Sahara - Cussler Clive 22 стр.


– Odnalazłeś mój helikopter? – spytał Massarde wprost.

– Jeszcze nie.

– Jak może helikopter zginąć na pustyni? Przecież miał paliwo tylko na pół godziny lotu.

– Ci dwaj Amerykanie, którym pozwoliłeś uciec…

– Mój jacht nie jest przeznaczony do tego, żeby trzymać w nim więźniów – przerwał Massarde. – Trzeba ich było od razu zabrać.

– Zgoda, popełniłem błąd. Otóż ci dwaj agenci NUMA dolecieli twoim helikopterem do Bourem. Tam, jak sądzę, utopili go w rzece, doszli pieszo do miasta i ukradli mój samochód!

– Tego starego Voisina?

– Tak – odparł Kazim przez zaciśnięte zęby. – Te amerykańskie skurwiele zabrały mi mój unikalny, bezcenny samochód.

– I nie znalazłeś ich jeszcze?

– Nie.

Dopiero teraz Massarde usiadł. Poczuł coś na kształt zadowolenia. Nie tylko on poniósł straty.

– A co z tym helikopterem ONZ, który miał ich zabrać spod Gao?

– Niestety, daliśmy się nabrać. Moi żołnierze czekali w tym miejscu na próżno. Radary też nic nie zaobserwowały. Zamiast tego na lotnisku w Gao wylądował samolot ONZ, oznaczony jako zwykły samolot pasażerski.

– Bez twojej wiedzy i zgody?

– Nikt nie podejrzewał zagrożenia – odparł Kazim. – Mniej więcej godzinę przed świtem urzędnik Air Afrique w Gao zameldował, że jeden z ich samolotów chce lądować, ponieważ grupa turystów ma ochotę zwiedzić miasto i przejechać się po rzece.

– I ten urzędnik uwierzył w to?

– Dlaczego miał nie uwierzyć? Dosyć często przedstawiciele Air Afrique proszą o taką zgodę w siedzibie ich linii w Algierze, i zawsze ją dostają.

– I co się potem stało?

– Według relacji kontrolerów lotniska i obsługi naziemnej samolot oznaczony jako Air Afrique podał właściwe dane identyfikacyjne. Ale kiedy już wylądował, wyjechał z niego samochód szturmowy. Zastrzelili wartowników, a potem zniszczyli osiem moich najnowocześniejszych myśliwców.

– A więc to właśnie słyszeliśmy z jachtu – rzekł Massarde. – Gdy zobaczyłem dym nad lotniskim, myślałem, że to katastrofa.

– To jeszcze nie wszystko… – westchnął Kazim.

– Czy zidentyfikowano zamachowców?

– Mieli jakieś nietypowe mundury bez żadnych oznaczeń.

– Ilu straciłeś ludzi?

– Tylko dwu strażników. Większość pracowników lotniska i piloci byli na szczęście w tym czasie na uroczystości religijnej.

Massarde spoważniał.

– Tu nie chodzi o żadne badanie skażeń. To mi wygląda na zamach stanu. Opozycja jest silniejsza, niż ci się zdaje.

– Opozycja? To tylko paru dysydentów z plemienia Tuaregów, z szablami i na wielbłądach. A tu był wyćwiczony oddział z nowoczesnym sprzętem bojowym!

– Opozycja mogła wynająć zawodowców.

– Za co? – spytał drwiąco Kazim. – To rzeczywiście byli zawodowcy; działali według planu. Po zabraniu tego amerykańskiego agenta zniszczyli myśliwce, żeby uniemożliwić pościg.

– Nie chcę więcej słyszeć o tych bzdurach – Massarde przybrał nagle ostry ton.

– Ludzie z obsługi lotniska twierdzą, ze szef oddziału wołał człowieka o nazwisku Gunn. Ten Gunn rzeczywiście wylazł nagle z jakiejś dziury na lotnisku. Zabrali go i polecieli prosto w kierunku północno-zachodnim, w stronę Algierii.

– To wszystko brzmi jak historyjka z kiepskiego filmu.

