Pitt zaparł się mocno nogami i z całej siły ścisnął rękami koło steru. Przygotowywał się do szybkiego zwrotu. Ryk dieslowskich silników i szum wiatru zabrzmiały niczym dźwięki ostatniego aktu Wagnerowskiego "Zmierzchu Bogów". Brakowało tylko grzmotów i błyskawic.Ale i one nie nadeszły. Dryfująca kanonierka malijska zamieniła się nagle w ścianę ognia, rozdzierając straszliwym hukiem nocną ciszę pustyni i obsypując Calliope gradem pocisków.
Z pokładu swego odrzutowca generał Kazim oglądał z przerażeniem atak ścigacza. Ogarnęła go wściekłość.
– Kto pozwolił kapitanowi otworzyć ogień? – ryknął. Cheik spojrzał na niego niepewnie.
– Musiał sam podjąć tę decyzję.
– Niech natychmiast przestanie! Chcę mieć ten jacht nietknięty.
– Tak jest – Cheik skłonił się i ruszył w stronę kabiny telekomunikacyjnej.
– Co za idiota! – Kazim trząsł się ze złości. – Powiedziałem chyba wyraźnie: nie strzelać, dopóki nie rozkażę. Kapitana i załogę ścigacza rozstrzelać za nieposłuszeństwo!Minister Messaoud Djerma spojrzał na Kazima z dezaprobatą.
– Jest pan zbyt surowy.
Kazim zmroził go złym spojrzeniem.
– Tak należy karać niestosowanie się do rozkazów.
Djerma cofnął się przed morderczym wzrokiem zwierzchnika. Nikt, kto miał na utrzymaniu żonę i dzieci, nie odważył się sprzeciwiać Kazimowi. Ci, którzy kwestionowali rozkazy generała, znikali tak, jakby nigdy nie istnieli.Powoli Kazim przeniósł wzrok z ministra Djermy na to, co działo się na rzece.Śmiercionośne pociski rozświetlały mrok pustyni. Waliły w prawą burtę Calliope i brzmiało to tak, jakby dziesięć dział strzelało jednocześnie. Pociski biły w wodę jak grad, niektóre jednak trafiały w bezbronny jacht. Na szczęście nie przedostawały się w głąb, choć w dziobie i na przednim pokładzie pojawiły się dziury. Pitt instynktownie przykucnął i rozpaczliwie szarpnął kołem sterowym, by umknąć przed niszczącym ogniem. Calliope zmieniła kurs, załoga ścigacza po chwili dostosowała jednak linię ognia do pozycji jachtu i zaczęła atakować od nowa, dziurawiąc metalowy kadłub i miażdżąc fiberglas nadbudówki.
Z podziurawionego jachtu wydobywał się dym; ogień zaczął trawić zwoje lin w forpiku. Obok Pitta eksplodowała konsoleta. Nic mu się nie stało, choć czuł spływającą po policzku krew. Przeklinał swą głupotę. Dlaczego sądził, że Malijczycy oszczędzą Calliope? Żałował teraz, że Giordino wyjął rakiety z wyrzutni i umieścił je obok zbiorników paliwa. Wystarczy jeden celny strzał w komorę silnika i wylecą w powietrze jako przyszły pokarm dla ryb.Znajdowali się tak blisko kanonierki, że w błyskach działek Pitt mógł odczytać godzinę na swojej Doxie. Szarpnął nerwowo sterem, zmuszając podziurawiony jacht do okrążenia dziobu kanonierki w odległości mniejszej niż dwa metry. Ściana wody, która wytrysnęła w tym momencie spod jachtu, zakołysała silnie malijską jednostką. Jej działka strzelały teraz w pustą, ciemną przestrzeń, nie czyniąc im już żadnej krzywdy.Nagle kanonada ustała. Pitt zastanawiał się, dlaczego. Calliope nadal zygzakami posuwała się szybko do przodu, zostawiając łódź malijską daleko za sobą. Spojrzał na ekran radaru i z ulgą stwierdził, że nie widać na nim pikujących odrzutowców.
Pojawił się Giordino. Spojrzał w twarz Pitta z niepokojem.
– Wszystko w porządku?
– Jak najlepszym. A co z tobą i z Rudim?
– Zarobiliśmy parę siniaków, obijając się o ściany. Kręciłeś sterem jak szalony. Rudi nabił sobie niezłego guza na głowie, ale dzielnie gasił liny pod pokładem.
