Podeszłam bliżej. Na kierownicy każdego z motocykli widniał niebieska kokarda. Śmiałam się właśnie z tego pomysłu, kiedy dołączył do mnie mój wspólnik.
– Gotowa? – szepnął. Oczy błyszczały mu z ekscytacji.
Zerknęłam w stronę okien. Billy chyba nas nie śledził.
– Tak – odpowiedziałam, ale w głębi duszy zaczynałam się denerwować. Próbowałam wyobrazić sobie siebie na motorze.
Jacob bez trudu załadował oba jednoślady na skrzynię, układając je tak, żeby nie wystawały ponad jej boki.
– No to w drogę. – Głos miał, z emocji, wyższy niż zazwyczaj.
– Znam idealne miejsce. Nikt nas tam nie przyłapie.
Kazał mi jechać drogą gruntową na południe. Wiła się łagodnie, to zagłębiając się w lesie, to się z niego wynurzając. Od czasu do czasu zza drzew wyłaniał się zapierający dech w piersiach widok – ciągnący się po horyzont stalowoszary Pacyfik i równie szare, nabrzmiałe chmurami niebo. Byliśmy coraz bliżej klifu, który w tych stronach ogradzał plażę.
Zmniejszyłam prędkość, żeby móc do woli zerkać na morze. Jacob opowiadał o tym, jak wykańczał motory, ale używał tylu technicznych określeń, że mimo szczerych chęci nie potrafiłaś skupić uwagi na tym, co mówił.
Nagle zauważyłam cztery postacie stojące na klifie tuż nad skrajem przepaści. Sądząc po budowie ich ciała, byli to mężczyźni, ale zbyt duża odległość nie pozwoliła mi ocenić, w jakim wieku. Pomimo niskiej temperatury, wydawali się mieć na sobie je dynie szorty.
Chciałam już pokazać ich Jacobowi, kiedy najwyższy ze śmiałków zrobił krok do przodu. Odruchowo zwolniłam. Moja stop zastygła nad pedałem hamulca.
A potem mężczyzna rzucił się ze skały do morza.
– Nie – krzyknęłam, gwałtownie hamując.
– Co się stało? – przeraził się Jacob.
– Tamten facet… Jeden z tamtych facetów skoczył właśnie z klifu. Dlaczego go nie powstrzymali? Musimy zadzwonić na pogotowie.
Zaczęłam gramolić się na, zewnątrz, co nie miało najmniejszego sensu – najbliższy telefon był zapewne w domu Billy'ego. Po prostu byłam w szoku. Miałam chyba nadzieję, że jeśli przyjrzę się mężczyznom nie przez szybę, zobaczę coś zupełnie innego.
Jacob parsknął śmiechem. Spojrzałam na niego wzburzona. Jak mógł być taki nieczuły?
– Bella, oni tylko nurkują. Skaczą z klifu dla zabawy. Taka rozrywka. Nie wiem, czy wiesz, ale w La Push nie ma centrum handlowego – naigrywał się ze mnie, ale w jego głosie dało się też wyczuć dziwne poirytowanie.
– Skaczą z klifu dla zabawy? – powtórzyłam. Przyglądałam się z niedowierzaniem, jak kolejny mężczyzna podchodzi do krawędzi odczekuje chwilę, po czym odbija się zwinnie od skały. Spadał całą wieczność, zanim zniknął wśród ciemnych fal.
– Kurczę, przecież to strasznie wysoko. – Przysiadłam na fotelu kierowcy, śledząc szerokimi ze zdumienia oczami poczynania pozostałej dwójki.
– Musi być ze trzydzieści metrów.
– Hm, no tak. Większość z nas skacze mniej więcej z polowy. Widzisz tam wystaje taka skałka. – Podążyłam wzrokiem za jego palcem. Miejsce, które wskazywał, nie wyglądało już tak strasznie.
– Moim zdaniem ci goście mają nie po kolei w głowie. Popisują się tylko, zgrywają twardzieli. Woda musi być lodowata. Nie wmówią mi, że robią to dla przyjemności.