– To nie są żarty, Yves. – Głos Kazima był uprzejmy, lecz zdecydowany – Wygląda na to, że chodzi o coś znacznie poważniejszego, niż szukanie nafty. Mam wrażenie, że nasze wspólne interesy są zagrożone przez jakieś zewnętrzne siły.

Massarde zamyślił się nad hipotezą Kazima. Ich minimalne wzajemne zaufanie opierało się na szacunku dla sprytu i siły partnera. Massarde znał dobrze Kazima. Wiedział, że w razie konfliktu będzie to walka na śmierć i życie. Przez chwilę przyglądali się sobie. Massarde patrzył w oczy szakala, Kazim – w oczy lisa.

– Jakie masz powody, by tak sądzić?

– Wiemy już, że w łodzi, która wyleciała w powietrze, było trzech ludzi. Podejrzewam, że eksplozja miała zmylić nasz trop. Dwóch z nich dostało się na twój jacht, a trzeci, facet o nazwisku Gunn, dopłynął do brzegu i dostał się na lotnisko.

– Czy możliwe, żeby udało im się wszystko tak dobrze zgrać w czasie?

– Oczywiście, bo to są zawodowcy – powtórzył Kazim. – Zawiadomili komandosów o czasie i miejscu, z którego można zabrać Gunna. Zrobił to ten szpicel, który przedstawiał się jako Dirk Pitt.

– Skąd wiesz?

Kazim wzruszył ramionami.

– Łatwo się domyślić – spojrzał na Massarde'a. – Zapomniałeś już, że skorzystał z twojej radiostacji? Mógł się wtedy porozumieć ze swoim szefem, Sandeckerem. Właśnie po to on i Giordino weszli na twój jacht.

– Nie rozumiem jednak, dlaczego nie próbowali uciec z Gunnem.

– Po prostu dlatego, że ich złapałeś, zanim zdążyli z powrotem wskoczyć do rzeki i uciec na lotnisko.

– Po prostu? To dlaczego nie uciekli z kraju potem, jak już mieli helikopter? Do granicy Nigru jest stąd tylko sto pięćdziesiąt kilometrów. Mogli tam dotrzeć z tym paliwem, które mieli. Ucieczka w głąb kontynentu nie miała żadnego sensu, kradzież starego auta również. W tamtych okolicach nie ma mostów na rzece, nie mogą więc uciec przez południową granicę. Dokąd, u licha, oni jadą?

Stalowe oczy Kazima utkwione były w twarzy Massarde'a.

– Może tam, gdzie nikt się ich nie spodziewa.

– Na północ, na pustynię? – Massarde uniósł brwi.

– A gdzie by indziej?

– Bzdura.

– Jeśli masz lepszą teorię, chętnie posłucham.

Massarde potrząsnął sceptycznie głową.

– Po co mieliby kraść sześćdziesięcioletni samochód i jechać nim przez najbardziej bezludne miejsca na świecie? To czyste samobójstwo.

– Dotychczas wszystkie ich działania jakoś dawały się wytłumaczyć – zauważył Kazim. – To jakaś dziwna misja. Właściwie nie wiadomo, co się za tym kryje.

– Tajemnice wojskowe? Kazim zaprzeczył ruchem głowy.

– Wszystkie informacje o moich sprawach wojskowych są z pewnością w kartotekach CIA, KGB i MI6. Mali nie ma żadnych sekretnych planów wojskowych, które interesowałyby obce państwa; nawet naszych sąsiadów.

– Zapomniałeś o dwóch sprawach.

Kazim spojrzał zdziwiony.

– O czym?

– Fort Foureau i Tebezza.

Tak, pomyślał Kazim, to możliwe. Dla tych międzynarodowych rabusiów kopalnia złota i dochodowy zakład utylizacyjny to rzeczywiście łakome kąski.

– No, dobrze – powiedział – ale jeśli o to im chodzi, po co kręcą się tutaj, kilkaset kilometrów na południe?

– Tego nie wiem – przyznał Massarde. – Mój agent w ONZ twierdzi, ze szukają tu źródeł chemicznego skażenia, które rzekomo wypływa z Nigru i powoduje gwałtowny rozrost czerwonych glonów u ujścia.

– To tylko zasłona dymna. Ukrywają właściwy cel swojej operacji.

