą twarz?

Obecnie płynął do Tokio jako majtek w załodze wielkiego tan­kowca.

Kapitan spał pijany w kajucie. Pierwszy oficer był w dziobowej, a drugi w kuchni. To w zasadzie cała załoga, gdyż statek był całko­wicie zautomatyzowany. Człowiek nie miał tu wiele do roboty.

Jednak jeśli ktoś na mostku przypadkiem nacisnął przełącznik awaryjnego opróżniania zbiorników, automatyczny system kontroli

otwierał wszystkie zawory i wylewał olbrzymią ilość czarnej mazi do morza. Uwolnione miliony ton ropy czyniły spustoszenie wśród pta­ków, ryb, zwierząt, roślin i ludzi w pobliżu miejsca wycieku. Oczywi­ście statek był wyposażony w wielokrotne systemy zabezpieczające, ba, zabezpieczenia tych zabezpieczeń. Ale co z tego?

Po katastrofie przeprowadzano długie dochodzenia, ale nawet po ich zakończeniu i analizie trudno było wskazać winnego, wobec czego stosowano dżentelmeński podział odpowiedzialności. Z tym, że kapitana oraz pierwszego i drugiego oficera wyrzucano z wilczym biletem.

Z bliżej nie znanych powodów nikt dotychczas nie zwrócił uwa­gi na marynarza White'a, który pełnił wachtę na parowcu trampin­gowym w połowie drogi do Indonezji. W ładowniach piętrzyły się zardzewiałe metalowe beczki wypełnione wyjątkowo toksycznym her­bicydem.

* * *

Był jeszcze ktoś INNY. Na placu w Kumbolalandii. W re­stauracjach. W rybach i w powietrzu, i beczkach z prepa­ratem chwastobójczym. Na drogach i w domach, w pała­cach i w lepiankach.

Nigdzie nie czuł się obco. Wszędzie czuł się jak u siebie i nie było od niego ucieczki. Robił to, co zawsze szło mu najlepiej i to, co robił, było tym, czym był on sam. Nie czekał. Działał.

ROZDZIAŁ IV

Pani Harriet Dowling wróciła do domu z niemowlęciem. Uległa argumentom siostry Faith Prolix brzmiącym o wiele bardziej przekonująco niż sugestie siostry Mary i po konsultacji telefo­nicznej z mężem postanowiła dać dziecku imię Warlock.

Jego ekscelencja attache kulturalny wrócił tydzień później i uj­rzawszy potomka, ogłosił wszem i wobec, że jest on kubek w kubek podobny do wszystkich jego przodków po mieczu. Polecił sekretarce znaleźćstosowną niańkę, najlepiej przez ogłoszenie w “The Lady".

Crowley widział film “Mary Poppins" w telewizji podczas świąt Bożego Narodzenia (rzecz jasna, przyłożył rękę do wielu produkcji telewizyjnych, ale prawdziwej satysfakcji doznał dopiero w czasie pierwszej edycji teleturnieju “Skojarzenia"), zaś obecnie przemyśli-wał, jak spowodować huragan z gradobiciem, który malowniczo roz­pędziłby tłumy tłoczące się przed frontowymi drzwiami rezydencji attache w Regents Park.

Ostatecznie zadowolił się rozwiązaniem w postaci strajku pra­cowników metra, toteż gdy nadeszła pora, do rezydencji przybyła tylko jedna niania.

Miała na sobie tweedowy kostium i subtelne kolczyki z pereł. Wjej wyglądzie było coś, co poufnym półgłosem podpowiadało, że jest profesjonalistką wysokiej klasy. Mówiła półgłosem, jak angielscy kamerdynerzy w operach mydlanych. Tym samym półgłosem przechodzącym w znaczące chrząknięcia i brzemienne pauzy prze­kazywano informacje, iż osoba będąca przedmiotem rozmowy ma bardzo osobisty stosunek do gadżetów, które reklamuje w tygodni­kach dla dorosłych.

Skromne buty na płaskim obcasie skrzypiały, gdy szła żwirową alejką do drzwi. Obok człapało śliniące się, szare psisko z żarłocznym błyskiem w przekrwionych ślepiach, które wściekle strzelały na boki.

Gdy dotarła do drzwi, przez jej twarz przemknął nieznaczny cień złego uśmiechu. Dzwonek zabrzmiał posępnie.

Otworzył jej kamerdyner z tak zwanej starej szkoły[16].

— Na imię mi Ashtoreth. Jestem opiekunką do dziecka. A to jest Korsarz - powiedziała, wskazując na psisko, które zmierzyło kamer­dynera fachowym wzrokiem i najwyraźniej rozważało, gdzie zakopać jego ogryzione kości.

