Dobry omen - Neil Gaiman 8 стр.


Wprawdzie Harveya i Wandę, parę zawodowych wodzirejów dziecięcych zabaw, powalił nagle nieznany wirus birmańskiej gry­py, ale ku ogólnemu zaskoczeniu natychmiast udało się zorganizo­wać zastępstwo w osobie iluzjonisty-prestidigitatora.

Prawie każdy ma jakieś hobby. Mimo nalegań Crowleya, Azi­rafal postanowił zrobić użytek ze swojego.

Był bardzo dumny ze swoich umiejętności prestidigitato­ra. Pobierał nauki w latach siedemdziesiątych ubiegłego stule­cia u samego Johna Maskelyne'a. Przez cały rok pilnie ćwiczył gibkość palców, manipulacje z monetą i wyciąganie królika z pu­stego cylindra. Mniemał, że należy do czołówki. Rzecz jednak w tym, że chociaż potrafił wykonać numery, które wprawiły­by w osłupienie najwyższe władze zrzeszenia Mistrzów Czarnej Magii, nigdy nie uciekał się podczas występów do swoich wro­dzonych umiejętności, a to poważnie osłabiało jakość przed­stawienia. Zaczynał żałować, że zaprzestał systematycznych ćwi­czeń.

Pocieszał się jednak, że znajomość iluzji to, w jego przypad­ku, jak jazda na rowerze. Kto raz się nauczył, nigdy nie zapomina. Co prawda czarnoksięską pelerynę pokryła gruba warstwa kurzu, ale gdy ją założył, od razu poczuł się lepiej. Nawet zaczął mówić żargonem.

Twarze bez wyrazu patrzyły na niego z lekceważącym niezrozu­mieniem. Crowley, stojący w białym uniformie za bufetem, chciał się zapaść pod ziemię ze wstydu.

— A teraz uwaga, dziewczęta i chłopcy! Widzicie mój cylinder? Stary i pognieciony, prawda? Toż to rupieć, nie cylinder, powie niejedno z was. Proszę, tu nic nie ma i tu nic nie ma. Jest pusty? Jest. Oczywiście, że jest. Ale zaraz... chwileczkę... co tu...? Kto tu...? Co to za gość? Ach, toż to nasz stary znajomy, królik Harry! Skąd się tu wziąłeś, przyjacielu?

— Siedział ci w kieszeni - stwierdził Warlock, a pozostali skinę­li potakująco głowami. Za kogo ich uważał? Za dzieci, czy co?

Azirafal przypomniał sobie wskazówkę Maskelyne'a, jak reago­wać na bezczelnych antyklakierów. Obróć to w żart ptasi móżdżku - mawiał mistrz. - Do ciebie mówię, panie Wyrwiśmiech (był to artystyczny pseudonim Azirafala). Rozśmiesz ich, a wszystko ujdzie ci na sucho.

— Oho, ho! To ty znasz sztuczkę z cylindrem, chłopcze? - wy­krztusił. Dzieci patrzyły beznamiętnie.

— Jesteś do bani - stwierdził Warlock. -Ja chciałem kreskówki.

— On ma rację. Jesteś do niczego — powtórzyła jak echo dziew­czynka uczesana w koński ogon. -1 pewnie zboczeniec.

Zrozpaczony Azirafal spojrzał na Crowleya. Jego zdaniem Warlock zdradzał wystarczające oznaki zepsucia wpływami pie­kielnymi. Zatem im prędzej pojawi się piekielny czarny pies, tym lepiej, bo wtedy będą mogli spokojnie zabraćsię jak najdalej stąd.

— A teraz uwaga, uwaga! Czy ktoś z was, najmilsi, ma może przy sobie coś takiego, jak srebrna trzypensówka? Nie, paniczu? Cóż to wobec tego wystaje panu zza ucha?

— Na moich urodzinach były kreskówki - ogłosiła bezceremo­nialnie dziewczynka z końskim ogonem. - I dostałam transfor-mersa i konia na biegunach, i taki pojazd, co sam skręca, i czołg na radio, i...