– Twardy facet.
– Czy wiesz, że sterczy ci z gęby kawał szkła? – Giordino oświetlił ręczną latarką twarz Pitta.
Pitt oderwał rękę od koła i delikatnie pomacał policzek.
– Widzisz lepiej ode mnie. Wyciągnij to.
Giordino wsadził sobie latarkę w zęby i oświetlając głowę Pitta chwycił za szkło, po czym wyszarpnął je zręcznie.
– Większe niż myślałem – rzekł.
Wyrzucił je za burtę i przyniósł opatrunek. Okleił twarz Pitta plastrem i z dumą przyglądał się swojemu dziełu.
– Gotowe. Piękna operacja w wykonaniu doktora Alberta Giordino, słynnego pustynnego chirurga.
– Co dalej proponuje wielki chirurg? – spytał Pitt, oglądając jednocześnie w świetle latarki pokiereszowane ściany jachtu.
– Oczywiście słony rachunek.
– Przyślę ci czek.
Gunn wyszedł na pokład z kostką lodu przytkniętą do czoła.
– Admirał dostanie zawału, jak się dowie, co zrobiliśmy z jachtem.
– Daj spokój. Nie sądzę, żeby spodziewał się go jeszcze ujrzeć – rzekł Giordino.
– Ugasiłeś ogień? – spytał Pitt Rudiego.
– Jeszcze się trochę dymi. Na szczęście zdążyłem uruchomić gaśnice, zanim się tam udusiłem.
– Czy są jakieś przecieki?
– Nie – pokręcił głową Rudi. – Większość pocisków waliła w górną część jachtu. Żaden nie trafił poniżej linii wodnej. W każdym razie dno jest suche.
– Są jeszcze jakieś inne samoloty w pobliżu? Na radarze jest tylko jeden.
– Ten wielki ciągle nas obserwuje – Giordino uniósł głowę. – Po ciemku nie widać myśliwców, mogą być zresztą poza zasięgiem słuchu. Moje stare kości mówią mi jednak, że są niedaleko.
– Jak daleko stąd do Gao? – spytał Gunn.
– Siedemdziesiąt pięć, może osiemdziesiąt kilometrów – ocenił Pitt – Nawet przy tej prędkości nie dotrzemy tam wcześniej niż za godzinę.
– I to pod warunkiem, że ci z góry nie będą nam przeszkadzać – Giordino usiłował przekrzyczeć hałas wiatru i silników.
Gunn wskazał ręką na nadajnik łączności lokalnej leżący na pulpicie.
– Dobrze byłoby odwrócić ich uwagę.
– Dobra myśl. – Pitt uśmiechnął się w ciemności. – Sądzę, że nadeszła właściwa pora.
– Słusznie – zgodził się Giordino. – Ciekaw jestem, co mają do powiedzenia.
– Boję się, że zbyt długa rozmowa zabierze nam czas potrzebny na dotarcie do Gao – zauważył Gunn – Mamy sporą drogę do pokonania.
Pitt oddał ster Giordinowi, po czym wziął do ręki walkie-talkie.
– Dobry wieczór – rzekł uprzejmie. – Czy możemy wam w czymś pomóc?
Po chwili ciszy ktoś odezwał się po francusku.
– Psiamać – mruknął Giordino.
Pitt spojrzał w górę, w kierunku samolotu i rzeki:
– Non parley vous francais.
– Czy wiesz, co powiedziałeś? – Gunn uniósł brwi.
– Powiedziałem, że nie mówię po francusku – Pitt spojrzał na niego niewinnie.- Vous to znaczy pan lub wy – pouczył go Gunn. – Powiedziałeś mu, że on nie mówi po francusku.
– Wszystko jedno, w każdym razie dał się wciągnąć w rozmowę.
– Rozumiem po angielsku – odezwał się głos w głośniku.
– To świetnie – odrzekł Pitt. – Więc rozmawiajmy.
– Przedstaw się.
– Sam się przedstaw.
– Jestem generał Zateb Kazim, dowódca Najwyższej Rady Wojskowej.
Pitt spojrzał na Gunna i Giordina.
– Rozmawiamy z samym szefem.