– … którym może być albo spenetrowanie Fort Foureau, albo problem przestrzegania praw człowieka w Tebezzy – dokończył Massarde.

Kazim milczał, pełen wątpliwości.

– Przypuśćmy, że Gunn, w chwili gdy go ewakuowano – Massarde ciągnął dalej – miał przy sobie ważne informacje. Czy można sobie wyobrazić jakiś inny powód tak skomplikowanej operacji ratowniczej? A w tym samym czasie Pitt i Giordino zdążali już na północ, w stronę naszych zakładów.

– Dowiemy się wszystkiego, jak ich złapiemy – rzekł Kazim.

W jego głosie znowu zabrzmiał gniew.

– Wszystkie jednostki wojskowe i policyjne mają rozkaz zamknąć drogi wyjazdowe z kraju. Cały obszar pustynny będzie obserwowany z samolotu. Jestem przygotowany na każdy wariant.

– Słusznie – rzekł Massarde.

– Nie przetrwają dwóch dni w tym upale.

– Wierzę w twoje metody, Zateb. Liczę na to, że jutro o tej porze będziesz już miał ich w garści.

– Nawet wcześniej.

– Tym lepiej – uśmiechnął się Massarde. Ale w głębi serca podejrzewał, ze z Pittem i Giordino nie pójdzie tak łatwo.

Kapitan Batutta zasalutował służbiście przed pułkownikiem Mansą.

– Naukowcy z ONZ są już w Tebezzy – oznajmił. Lekki uśmiech rozjaśnił twarz pułkownika.

– Myślę, że O'Bannion i Melika cieszą się z nowych rąk do pracy.

– Melika to stara, okrutna czarownica – skrzywił się Batutta. – Nie zazdroszczę mężczyźnie, który znajdzie się pod jej opieką.

– Ani kobiecie – dodał Mansa. – Melice nie sprawia to różnicy. Ludzie doktora Hoppera umrą tam najdalej za cztery miesiące.

– Generał Kazim nie będzie z tego powodu rozpaczał.

Do pokoju wszedł porucznik Djemaa, pilot czarterowego samolotu, który wiózł zespół Hoppera. Mansa spojrzał na niego pytająco.

– Wszystko poszło dobrze?

– Tak, panie pułkowniku. Wróciliśmy do Asselar, załadowaliśmy wszystkie ciała do samolotu i znowu polecieliśmy na północ. Potem ja i drugi pilot wyskoczyliśmy na spadochronach nad pustynią Tanezrouft, dobre sto kilometrów od najbliższego szlaku wielbłądów. Czekał tam na nas samochód.

– Samolot rozbił się i spłonął?

– Tak, panie pułkowniku.

– Czy sprawdziliście wrak?

– Tak. Podjechaliśmy tam samochodem. Przed skokiem ustawiłem stery tak, że maszyna przeszła w pionowe nurkowanie. Uderzyła w ziemię z szybkością naddźwiękową. Powstał krater głęboki na dziesięć metrów, a z samolotu, z wyjątkiem silników, nie ocalały kawałki większe niż pudełko pasty do butów.

Mansa był zadowolony.

– Generał Kazim się ucieszy. Możecie wszyscy spodziewać się awansu.

Spojrzał jeszcze raz na pilota.

– A pan, poruczniku Djemaa, będzie dowodził poszukiwaniami zaginionego samolotu.

– Poszukiwaniami? – spytał zdziwiony Djemaa. – Przecież ja wiem, gdzie on jest.

– A czy nie domyśla się pan, w jakim celu wsadziliście do niego te martwe ciała?

– Kapitan Batutta nie informował mnie o szczegółach całego planu.

– Stworzymy ochotniczą ekipę poszukującą szczątków samolotu – wyjaśnił Mansa – a następnie przekażemy tę sprawę międzynarodowej komisji, badającej przyczyny wypadków lotniczych. Z pewnością będą mieli duże kłopoty z identyfikacją zwłok i ustaleniem przyczyn wypadku. Pod warunkiem, że pan, poruczniku, dobrze wykonał swoją robotę.

– Usunąłem czarną skrzynkę – zapewnił go Djemaa.