Crowley jęknął. Przyjęcia dziecięce to imprezy, na które ża­den anioł mający choć kroplę oleju w głowie nie poszedłby za żad­ne skarby. Piskliwe dziecinne głosiki rozbrzmiały z cyniczną wyra­chowaną radością, gdy Azirafalowi wypadły z kieszeni trzy metalo­we kółka, które dopiero miał połączyć.

Crowley odwrócił głowę i zatrzymał wzrok na stosie prezen­tów. Spomiędzy paczek spojrzało na niego dwoje paciorkowatych oczu.

Nie doszukał się w nich czerwonego blasku. Człowiek nigdy nie był pewien swego, kiedy miał coś do załatwienia z piekielnymi urzędnikami. (Pies kanapowy, pies obronny czy piesek preriowy to dla nich tylko pies. Całkiem możliwe, że przysłali skoczka pustyn­nego - też zwierzę, a ich rozliczają od sztuki).

Ten wyglądał normalnie. Mieszkał sobie spokojnie, w klatce pełnej kulek, dźwigni, kładek, drabinek i innych pomysłowych urządzeń, z których oprawcy czasów wielkiej inkwizycji byliby dumni. Na szczęście nie mieli wtryskarki i polistyrenu.

Crowley spojrzał na zegarek. Nie przyszło mu do głowy zmie­nić baterię, która wylała się trzy lata temu, a mimo to zegarek wskazywał dokładny czas. Była za dwie trzecia.

Azirafal zaczynał tracić głowę.

— Czy ktoś z was, szanowna publiczności, ma może chusteczkę do nosa? Nie?

Za czasów królowej Wiktorii rzecząnie do pomyślenia było nie mieć chusteczki do nosa, sztuczka zaś miała polegać na wy­czarowaniu z takowej gołębia, który — notabene —od pewnego cza­su dziobał nerwowo nadgarstek Azirafala. Bez chusteczki ani rusz. Anioł próbował bezskutecznie ściągnąć na siebie uwagę Crowleya. Wreszcie w odruchu desperacji wskazał jednego z ochroniarzy, któ­ry drgnął zaniepokojony.

— Ty. Tak, ty, w garniturze. Podejdź tu. A teraz, jeśli dobrze poszukasz w wewnętrznej kieszeni marynarki, to z pewnością znaj­dziesz piękną, jedwabną chusteczkę.

— Nie, psze pana. Obawiam się, że nie, psze pana - odparł strażnik, patrząc przed siebie.

Azirafal rozpaczliwie puszczał oczka.

— Ależ mój drogi, sprawdź. Proszę.

Ochroniarz sięgnął do kieszeni. Powód nagłego zdziwienia na twarzy objawił się niebawem zebranym w postaci żółtej jedwabnej chusteczki z koronkowym obszyciem. W tej samej chwili Azirafal zorientował się, że pomysł z koronką był chybiony, gdyż przy wyj­mowaniu zaczepiła o rewolwer, a ten wyskoczył z kabury, zawirował w powietrzu i wylądował ciężko w środku misy z galaretką.

Zerwały się frenetyczne oklaski.

— No, to już coś! - stwierdził koński ogon. Warlock przebiegł przez pokój i chwycił rewolwer.

— Ręce do góry, psie syny — zawołał radośnie.

Ochroniarze znaleźli się w kłopotliwym położeniu.

Kilku niepewnie sięgało po broń, pozostali starali się niezau­ważalnie zbliżyć lub odsunąć od uzbrojonego chłopca. Dzieci, jak jeden mąż, zaczęły domagać się rewolwerów. Odważniejsze próbo­wały nawet zabrać je ochroniarzom.

i y Ktoś rzucił galaretką w Warlocka.

Chłopiec pisnął i pociągnął za spust.

Magnum .32 w wersji dla CIA to model ciężki i potwornie sku­teczny. Bez trudu przerzuca słonie przez ulicę, a pechowiec, który znalazł się na trasie pocisku, natychmiast zmienia się w czerwoną mgiełkę, kilka strzępów i trochę papierkowej roboty dla biura ewi­dencyjnego.

Azirafal mrugnął.