Patrzył w stronę klifu z niechęcią, jakby czuł się obrażony kaskaderskimi wyczynami skoczków. Nie przypuszczałam, że coś jest wstanie zepsuć mu humor.
– To ty też skaczesz? Powiedziałeś „większość z nas”. Wzruszył ramionami.
– Skaczę, skaczę. – Uśmiechnął się. – To niezła jazda.
Ma się pietra, ale warto.
Przeniosłam wzrok z powrotem na skały. Nad przepaścią stanął trzeci śmiałek. Nigdy w życiu nie byłam świadkiem czegoś równie niebezpiecznego.
– Jake, musisz mnie zabrać na te skoki – powiedziałam urzeczona.
Moja propozycja nie przypadła mu do gustu. Zmarszczył czoło.
– Dopiero, co chciałaś wzywać ambulans dla Sama – przypomniał. Zdziwiłam się, że rozpoznał skoczka z takiej odległości.
– Chcę zobaczyć, jak to jest – obstawałam przy swoim. Znów wysiadłam z auta.
Jacob chwycił mnie za nadgarstek.
– Ale nie dziś, dobra? Pozwolisz, że poczekamy przynajmniej na cieplejszy dzień?
– Niech ci będzie. – Przy otwartych drzwiczkach, kiedy zawiał wiatr, dostawałam gęsiej skórki. – Byle jak najszybciej.
– Jak najszybciej. – Jacob wywrócił oczami. – Wiesz, czasami zachowujesz się trochę dziwnie.
– Wiem. – Westchnęłam.
– Ale nie będziemy skakać z samej góry – zastrzegł.
Przyglądałam się zafascynowana, jak trzeci chłopak bierze rozbieg i wystrzeliwuje w powietrze dalej niż jego poprzednicy. Ułamek sekundy później okazało się, po co – zrobił salto. Ruchami ciała przypominał mi spadochroniarzy – akrobatów. Wydawał mi się taki wolny, taki beztroski – taki nieodpowiedzialny.
– Dobrze – zgodziłam się. – Przynajmniej nie na początku.
Teraz to Jacob westchnął.
– To jak, jedziemy wypróbować motory czy nie? – rzucił zniecierpliwionym tonem.
– Już, już.
Z trudem oderwałam wzrok od ostatniego skoczka i zatrzasnęłam drzwiczki. Cały ten czas silnik furgonetki pracował, w tle. Zapięłam pas. Ruszyliśmy w dalszą drogę.
– Kim są ci wariaci z klifu? Znasz ich dobrze?
Jacob wydal z siebie zdegustowane prychnięcie.
– To nasz miejscowy gang.
– Macie w La Push gang? – Było słychać, że jestem pod wrażeniem. Rozśmieszyło go to.
– Nie, nie taki prawdziwy. Tak ich nazwałem. To nie kryminaliści, wręcz przeciwnie. Są jak szkolni dyżurni, którym trochę odbiło.
Nie wdają się w bójki. Pilnują porządku – dodał sarkastycznie, jakby kogoś cytował. – Kręcił się u nas taki jeden z rezerwatu Makah * czy skądś, nabity, strach było go zagadnąć. Ludzie zaczęli gadać, że sprzedaje dzieciakom dragi, więc Uley i jego „uczniowie przegonili go z naszego terytorium. Tak – nasze terytorium, nasz lud, nasza ziemia… W kółko tak gadają. To już robi się śmieszne. Najgorsze jest to, że rada traktuje ich całkiem poważnie.
– Embry twierdzi, że nawet konsultują się z Uleyem. – Jacob pokręcił głową. – Embry słyszał też od Lei Clearwater, że nazywają siebie „obrońcami” czy jakoś tak…
Dłonie miał zaciśnięte w pięści, jakby chciał się z kimś bić. Nigdy go jeszcze takim nie widziałam.
Sam Uley, kto by pomyślał… Nie miałam zamiaru wspominać tamtego niedawnego koszmaru, więc szybko dodałam coś od siebie, żeby się zdekoncentrować.