– Bardzo słusznie. Możemy teraz ogłosić całemu światu zniknięcie samolotu naukowców ONZ i wyrazić w międzynarodowych środkach przekazu nasz głęboki żal z powodu tej straty.

28

Byli na wpół ugotowani popołudniowym upałem. Pitt siedział w cieniu samochodu na kamienistym dnie wąwozu. Bez słonecznych okularów czuł się zupełnie oślepiony przeraźliwym światłem pustyni. Oprócz rzeczy, które udało im się znaleźć w garażu w Bourem, nie mieli nic, co pozwoliłoby im przeżyć. Od słońca chroniły ich tylko ubrania, które mieli na sobie.Giordino, korzystając ze znalezionych w bagażniku narzędzi, odkręcił tłumik i część rury wydechowej, żeby zwiększyć prześwit pod samochodem. Ze względu na piaszczystą nawierzchnię zwiększyli również ciśnienie w oponach. Elegancki Voisin w tej niegościnnej okolicy przypominał leciwą, choć ciągle piękną królową, spacerującą przez Bronx w Nowym Jorku, nieco zdziwioną brzydotą dzielnicy.

Podróżowali głównie nocą, w świetle gwiazd, nie przekraczając dziesięciu kilometrów na godzinę. Zatrzymywali się często i podnosili maskę, by ochłodzić silnik. Nie było mowy o używaniu reflektorów. Pilot samolotu mógł je dostrzec nawet z dużej odległości. Często musieli również wysiadać z samochodu dla zbadania gruntu. Raz zdarzyło im się wjechać do rowu, innym razem musieli łopatą wykopywać się z dużej piaszczystej wydmy.Podróżowali bez kompasu i mapy, zdani tylko na orientację według gwiazd. Jechali wciąż na północ w głąb Sahary, trzymając się wyschniętego koryta rzeki.W ciągu dnia ukrywali się w rowach i wąwozach, przysypując samochód cienką warstwą piasku; dzięki temu wyglądał z lotu ptaka jak niewielka piaszczysta wydma o nietypowych kształtach.

– Co powiedziałbyś o szklance wody ze źródeł Sahary lub o malijskiej oranżadzie? – odezwał się Giordino. W jednej ręce trzymał butelkę miejscowej gazowanej oranżady, w drugiej zaś kubek ciepłego napoju o smaku siarki, który pochodził z kanistra z wodą wziętego z garażu w Bourem.

– Straszny smak – rzekł Pitt biorąc do ręki kubek i zatykając nos – ale musimy wypić mniej więcej trzy czwarte litra wody dziennie.

– Nie sądzisz, że powinniśmy ją racjonować?

– Na razie mamy jej pełno. Odwodnienie zaczyna się, kiedy pije się zbyt mało. Teraz pijmy, kiedy tylko mamy na to ochotę; potem będziemy się martwić.

– A co myślisz o porcji sardynek?

– To brzmi nieźle.

– Brakuje tylko sałatki nicejskiej.

– Myślisz chyba o sałatce z anchois?

– Nigdy nie umiałem ich od siebie odróżnić.

Załatwili się szybko z puszką sardynek. Giordino oblizywał palce.

– To zupełnie idiotyczne. Jeść ryby w samym środku pustyni.

– Dobre i to – Pitt uśmiechnął się.

Nagle zamilkł, nadsłuchując.

– Słyszysz coś? – spytał Giordino.

– Samolot – Pitt przyłożył rękę do ucha, żeby lepiej słyszeć – Nisko lecący odrzutowiec.

Wdrapał się na skarpę wąwozu w miejscu, gdzie rósł krzak tamaryszku i z ukrycia obserwował niebo.Odgłos silników odrzutowych dolatywał już bardzo wyraźnie, choć samolotu ciągle jeszcze nie było widać. Pitt, oślepiony przeraźliwym światłem, spuścił wzrok i dopiero wówczas dostrzegł samolot. Był zupełnie nisko, w odległości około sześciu kilometrów na południe. Stary amerykański Phantom, sądząc z oznaczeń, należał do malijskich sił zbrojnych. Maszyna zeszła poniżej stu metrów. Pomalowana na ochronny brunatny kolor, na tle żółto-szarego pejzażu przypominała ogromnego jastrzębia, który szóstym zmysłem wyczuł znajdujące się w pobliżu ofiary.