Z lufy rewolweru wystrzelił cienki strumień wody. Trafił w Crowleya, który spoglądał przez okno na ogród i szukał wielkie­go czarnego psa. <. Azirafal zmieszał się.

W tej chwili duża kremówka wylądowała mu na twarzy.

Dochodziło pięć po trzeciej.

Nieznacznym ruchem dłoni zmienił pozostałe rewolwery w si­kawki i wyszedł.

Crowley odnalazł go na chodniku przed rezydencją, gdy z za­kamarków fraka usiłował wydostać wymiętego gołębia.

— Za chwilę będzie za późno - stwierdził anioł.

— To widzę. Za głęboko chowasz rekwizyty - odparł Crowley.

Wyjął śniętego gołębia z fałdów i chuchnięciem przywrócił go do życia. Ptak zagruchał i odfrunąl. Teraz będzie po trzykroć ostrożniej szy.

— Nie chodzi o gołębia, ale o psa. Spóźnia się. Crowley pokręcił głową w zamyśleniu.

— Zobaczymy.

Otworzył drzwi samochodu i włączył radio.

I should be so lucky — luckylucky - lucky, I should be so lucky inWITAJ CROWLEY!

— Cześć, kto mówi?

— DAGON, MISTRZ KARTOTEKI, PAN OBŁĘDU I WICE-KSIĄŻĘ SIÓDMEJ TORTURY. CZYM MOGĘ SŁUŻYĆ?

— Psem piekielnym. Chciałem tylko, hm, upewnić się, że wyru­szył bez kłopotów.

— DZIESIĘĆ MINUT TEMU. DLACZEGO PYTASZ? JESZCZE NIE DOTARŁ? COŚ SIĘ STAŁO?

— Skądże. Nic się nie stało. Wszystko okay. Oho, chyba jest. Dobry piesek. Śliczny piesek. Wspaniały. Postaraliście się. Miło się z tobą gawędzi, Dagon. To na razie.

Wyłączył radio.

Spojrzeli na siebie. Z rezydencji dobiegł donośny huk wystrza­łu i brzęk tłuczonego szkła.

— Do licha - Azirafal nieudolnie wymamrotał przekleństwo. Nie zaklął ani razu przez sześć tysięcy lat i nie miał zamiaru uczyć się tej sztuki. - Chyba jednego przeoczyłem.

— Psa nie ma - stwierdził Crowley.

Psa nie ma - powtórzył jak echo Azirafal.

—-.Wsiadaj'- powiedział diabeł i westchnął. - Musimy poroz­mawiać. Aha... Azirafalu?

—Tak?

— Zanim wsiądziesz, zetrzyj z twarzy tę cholerną kremówkę, dobrze?

* * *

Był upalny, spokojny sierpniowy dzień. Z dala od cen­trum Londynu. Za to w pobliżu Tadfield przydrożne chwasty uginały się pod ciężarem grubej warstwy kurzu i zaschniętego błota. Zewsząd dobiegało letnie brzęczenie pszczół zapracowanych wśród krzewów. W powietrzu unosił się zapach świeżo odgrzanej stęchlizny.

Rozległa się nagle wrzawa tysięcznych tłumów skandujących “Niech żyje" i szybko zamilkła.

Na drodze zmaterializował się czarny pies.

Z pewnością pies. Miał wszystkie cechy psa.

Istnieją psy, na widok których nasuwa się nieodparte spo­strzeżenie, że - mimo racjonalnych argumentów popartych wy­bitnymi osiągnięciami zwolenników teorii ewolucji - wystarczą dwa dobre śniadania, by pies stał się z powrotem wilkiem. Takie psy podchodzą pewnym, zdecydowanym krokiem. Sprężyste mięśnie grają pod skórą, gotowe do skoku. Z pyska śmierdzi, a gdy stoją­cy opodal właściciel informuje słodkim głosem, że to stary piesz­czoch, więc każ mu odejść, gdy zacznie się naprzykrzać, w przymru­żonych ślepiach zapalają się ogniki rodem z plejstocenu.

Z tego psa wyrósłby na pewno przyzwoity kanapowiec lub pod-kanapowiec, a jego jedynym hobby byłoby ogryzanie gumowej ko­ści w niszy za wersalką.