Zostawiła psa w ogrodzie i po błyskotliwej rozmowie wstępnej, satysfakcjonującej obie strony, pani Dowling zaprowadziła ją do no­wego podopiecznego.

—Jaki on śliczny - powiedziała niania z wymuszonym, antypa­tycznym uśmiechem. - Tylko popatrzeć, jak zechce mieć rowerek na trzech kołach.

Dziwnym zbiegiem okoliczności jeszcze tego samego dnia na służbę został przyjęty kolejny pracownik. Był ogrodnikiem i wkrót­ce okazał się zdumiewająco biegły w swoim fachu. Jakoś nikogo nie dziwiło, ba, nikt nie zwrócił najmniejszej uwagi na to, że nigdy nie widziano w jego rękach grabi czy sekatora. Nikt nie widział, żeby odganiał stada nieproszonych ptasich gości, które kłębiły się wokół niego. Widziano go jedynie siedzącego w cieniu drzew, a klomby, trawniki i ogród wciąż były wypielęgnowane i pełne kwiatów.

Kiedy Warlock zaczął pewnie poruszać się na dwóch nogach i kiedy niania miała wolne popołudnie, często odwiedzał ogrodnika.

— Widzisz, to jest braciszek ślimaczek. A tutaj to siostrzyczka owocówka jabłkóweczka. O, jest i turkucik podjadeczek. Pamiętaj, dziecino, byś na wszystkich drogach życia swego kochał i szanował wszystkie żywe stworzenia - mawiał ogrodnik.

— A niania mówi, że fsystko co żyje beńdzie tylko dywanem pod moje nóżki, panie Flancisku - odpowiedział malec, gładząc czule braciszka ślimaczka i wycierając rączki w kombinezonik a la Żaba Kermit.

— Nie słuchaj tej kobiety - mówił wówczas Franciszek - słuchaj mnie.

Wieczorem niania Ashtoreth śpiewała Warlockowi kołysankę:

Na Wariacka ze dna piekieł ;

oczko taty mruga baje, baje się bajeczka

nie krótka, nie długa.

Opowiadała także bajeczkę:

Było solne świnek pięć

Pierwsza do piekła ma chęć.

Druga i trzecia mieska podjeść chciała

Czwarta dziewicę, choć była zjełczała.

A piąta, by zginął jej zięć.

— A blat Flancisek mówi, ze mam być dobly, żyć cnot... not... li-wie, kochać fsystkie zwiezontka.

— Nie słuchaj tego mężczyzny, kochanie - odpowiadała niezmien­nie niania i kładąc malca do łóżeczka, dodawała: — Słuchaj mnie. I tak to szło.

Układ sprawdzał się znakomicie. Nieustanny remis. Niania, co prawda, sprawiła chłopcu dziecinny rowerek na trzech kółkach, ale nijak nie zdołała go nakłonić, by jeździł po domu. Poza tym Warlock bał się Korsarza.

Gdzieś daleko Crowley regularnie spotykał się z Azirafalem. Spo­tkania odbywały się w londyńskich piętrusach na górze, w galeriach i na koncertach. Porównywali notatki i spostrzeżenia i uśmiechali się z zadowoleniem.

Kiedy Warlock skończył sześć lat, niania odeszła, zabierając Kor­sarza. Tego samego dnia ogrodnik złożył wymówienie. Odchodzili posępnie, zmęczonym krokiem, bez wigoru i zapału, z którymi przy­byli.

Ciężar edukacji Warlocka powierzono dwóm guwernerom. Pan Harrison uczył go o wodzu Hunów Attyli, o Draculi z Tran­sylwanii i Ciemnych Stronach Ludzkiej Duszy[17]. Próbował także na­uczyć Warlocka wygłaszania przemówień jątrzących umysły, mącą­cych w głowach i porywających miliony ludzi.

Pan Cortese nauczał o Florence Nightingale[18], Abrahamie Lin­colnie oraz jak rozumieć i doceniać piękno sztuki. Próbował uczyć go także o wolnej woli, wyrzeczeniu, nieczynieniu drugiemu co tobie niemiłe.

Obydwaj czytali chłopcu długie ustępy z Apokalipsy św. Jana. Mimo usilnych starań obydwu, Warlock zaczął objawiać pożało­wania godne zacięcie do matematyki. Guwernerzy nie byli zadowole­ni z postępów chłopca.

Dziesięcioletni Warlock lubił baseball, klocki lego i trarisfor-mers, czyli zamaskowane roboty. Zbierał znaczki i uwielbiał banano­wą gumę do żucia. Z zapałem czytał komiksy, oglądał filmy rysun­kowe i szalał na ulubionym beemiksie.