– Zawsze chciałem być dostrzeżony przez kogoś z samej góry – rzekł Giordino z ponurym sarkazmem. – Nigdy nie przypuszczałem, że to się zdarzy właśnie na tym głupim końcu świata.
– Przedstaw się – powtórzył Kazim.
– Edward Teach, kapitan okrętu "Zemsta Królowej Anny".
– Studiowałem na Uniwersytecie Princeton – odparł sucho Kazim. – Wiem, z jakiej książki jest ten pirat. Ale żarty się skończyły. Poddajcie jacht!
– A jeśli nie mamy ochoty?
– Zostaniecie zbombardowani przez bombowce Malijskich Sił Powietrznych.
– Jeśli strzelają równie celnie jak wasze ścigacze, to jesteśmy spokojni – odparł Pitt.
– Nie lubię żartów – Kazim zdawał się coraz bardziej zirytowany. – Kim jesteście i co robicie w moim kraju?
– Powiedzmy, że wybraliśmy się na ryby.
– Zatrzymajcie się natychmiast i poddajcie łódź!
– Nie ma mowy – odrzekł Pitt spokojnie.
– Jeśli tego nie zrobicie, czeka was śmierć.
– A pan straci jedyną w swoim rodzaju łódź. Myślę, że widział pan, co potrafi.
Nastała długa cisza. Pitt poczuł, że dobrze trafił.
– Owszem, słyszałem o waszej bitwie z moim przyjacielem Matabu. Znam możliwości bojowe waszej łodzi.
– Więc wie pan również, że moglibyśmy wysłać wasz ścigacz na dno rzeki.
– Niestety, zaczęli strzelać wbrew moim rozkazom.
– Moglibyśmy również roznieść w kawałki pana piękny, szybujący po niebie odrzutowiec – zablefował Pitt.
– Jeśli ja zginę – Kazim był i na to przygotowany – wy zginiecie również. Wydałem już rozkazy.
– Chcemy trochę czasu do namysłu, powiedzmy, zanim nie dojedziemy do Gao.
– Stać mnie na to – rzekł Kazim cierpliwie. – Ale w Gao zakończycie swoją podróż i zacumujecie jacht w porcie miejskim. Jeśli nadal będziecie się upierać przy tej ucieczce, moje samoloty zlikwidują was.
– W porządku, panie generale. Wiemy, czego się trzymać.
Pitt wyłączył radio i uśmiechnął się szeroko.
– Lubię uczciwe transakcje.
Przed nimi, w odległości około pięciu kilometrów, lśniły w ciemności światła Gao.
Pitt przejął ster od Giordina.
– Przygotuj się do skoku, Rudi.
Gunn niepewnie przyglądał się rwącej wodzie. Jacht płynął z prędkością siedemdziesięciu pięciu węzłów.
– Przy tej szybkości nie skoczę.
– Nie bój się, zwolnię do dziesięciu węzłów – zachęcał go Pitt. – Skoczysz z przeciwnej strony niż samolot. Jak już będziesz w wodzie, przyspieszę znowu.
– Zagadaj Kazima przez pewien czas – zwrócił się do Giordina. Giordino podniósł do ust aparat.
– Czy mógłby pan powtórzyć swoje warunki, generale?
– Nie próbujcie uciekać. Jeśli chcecie przeżyć, zatrzymajcie się w Gao. To są moje warunki.
Pitt zbliżył Calliope do brzegu rzeki. Mimo wszystko był napięty i niespokojny. Gunn powinien znaleźć się w wodzie, zanim światła miasta oświetlą rzekę. Nie mogli jednak dopuścić do tego, żeby Malijczycy spostrzegli ich manewr. Sonda głębokościowa wskazywała bliskość przybrzeżnej mielizny.Zredukował gwałtownie obroty. Dziób jachtu zanurzył się w wodzie i sternika rzuciło na pulpit.
– Skacz! – krzyknął Pitt. – Trzymaj się, stary.
Mały biolog z NUMA, przytrzymując ciasno zapięte paski plecaka, bez słowa pożegnania zniknął nagle w rzece. Niemal natychmiast Pitt wrócił do dawnej szybkości.
Giordino wyjrzał przez rufę. Gunn był już całkowicie niewidoczny. Powinien bezpiecznie przepłynąć pięćdziesięciometrową odległość, jaka dzieliła jacht od brzegu.
Zadowolony Giordino wrócił do rozmowy z generałem Kazimem.