Z przepastnego gardła dobywał się dudniący, złowrogi warkot, który milknie tylko wtedy, gdy szczęki zacisną się na gardle ofiary. Cieknąca z pyska ślina utworzyła kałużę na asfalcie. Zrobił kilka kroków i węszył. Nasłuchiwał, strzygąc uszami. Z daleka dobiegły go ludzkie głosy. A najbardziej jeden głos. Głos należał do chłop­ca, ale był to głos, któremu miał być posłuszny i nie śmiał się sprze­ciwiać. Pójdzie za nim, jeśli głos powie “chodź" i zabije, jeśli głos rozkaże “zabij". Głos Jego Pana[19].

Przeskoczył żywopłot i ruszył przez łąkę. Pasący się spokojnie rasowy buhaj zmierzył wzrokiem przybysza, rozważył szansę i szyb­ko odbiegł w drugi koniec pastwiska. Głos dochodził z rzadkiego zagajnika. Czarny pies tocząc ślinę, podczołgał się bliżej.

Inny głos powiedział:

— A właśnie że nigdy. Zawsze mówisz, że on to zrobi, a nigdy nie robi... Myślałby kto, że twój tata kupi ci zwierzaka. Nie ma mowy. A jak ci kupi, to pewnie nic ciekawego. Pewnie patyczaki. Bo twój tata myśli, że to ciekawe.

Słysząc to, czarny pies zrobił ruch będący psim odpowiedni­kiem wzruszenia ramionami, ale natychmiast stracił zainteresowa­nie mówiącym, bo oto odezwał się jego Pan.

— Będę miał psa.

— Co ty powiesz? A skąd wiesz, że to będzie pies?! Przecież nikt nie mówił, że dostaniesz psa. I zobaczysz, twój tata będzie cią­gle gadał, ile toto je.

— Przeważnie kocierpkę - wtrącił trzeci głos. Był bardziej afek­towany niż dwa poprzednie. Należał do kogoś, kto przed skleje­niem plastikowego samolotu nie tylko odetnie, oczyści i posegre­guje części według załączonej instrukcji, ale także starannie poma­luje to, co ma być pomalowane oraz rzecz jasna, skrupulatnie wyliczy czas schnięcia farby. To tylko kwestia czasu, kiedy ten głos będzie należał do biegłego księgowego.

— Wcale że nie je kocierpki. Tylko nie mów, że widziałeś, jak pies je kocierpkę.

— Nie pies, tylko patyczaki. Naprawdę to bardzo ciekawe roba­ki. Jak mają gody, to się zjadają.

Zapadła cisza. Pies podczołgał się bliżej i zobaczył, że głosy dochodzą z jamy.

Zagajnik krył kredowy kamieniołom, z rzadka porośnięty dzi­ką winoroślą i kolczastymi krzewami. Stary, ale nie opuszczony. Używany głównie przez deskorolkarzy i cyklistów juniorów, którzy po wielogodzinnych szaleństwach na gładszych odcinkach rumo­wiska w pełni zasługiwali na tytuł Mistrza Startego Kolana.

Postrzępiona lina do niebezpiecznej wspinaczki zwisała z grub­szej gałęzi... Tu i ówdzie leżały kawałki zardzewiałego żelastwa i spróchniałych desek. Niektóre malowniczo wkomponowane w gałęzie drzew. Z kępy pokrzyw dumnie sterczała osmalona ta­bliczka “Triumph Herald Estate".

W przeciwnym końcu plątanina drutów, prętów i kółek świad­czyła, że w tym miejscu znajdowała się kiedyś filia słynnego lon­dyńskiego złomowiska zwanego Zapomnianym Cmentarzyskiem, gdzie kończyły żywot koszyczki i wózki z supermarketów.

Miejsce to było rajem dla dzieci. Dorośli mówili o nim Wilczy Dół.

Spoglądając przez pokrzywy, pies ujrzał w środku wyrobiska cztery postacie. Siedziały na nieodłącznym składniku wszystkich tajnych narad - na skrzynce po mleku.

— A właśnie że nie.