Crowley był w kłopocie.

Siedział z Azirafalem w kafeterii British Museum. Był to cichy zakątek dla znużonych piechurów zimnej wojny. Przy stoliku z le­wej dwóch Amerykanów, sztywnych jakby kij połknęli, podawało ukradkiem niepozornej brunetce w ciemnych okularach neseser pełen niewiadomego pochodzenia dolarów. Po prawej zastępca szefa MI7 spierał się z miejscowym rezydentem KGB o to, kto ma zatrzymać rachunek za herbatę i rogaliki.

Crowley w końcu powiedział głośno to, o czym nawet bał się pomyśleć przez ostatnie dziesięć lat.

— W moim odczuciu on jest cholernie normalny. Azirafal włożył do ust kolejną łyżkę przypalonej jajecznicy, spłukał niesmak kawą i wytarł usta serwetką.

— To mój dobry wpływ — rozpromienił się. — Albo jak wolisz punkt dla tego, komu się należał. Czyli dla moich. Crowley pokręcił głową.

— Biorę to pod uwagę. Ale spójrz, on powinien teraz próbować okręcić sobie świat wokół palca. Ustawiać sprawy po swojemu i tak dalej. Chociaż nawet nie musi próbować. Zrobi to bezwiednie. Wi­działeś jakieś oznaki, że tak jest?

— No... nie, ale...

— Powinien być jak wulkan budzący się ze snu.

— Nic takiego nie zaobserwowałem, ale...

— Jest zbyt normalny - stwierdził Crowley, bębniąc palcami po stole. — To mi się nie podoba. Coś tu nie gra. Sam nie dam rady te­go rozwikłać.

Azirafal poczęstował się bezą z talerzyka Crowleya.

— Przecież on dopiero dorasta. Nie zapominaj, że przez cały czas był pod bardzo silnymi wpływami. Crowley westchnął.

— Mam nadzieję, że będzie wiedział, co zrobić z diabelskim psem.

Azirafal uniósł brwi.

— Z diabelskim psem?

— Na jedenaste urodziny. Wczoraj wieczorem dostałem wiado­mość z Piekła.

Wiadomość nadeszła, gdy oglądał swój ulubiony program w te­lewizji. Aż dziesięć minut zajęło im przekazanie tego, co mogli po­wiedzieć w dwóch zdaniach i - zanim wrócił normalny dźwięk — Crowley stracił wątek.

— Wysyłają mu diabelskiego psa. Żeby go strzegł i bronił. Naj­większego, jakiego mają.

— Czy nagłe zjawienie się wielkiego czarnego psa nie wzbudzi niepotrzebnych komentarzy? Ze strony rodziców chociażby?

Crowley wstał gwałtownie, następując na nogę bułgarskiego attache kulturalnego, który prowadził ożywioną rozmowę z naczel­nym kustoszem Jej Królewskiej Mości.

— Nikt nie zauważy. Niczego. Takie są realia, aniele. A mały Warlock zrobi z nim, co będzie chciał. Świadomie albo i nie.

— Kiedy pies ma przybyć? Ma już imię?

—Już mówiłem. Na jedenaste urodziny, o trzeciej po połu­dniu. Będzie to robić wrażenie, że chłopiec go przygarnął. Potem nada mu imię. Ważne jest, żeby zrobił to osobiście. Wtedy wszystko nabierze sensu. Imię w guście Morderca, Zbój, Zbir, Gangster.

— Będziesz na miejscu? - zapytał anioł od niechcenia.

— Nie stracę ani chwili. Mam nadzieję, że chłopcu nie dolega nic poważnego. Reakcja na psa powinna sporo wyjaśnić. Byłoby dobrze, gdyby go odpędził albo przynajmniej się przestraszył. Ale jeśli nada psu imię, przegraliśmy. Będzie miał w sobie całą potęgę, a Armageddon tuż, tuż.

Azirafal pociągnął łyk wina, które ze zbyt wytrawnego Beaujo­lais zmieniło się w lekkie, subtelne Chateau Lafitte, rocznik 1975.

— Sądzę, że dotrzymam ci towarzystwa.

ROZDZIAŁ V

Był gorący sierpniowy dzień. Nad Londynem wisiało ciężkie, wilgotne, cuchnące spalinami powietrze. Na przyjęciu z okazji jedenastych urodzin Warlocka goście dopisali.

Przybyło dwudziestu chłopców i siedemnaście dziewcząt, a także pokaźna grupa ostrzyżonych najeża dżentelmenów w jed­nakowych, ciemnych garniturach szytych na miarę kabury. Przy­był także pokaźny sznur dostawców łakoci prowadzony przez czar­nego przedpotopowego bentleya.

Назад Дальше