– Widzisz? – spytał Giordino.

– Phantom F-4 – odparł Pitt.

– Dokąd leci?

– Chyba przyleciał z południa.

– Myślisz, że nas szukają?

Pitt jeszcze raz spojrzał na palmowe gałęzie przyczepione do tylnych zderzaków Voisina. Doskonale pełniły swą funkcję. Na gładkiej powierzchni piasku nie było widać śladów opon wjeżdżającego do wąwozu samochodu.

– Załoga nisko lecącego helikoptera mogłaby dostrzec naszą obecność, ale pilot myśliwca nie ma możliwości patrzenia prosto w dół, chyba że specjalnie pochyli maszynę. A ten leci za szybko i za blisko ziemi, by wykonać taką ewolucję.Odrzutowiec był teraz tuż nad wąwozem. Giordino wczołgał się pod samochód, a Pitt nakrył głowę i ramiona gałęziami tamaryszku. Phantom zrobił jeszcze jedno okrążenie; tym razem przeleciał tuż nad ich kryjówką. Pitt wstrzymał oddech. Poczuł silny podmuch powietrza wyrzucający chmurę piasku i gorący oddech spalin odrzutowca. Maszyna była tak blisko, że można było niemal rzucić w nią odłamkiem skały. I nagle wszystko ucichło.Pitt wyjrzał ostrożnie z wąwozu. Samolot malał wolno na horyzoncie. Widocznie pilot nie znalazł tu nic interesującego. Trwali jednak bez ruchu jeszcze przez kilka minut, na wypadek, gdyby pilot, zauważywszy coś podejrzanego, chciał tu wrócić.

Odgłos samolotu ucichł wreszcie i pustynia znowu stała się spokojna i milcząca.Pitt ześliznął się z powrotem do rozpadliny, akurat w momencie, kiedy Giordino wygrzebywał się spod samochodu.

– O mały włos – rzucił Giordino, strzepując z ręki stado mrówek.

Pitt w zamyśleniu przesypywał piasek przez palce.

– Kazim domyślił się jednak, że jedziemy na północ. Na szczęście nie umie nas znaleźć.

– Nie mieści mu się w głowie, żeby taki jaskrawy samochód można było tak dokładnie zamaskować na pustyni.

– Na pewno nie jest tym wszystkim zachwycony.

– Zachwycony? Założę się, że wpadł w szał.

Pitt przyglądał się zachodzącemu słońcu.

– Za godzinę zrobi się ciemno i możemy ruszać w drogę.

– Jak wygląda dalej teren?

– Pojedziemy korytem rzeki. Czyli tak samo jak przedtem: płasko, piasek ze żwirem. Trzeba tylko uważać na ostre kamienie.

– Jak daleko odjechaliśmy od Bourem?

– Według licznika sto szesnaście kilometrów, ale w prostej linii mniej.

– I ciągle nie ma śladu przemysłu ani wysypiska.

– Nie, nawet kosza na śmieci.

– Nie wiem, czy jest sens dalej szukać – rzekł Giordino. – Żadne chemiczne świństwo nie mogło przedostać się suchym korytem rzeki z odległości stu kilometrów aż do Nigru.

– Rzeczywiście, wygląda to dość beznadziejnie.

– Więc jedźmy do granicy algierskiej.

– Nie starczy nam paliwa – Pitt potrząsnął głową. Ostatnie dwieście kilometrów do transsaharyjskiego szlaku motorowego musielibyśmy przejść pieszo. Umrzemy, zanim przejdziemy połowę tej trasy.

– Więc-co robimy?

– Jedziemy dalej na północ.

– Jak daleko?

– Aż znajdziemy to, czego szukamy.

– A więc jedno jest pewne – nasze kości ozdobią pejzaż Sahary.

– Coś jednak możemy uzyskać: wyeliminować przejechaną dotychczas część pustyni jako źródło skażenia – rzekł Pitt spokojnie.