— A właśnie że tak.

— A właśnie że nie — powtórzył pierwszy głos. Miał wyższy tembr i należał do dziewczynki. Brzmiały w nim nutki grozy i fascynacji.

— A właśnie że tak. Jak bonie-dydy. Jak wyjeżdżaliśmy na urlop, to miałem sześć sztuk w słoiku. No i zapomniałem zmienić im ściółkę i kocierpkę i jak żeśmy wrócili, to w słoju był tylko jeden ta­ki gruby.

— Ee tam... To nie patyczaki, tylko modliszki. Ja raz widziałem w telewizji, jak taka duża samica zjadła tego drugiego, a on nic nie powiedział. Nawet się nie ruszył.

Znów zapadła wymowna cisza.

— A o co one się modlą? - zapytał Głos Jego Pana.

— A bo ja wiem? Pewnie, żeby nie musiały się żenić. Pies przysunął się jeszcze bliżej i przez dziurę w desce spojrzał w dół.

— Zobaczysz, że będzie tak jak z moim rowerem - powiedział zdecydowanie pierwszy głos. -Ja chciałem taki rower z przerzutką, na siedem biegów i z długim siodełkiem i koniecznie, żeby był czerwony i w ogóle, a oni kupili mi taki jasny niebieski. Z koszy­kiem! Dziewczyński rower!

— No... ale ty jesteś dziewczyną — stwierdził jeden z pozostałych głosów.

— To dyskryminacja seksualna. Dają ci dziewczyńskie prezenty tylko dlatego, że jesteś dziewczyną.

— Ale ja dostanę psa - powiedział zdecydowanie Głos Jego Pa­na. Nie widział twarzy. Pan siedział tyłem.

— No pewno. Takiego dużego, ogromniastego rotweilera, co nie? - zakpiła dziewczyna.

— Właśnie że nie. To będzie taki pies do zabawy - powiedział Głos Jego Pana. - Wcale nie duży...

...oko w pokrzywach gwałtownie opadło...

— ...ale za to bardzo mądry. I będzie umiał wejść do nory kró­lika i będzie miał jedno śmiesznie oklapnięte ucho. I to będzie kundel. Rasowy kundel.

Siedząca w wyrobisku czwórka nie usłyszała świstu implozji nad krawędzią jamy. Dźwięk ten będący skutkiem transformacji dużego psiska w małego sympatycznego kundelka nie dotarł do zaaferowanej dyskusją grupki.

Po chwili rozległ się cichy trzask, jakby psie ucho dotąd posta­wione na sztorc na skutek zmian chrzęści nagle oklapło.

— I dam mu na imię... - ciągnął Glos Jego Pana... - będzie się wabił...

— No jak? Jak go nazwiesz? - dopytywała się dziewczynka.

Pies czekał w napięciu. Oto ta chwila! Nadanie imienia. Za chwilę życie nabierze treści. Odnajdzie cel i własną tożsamość. Oczy wciąż pałały czerwonym blaskiem, choć znajdowały się znacznie bliżej ziemi, a łodygi pokrzyw dziwnie zgrubiały.

— Będzie się wabił Pies! - oznajmił Pan. - To takie przyjemne imię. I nie ma z nim kłopotów.

Diabelski pies zawahał się. Na dnie demonicznego mózgu psa głos mówił, że coś jest nie w porządku, ale posłuszeństwo i wielkie psie oddanie przyćmiło największe nawet obawy. Tak czy owak, kto niby miał określić wielkość diabelskiego posła­ńca?

Potruchtał w dół na spotkanie przeznaczenia.

Chociaż zawsze chciał rzucać się na obcych ludzi, teraz, o dzi­wo, zorientował się niespodziewanie dla samego siebie, że chciał przy tym merdać ogonem.

* * *

—A mówiłeś, że to on! - zrzędził Azirafal, odruchowo zdejmując ostatnie kawałki kremówki z marynarki i ob­lizując palec.

— Bo to był on! - odparł Crowley. -Ale chyba powinienem się upewnić, prawda?

— Najwyraźniej wtrącił się ktoś trzeci.

Назад Дальше