– Nie przepadasz za nimi.
– Tak bardzo to widać? – spytał z ironią.
– Hm… Z tego, co mówisz, wynika, że nie robią nic złego. – Próbowałam załagodzić sprawę. Wolałam, kiedy Jacob był w lepszym nastroju.
– To żaden gang, tylko jakiś klub dobrych młodych obywateli, tak dobrych, że działają ci na nerwy.
– Tak, cholernie działają mi na nerwy. W kółko się popisują, – Jak na tym klifie. Zachowują się jak… Sam nie wiem. Jak banda rewolwerowców. W zeszłym semestrze stałem raz z kumplami pod sklepem. Sam mijał nas z dwoma swoimi „wyznawcami”.
Paulem i Jaredem, a wtedy Quil rzucił coś głupiego, znasz go i Paul strasznie się wkurzył. Oczy zrobiły mu się całkiem czarne, uśmiechnął się krzywo – nie, nie uśmiechnął się, tylko tak obnażył zęby. Był taki nabuzowany, że prawie się trząsł. Ale Sam położył mu dłoń na ramieniu i pokręcił przecząco głową. Paul patrzył na niego, popatrzył i w końcu się uspokoił. Naprawdę wyglądało to tak, jakby Sam go powstrzymywał. Jakby Paul miał nas rozszarpać, gdyby nie Uley. Jak w westernie. A przecież Paul ma dopiero szesnaście lat, nie tak jak Sam, który ma dwadzieścia i jest wysoki, i w ogóle. Ten Paul jest niższy ode mnie i nie taki umięśniony jak Quil. Każdy z nas położyłby go jedną ręką.
– Jak rewolwerowcy – przyznałam.
Wyobraziłam sobie tę scenę i coś mi się przypomniało: trzech wysokich Indian, w tym Sam, stojących ramię w ramię przy kanapie w saloniku ojca. Nie przyglądałam im się wtedy uważnie, wyczerpana po przeżyciach w lesie. Czy tamci dwaj należeli do gangu?
Znów odezwałam się szybko, żeby uciec od przykrych wspomnień.
– Czy Sam nie jest odrobinkę za stary na takie rzeczy?
– Dobre pytanie. Miał iść na studia, ale został. I nikt się go za to nie czepiał. Nie, złego słowa nie pozwolą na niego powiedzieć. A jak moja siostra nie przyjęła stypendium, tylko wyszła za mąż, członkowie rady podnieśli taki raban, jakby Bóg wie, co się stało!
Na jego twarzy malowało się rozżalenie i coś jeszcze, coś, czego na razie nie potrafiłam zidentyfikować.
– Rzeczywiście, to denerwujące. I trochę dziwne. Ale nie bierz tego tak do siebie. – Zerknęłam na niego kątem oka, mając nadzieję, że go nie uraziłam. Uspokoił się nagle. Wyglądał przez boczną szybę.
– Powinnaś była tam skręcić – zauważył obojętnym tonem.
Zawróciłam. Droga była tak wąska, że nieomal zahaczyłam o drzewo na poboczu.
– Przepraszam, zagapiłem się – dodał.
Milczeliśmy kilka minut.
– Możesz zatrzymać się w tym miejscu. Wszystko jedno gdzie – odezwał się Jacob serdeczniej.
Zaparkowałam i zgasiłam silnik. Cisza była tak idealna, że dzwoniło w uszach. Wysiedliśmy oboje i chłopak zabrał się do ściągania jednośladów ze skrzyni. Usiłowałam rozgryźć jego minę. Cos go dręczyło. Trafiłam w czuły punkt.
Popychając w moim kierunku czerwony motor, uśmiechnął się półgębkiem.
– Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin. Lepiej późno niż wcale. Gotowa na lekcję jazdy?
– Chyba tak.
Motocykl wydał mi się nagle taki duży i ciężki. Zadrżałam.
– Nie będziemy jeździć szybko – obiecał Jacob.
Niezdarnie oparłam pojazd o błotnik furgonetki. Mój towarzysz sięgnął po Harleya.