– Słuchaj, Dirk, wiele rzeczy udało nam się zrobić razem w ciągu ostatnich kilku lat. Głupio byłoby skończyć w takim zapomnianym od Boga i ludzi miejscu.

– Taki stary lis nie powinien się łatwo poddawać – Pitt uśmiechnął się słabo.

– Już widzę tytuły w gazetach – Giordino był ciągle pesymistycznie nastrojony.

"Dwaj dyrektorzy Agencji Badań Morskich i Podwodnych zaginęli w samym środku Sahary. Kto mógłby się spodziewać…" – umilkł na chwilę. – Słyszałeś?

Pitt znieruchomiał.

– Tak…

– Ktoś śpiewa po angielsku. Boże, czy to już przedśmiertne omamy?

Wyraźnie słyszeli tony starej piosenki "My darling Clementine". Odróżniali nawet dochodzące już z bliska słowa. Porzuciłaś mnie na zawsze, obrzydliwa Clementine…

– Facet idzie w naszą stronę – szepnął Giordino, chwytając duży klucz samochodowy.

Pitt podniósł z ziemi kilka kamieni. Schowali się za samochód, gotowi do obrony.W tym kanionie, w tej kopalni, pośród różnych starych łajn, Żył raz sobie zacny górnik wraz z córeczką Clementine. W głębi wąwozu ukazał się człowiek prowadzący jakieś zwierzę. Śpiew nagle się urwał. Mężczyzna stanął jak wryty na widok kształtu przysypanego piaskiem. Przyglądał się zdumiony dziwnemu zjawisku. Podszedł bliżej, ciągnąc za sobą zwierzę. Stanął i zaczął strzepywać piasek z dachu samochodu.

Wyszli ze swego ukrycia i stanęli twarzą w twarz z nieznajomym. Wyglądał jak przybysz z innej planety. Nie był z pewnością Tuaregiem, a zwierzę nie było wielbłądem. Zupełnie nie pasowali do Sahary. Byli z innej epoki i z innej szerokości geograficznej.

– Może śmierć przestała już chodzić z kosą – szepnął do siebie Giordino.

Mężczyzna ubrany był jak traper ze starych westernów; wielki kapelusz Stetsona, stare dżinsy na szelkach oraz zniszczone długie, skórzane buty. Wokół szyi miał zawiązaną czerwoną chustkę, która jednocześnie osłaniała mu dół twarzy. Wszystko to sprawiało, że wyglądał jak bandyta z zamierzchłych czasów.Podobne do muła zwierzę obładowane było pakami prawie tak wielkimi, jak ono samo. Znajdowały w nich niezbędne do życia na pustyni rzeczy: duże kanistry z wodą, koce, puszki konserw, a także kilof, łopata i stary winchester.

– Już wiem – rzekł przerażony Giordino. – Jesteśmy na tamtym świecie. To postać z Disneylandu.

Nieznajomy opuścił chustkę odkrywając siwe wąsy i brodę. Miał zielone oczy, prawie tak jasne jak Pitt. Spod kapelusza wystawały szpakowate, z brązowym odcieniem włosy. Tego samego wzrostu co Pitt, był nieco od niego tęższy. Uśmiechał się przyjaźnie.

– Dobrze, chłopaki, że przynajmniej znacie mój język – rzekł serdecznie. – Bo stęskniłem się już za towarzystwem.

29

Popatrzyli niepewnie po sobie, potem znowu na starego pustynnego włóczęgę; obaj zaczęli podejrzewać, że umysł im się mąci.

– Skąd pan się tu wziął? – przerwał milczenie Giordino.

– Mógłbym was zapytać o to samo – odparł nieznajomy, wpatrując się w przykrytego piaskiem Voisina. – To pewnie was szukają te samoloty?

– A po co chce pan to wiedzieć? – spytał Pitt.

– No nie, chłopaki, jeśli mamy się bawić w dwadzieścia pytań, to lepiej sobie pójdę.

Intruz nie wyglądał na lojalnego obywatela Republiki Mali. Mówił żargonem chłopa ze środkowych Stanów i chyba to właśnie zaskarbiło mu nagłą, irracjonalną sympatię Pitta.

Назад Дальше