– Jeśli obieca nam pan bezpieczny przejazd przez wasz kraj, jacht będzie wasz, lub raczej to, co z niego zostało.
Kazim najwyraźniej nie zauważył dziwnego manewru Calliope.
– Zgoda – odparł.
– Nie chcemy zginąć w następnej strzelaninie w tej brudnej wodzie.
– Słuszny wybór – powtórzył Kazim. Jego słowa brzmiały rzeczowo, a nawet uprzejmie, choć można było w nich wyczuć połączoną z triumfem wrogość. – Prawdę mówiąc, nie macie innego wyjścia.
Pitt miał niejasne wrażenie, że jednak przeszarżowali tę grę. Obydwaj z Giordinem zaczęli podejrzewać, że Kazim chce się ich pozbyć, a ciała rzucić szakalom na pożarcie. Musieli odwrócić uwagę Malijczyków od Gunna i jednocześnie sami ujść z życiem. Gra była bardzo trudna, a szansę doprowadzenia jej szczęśliwie do końca nader nikłe. Mogli w niej zyskać jeszcze kilka godzin, nic ponadto. Pitt zaczął przeklinać swą szaloną nadzieję, że mogą wyjść z tego cało.Jednak w chwilę później z ciemności nocy przyszedł zupełnie nieoczekiwany i niespodziewany ratunek.
20
Giordino trącił Pitta w ramię, pokazując coś na rzece.
– Widzisz te światła? To ten wielki, hałaśliwy statek. Już raz go mijaliśmy. Wygląda na jacht miliardera, z helikopterem i ładnymi dziewczynami na pokładzie.
– Pewnie ma też system łączności satelitarnej. Moglibyśmy połączyć się z Waszyngtonem.
– Nie zdziwiłbym się nawet, gdyby miał teleks.
Pitt uśmiechnął się. – Z braku ciekawszych zajęć moglibyśmy złożyć mu wizytę.
Giordino zaśmiał się także i klepnął Pitta po plecach.
– Zainstaluję detonator.
– Masz na to trzydzieści sekund.
Giordino spuścił się po drabinie do maszynowni. Pitt zaprogramował na komputerze dalszy kurs łodzi i włączył automatycznego pilota. Na szczęście rzeka w tym miejscu była szeroka i prosta. Pozwoli to zdanej na własne siły Calliope przepłynąć spory dystans.
– Gotów? – Pitt spojrzał na Giordina.
– Tak.
– Jeszcze chwilę – Pitt podniósł do ust nadajnik. – Generale Kazim?
– Tak?
– Zmieniłem zdanie. Nie dostanie pan tego jachtu. Życzę przyjemnego wieczoru.
Giordino uśmiechnął się.
– Lubię twój styl.
Pitt odłożył walkie-talkie i w napięciu czekał, aż Calliope zrówna się z wielkim statkiem. Gwałtownie zmniejszył szybkość do dwudziestu węzłów.
– Już!
Giordino tylko na to czekał. Skoczył wielkim susem z tylnego pokładu do wody. Znalazł się tuż za jachtem, w samym środku spienionej fali. Pitt zdążył jeszcze pchnąć manetkę gazu z powrotem do poprzedniego poziomu, po czym zwinięty wpół przeskoczył przez burtę. Poczuł silne uderzenie o powierzchnię wody, która po chwili wchłonęła go w siebie jak miękki dywan. Pilnował, by ani jedna kropla wody z zatrutej rzeki nie dostała mu się do przełyku. I bez tego mieli dość kłopotów. Przez chwilę płynął na plecach, obserwując Calliope pędzącą w ciemność z szybkością ekspresu. W ostatnich momentach swego istnienia była zdana już tylko na siebie. Nie musiał długo czekać na eksplozję rakiet i zbiornika z benzyną. Wybuch był straszny. Mimo ponad kilometrowej odległości poczuł silne uderzenie gorącej fali powietrza. Calliope zmieniła się w olbrzymią pomarańczową kulę, po czym rozprysła się w tysiąc kawałków. W ciągu pół minuty płomienie strawiły to, co z niej zostało.
Piękny sportowy jacht przestał istnieć.
Zapadła przeraźliwa cisza. Słychać było tylko monotonny warkot samolotu Kazima i ciche dźwięki pianina, dochodzące z ogromnego luksusowego statku. Giordino podpłynął do Pitta.