– Jake… – Zawahałam się.
Podniósł głowę.
– Co?
– Powiedz, co cię gryzie? To coś związanego z Samem, prawda?
Nie powiedziałeś mi wszystkiego?
Obserwowałam jego twarz. Skrzywił się, ale nie był na mnie wściekły. Wbił wzrok w ziemię i zaczął kopać butem oponę swojego motoru, jakby odliczał czas.
Westchnął.
– Chodzi… chodzi o to, jak tamci się do mnie odnoszą. Nie podoba mi się to. Widzisz, w radzie teoretycznie wszyscy są sobie równi, ale gdyby mieli wyłonić spośród siebie przywódcę, zostałby nim mój tata. Nigdy nie mogłem zrozumieć, skąd w ludziach bierze się ten respekt wobec niego. Dlaczego jego zdanie najbardziej się liczy. To ma coś wspólnego z jego ojcem i z ojcem jego ojca. Pradziadek, Ephraim Black, był kimś w rodzaju ostatniego plemienia. Może to z tego powodu słuchają Billy'ego. Mnie w każdym razie nikt nigdy nie wyróżniał, nikt nie dawał mi do zrozumienia, czyim jestem synem. Aż do teraz…
Zaskoczył mnie tym wyznaniem.
– Sam traktuje cię inaczej niż innych?
– Tak. – Jacob spojrzał mi w oczy. Był zakłopotany.
– Nie wiem, może sądzi, że lada dzień dołączę do jego ekipy czy Coś w tym rodzaju. Patrzy na mnie tak, jakby na coś czekał. Poświęca mi więcej uwagi niż innym chłopakom spoza swojego gangu Nie cierpię tego.
– Nikt cię nie będzie zmuszał, żebyś do nich dołączył! – oburzyłam się. Jacob naprawdę się martwił. Zdenerwowałam się na Uleya. Co sobie ci jego „obrońcy” wyobrażali?
Jacob nie przestawał kopać rytmicznie opony.
– To nie wszystko? – domyśliłam się. Zasępił się jeszcze bardziej.
– Jest jeszcze Embry. Od tygodnia mnie unika.
Z twarzy chłopaka wyczytałam, że nie gniewa się na kolegę, ale raczej się o niego boi. Tylko, co wspólnego miała ta sprawa z Samem? Jak już, była to raczej moja wina. Zrobiło mi się głupio, Egoistycznie próbowałam zawłaszczyć Jacoba tylko dla siebie.
– Wiesz, ostatnio spędzałeś tak dużo czasu ze mną…
– Nie, to nie to. Z Quilem też się nie kontaktował. Z nikim się nie kontaktował. Przez kilka dni nie było go w szkole, ale kiedy zaglądaliśmy do niego po lekcjach, nigdy nie zastaliśmy go w domu. A kiedy w końcu wrócił, wyglądał jak… Wygląda! na zastraszonego. Próbowaliśmy od niego wyciągnąć, co się stało, ale nie chciał z nami rozmawiać.
Jacob też wyglądał na przerażonego. Wpatrywałam się w niego w napięciu, nerwowo przygryzając wargę. Unikał mojego spojrzenia. Nadal przyglądał się, jak kopie oponę, jakby jego stopa należała do kogoś innego. Kopał w coraz szybszym tempie.
– A teraz – szepnął – ni stąd ni zowąd, Embry trzyma się z Samem i jego bandą. Jest dzisiaj z nimi tam, na skałach. Widziałem.
– Podniósł głowę. – Bella – jęknął – oni czepiali się go jeszcze bardziej niż mnie. Nigdy nie chciał mieć z nimi nic do czynieni.
A teraz, jak gdyby nigdy nic, skacze za Samem z klifu. Zahipnotyzowali go czy co? – Zamilkł na moment. – To samo było z Paulem. Na początku wcale się z Samem nie przyjaźnił, o nie. A potem kilka tygodni nie pojawiał się w szkole, a kiedy wrócił, był już na każde zawołanie Uleya. Cholera, nie wiem, co jest grane. Nie umiem sobie tego poukładać, a sądzę, że muszę – ze względu na Embry'ego i… ze względu na siebie.