– Jak ci idzie? Myślałem, że nie umiesz pływać.
– Czasem nie mam innego wyjścia…
– Myślisz, że dali się nabrać? – Giordino wskazał ręką w górę.
– Na razie.
– Idziemy na przyjęcie?
Pitt wziął nad wodą głęboki oddech.
– Jasne.
Płynąc obserwowali wspaniały, wielki jak dom statek. Był specjalnie przystosowany do rzecznej żeglugi. Zanurzenie nie przekraczało czterech stóp. Rysunkiem i kształtem przypominał słynny parowiec Robert E. Lee, pływający niegdyś po Mississipi. Brakowało mu tylko ogromnych kół napędowych. Miał też nowocześniejszą nadbudowę. Najbardziej przypominała stary parowiec budka sternika, wysunięta silnie do przodu na górnym pokładzie. Gdyby konstrukcja dna była dostosowana do rejsów morskich, statek należałby niewątpliwie do kategorii luksusowych megajachtów. Na środku pokładu stał lśniący helikopter. Trzypiętrowe oszklone atrium wypełniały ogromne tropikalne rośliny. Można się było domyślać, że sprzęt elektroniczny jest tu z ery kosmicznej.Znajdowali się około dwudziestu metrów od statku, gdy z wielką szybkością minął ich malijski ścigacz. Przed oczyma Pitta mignęły postacie stojących na mostku oficerów. Patrzyli w stronę niedawnej eksplozji. Nie zwracali uwagi na to, co działo się poza zasięgiem reflektorów ich łodzi. Pitt dostrzegł również ludzi z załogi: był przekonany, że z odbezpieczoną bronią wypatrują w wodzie kogoś, kto być może uratował się z katastrofy.
Tymczasem na pokładzie wspaniałego statku tłumnie pojawili się pasażerowie. Rozprawiali między sobą w podnieceniu, wskazując w kierunku miejsca ostatniego spoczynku Calliope. Cały statek był rzęsiście oświetlony. Pitt płynął ostrożnie, pilnując, by nie znaleźć się w zasięgu świateł.
– Nie możemy podpływać bliżej – rzekł cicho do Giordina, który posuwał się o metr za nim.
– Nie robimy wielkiego entree – Giordina nawet teraz stać było na dowcip.
– Zanim zepsujemy im party, chciałbym zdążyć opowiedzieć Sandeckerowi, co się z nami dzieje.
– Jak zwykle masz rację – zgodził się Giordino. – W nocy właściciel mógłby wziąć nas za złodziei, którymi w istocie jesteśmy. W dodatku mogłoby przyjść mu do głowy nas zatrzymać.
– Mamy dwadzieścia metrów do statku. Wytrzymasz tyle pod wodą?
– Potrafię wstrzymać oddech równie długo, jak ty.
Pitt zrobił kilka głębokich oddechów, pozbywając się z organizmu dwutlenku węgla, nabrał pełne płuca powietrza, po czym zanurzył się pod wodą. Giordino dał nurka tuż za nim. Pitt płynął głęboko, prawie metr pod powierzchnią wody. To, że jest już blisko statku, poznawał po coraz silniejszym świetle z góry. Wreszcie tuż nad jego głową zamajaczył cień wielkiego kadłuba. Osłaniając głowę wyciągniętymi rękoma popłynął w górę, aż poczuł palcami przylepione do dna statku wodorosty. Wynurzył się powoli i odetchnął nocnym powietrzem. Z dołu nie mógł dojrzeć pasażerów, choć o dwa metry nad głową widział liczne ręce, ściskające metalową barierkę. Pasażerowie także go nie dostrzegli, mimo że ktoś wychylił się właśnie poza linię relingu. Obaj z Giordinem zdali sobie jednak od razu sprawę, że tędy nie dostaną się na statek niezauważeni.
Pitt podpłynął ostrożnie do samego kadłuba. Obiema rękami badał głębokość zanurzenia statku. Skinął na Giordina, po czym obaj ponownie zaczerpnęli wielkie hausty powietrza i zanurkowali pod dnem statku. Trwało blisko minutę, zanim wypłynęli po drugiej stronie. Lewy pokład był pusty. Wszyscy zgromadzili się przy prawej burcie, zaintrygowani katastrofą. Na szczęście wzdłuż kadłuba wisiały gumowe odbijacze. Bez trudu wdrapali się po nich na pokład.