– Mówiłeś o tym wszystkim Billy'emu? – spytałam. Udzielało mi się jego przerażenie. Po plecach przebiegały mi ciarki.
– Tak – Rysy stwardniały mu z gniewu. – Bardzo mi, kurczę pomógł.
– Co powiedział?
Chłopak zaczął z sarkazmem naśladować bas swojego ojca:
– O nic się nie martw, Jacob. Za kilka lat, jeśli przez ten czas ci się…
Albo lepiej wyjaśnię ci to, kiedy indziej. – Wrócił do swojego głosu. – I co mam teraz sobie myśleć? Że chodzi o jakiś idiotyczny rytuał inicjacyjny? To coś innego. Czuję, że coś z tym jest nie tak.
– Potarł sobie oczy, jakby chciał się ocucić, obudzić z tego koszmaru. Miałam wrażenie, że jeszcze trochę, a się rozpłacze. Zrobiło mi się go żal.
Odruchowo przytuliłam go do siebie, choć z racji jego wzrostu _to ja wtulałam się w jego pierś, jak dziecko w dorosłą osobę.
– Nie przejmuj się – pocieszyłam go. – Będzie dobrze. Jakby co przeprowadzisz się do mnie i Charliego. Nie bój się. Coś razem wymyślimy.
Kiedy go objęłam, Jacob zamarł na ułamek sekundy, a potem z wahaniem położył mi dłonie na łopatkach.
– Dzięki – powiedział, bardziej ochryple niż zwykle.
Staliśmy tak chwilę w milczeniu. Nie krępowała mnie nasza bliskość – wręcz przeciwnie, dodawała mi otuchy. Chociaż przytulałam się do kogoś po raz pierwszy od września, nie wracały wspomnienia. Pomagało to, że ja i Jacob byliśmy tylko przyjaciółmi, i że mój kolega miał zdecydowanie normalną temperaturę ciała.
Mimo wszystko, czułam się jednak nieco dziwnie. To nie było w moim stylu. Nigdy nie należałam do osób skorych nie tyle do spontanicznych uścisków, co do nawiązywania tak bliskich i szczerych znajomości z innymi ludźmi.
Z innymi przedstawicielami swojego gatunku.
Tak czy owak, udało mi się poprawić Jacobowi nastrój.
– Będę częściej ci się zwierzać, jeśli tak właśnie masz zamiar mnie zawsze pocieszać – stwierdził z humorem. Jego palce delikatnie dotknęły moich włosów.
Cóż, dla Jacoba było to coś więcej niż przyjaźń. Odsunęłam się od niego szybko, usiłując obrócić całą sytuację w żart.
– Trudno uwierzyć, że jestem dwa lata od ciebie starsza. – Zaakcentowałam słowo „starsza”. – Przy tobie czuję się jak karzełek.
Stojąc tuż przy nim, musiałam wciąż zadzierać głowę.
– Zapominasz, że jestem czterdziestolatkiem.
– Ano tak.
– Jesteś jak laleczka. – Poklepał mnie po głowie. – Porcelanowa laleczka.
Cofnęłam się o krok, wywracając oczami.
– Błagam, tylko żadnych żartów o albinosach.
– Jesteś pewna, że nie jesteś albinosem? – Przytknął Swoją miedzianą dłoń do mojej. Kontrast bił po oczach. – Nigdy nie widziałem nikogo bledszego od ciebie. To znaczy, z pewnym wyjątkiem… – urwał znacząco.
Spojrzałam gdzieś w bok, starając się odwrócić swoją uwagę od tego, kogo miał na myśli.
– To co, jeździmy czy nie? – zapytał.
– Jasne, że jeździmy. Do dzieła.
Jeszcze pół minuty wcześniej nie umiałabym wykrzesać z siebie tyle entuzjazmu, ale swoim niedopowiedzeniem Jacob przypomniał mi, po co tutaj jestem.