Pitt przez chwilę badał rozkład statku. Znajdowali się na pokładzie z kabinami pasażerskimi, musieli więc dostać się wyżej. Ostrożnie weszli po schodach na następny poziom. Z daleka zobaczyli wielką salę jadalną w stylu luksusowej restauracji. Ruszyli wyżej, aż znaleźli się tuż pod budką sternika. Tym razem oczom ich ukazał się elegancki salon: skóra, szkło i metal. Jedną ze ścian zdobił bogato zaopatrzony bar. Nie było barmana, przypuszczalnie znajdował się na zewnątrz w tłumie pasażerów. Przy niewielkim pianinie siedziała szczupła, długonoga blondynka o smagłej cerze. W czarnej obcisłej mini wyglądała bardzo atrakcyjnie. Podśpiewując ochrypłym głosem grała stary szlagier I love Paris. Na pianinie stały rzędem cztery szklanki po martini. Wyglądało na to, że popijała przez cały dzień i pewnie dlatego tak kiepsko grała.
Na widok Pitta i Giordina przerwała w środku refrenu. Przyglądała im się z półprzytomnym zdziwieniem przymglonymi zielonymi oczyma.
– Co was tu przyniosło, chłopcy? – wymamrotała.
Pitt kątem oka dostrzegł w lustrze dwóch mężczyzn w mokrych szortach i T-shirtach, nie ogolonych od tygodnia, z mokrymi, lepiącymi się włosami. Przestał się dziwić dziewczynie, że przygląda im się jak dwóm utopionym szczurom.
Przyłożył palec do ust, nakazując ciszę. Podniósł dłoń dziewczyny i ucałował, po czym minął ją na palcach i znikł w drzwiach następnego pomieszczenia.
Giordino, zanim poszedł w ślady Pitta, obrzucił dziewczynę czułym wzrokiem:
– Na imię mi Al – szepnął jej do ucha. – Kocham cię. Zaraz wracam.
Znaleźli się w korytarzu, którego krańce ginęły w mroku. Okazało się, że to istny labirynt, z biegnącymi we wszystkie strony odgałęzieniami. Poruszali się jak we mgle.
Wnętrze statku było jeszcze rozleglejsze, niż wskazywały na to jego zewnętrzne rozmiary.
– Przydałby się motocykl i jakaś mapa – mruknął Giordino.
– Gdybym był właścicielem tej łódki – rzekł Pitt – umieściłbym centrum łączności radiowej na górnym pokładzie z przodu, zyskując jednocześnie wspaniały widok znad dziobu.
– A ja ożeniłbym się z pianistką.
– Może później – mruknął Pitt. – Idziemy dalej. Musimy sprawdzić kolejne drzwi.
Przyszło im to łatwo, ponieważ na drzwiach kabin umieszczone były mosiężne tabliczki. Na jednej z nich widniał napis: "Prywatne biuro Mr. Massarde'a".
– To pewnie właściciel tego pałacu – rzekł Giordino.
Pitt nacisnął klamkę. Każdy dyrektor wielkiej firmy zachodniej zzieleniałby z zazdrości na widok tak luksusowo urządzonego biura w samym sercu pustyni. Środek gabinetu zajmował wielki stół konferencyjny w hiszpańskim, starym stylu, otoczony dziesięcioma krzesłami pokrytymi kosztowną materią, tkaną ręcznie przez Indian Navajo. Większość dekoracji ściennych pochodziła z południowo-zachodnich części Ameryki. W specjalnych niszach tkwiły rzeźby plemienia Hopi, wykonane z potężnych korzeni amerykańskiej topoli. Pitt zapomniał na chwilę, że znajduje się na statku.Na długich półkach, umieszczonych za ogromnym biurkiem, stała kolekcja wspaniałej porcelany i rzadkich kamieni. Cały system łączności wbudowany był w stylowy XIX-wieczny kredens.Pokój był pusty, ale musieli się spieszyć. Pitt szybkim krokiem podszedł do pulpitu z telefonem i zaczął studiować skomplikowany system przycisków. Wystukał wreszcie długi numer Sandeckera w Waszyngtonie. Po "klik-klik" i dłuższej chwili milczenia odezwał się sygnał amerykańskiej centrali. Przez pewien czas nikt nie odpowiadał.