Sahara - Cussler Clive 23 стр.


– Nazywam się Dirk Pitt, a to jest Al Giordino. Tak, ci Malijczycy rzeczywiście nas ścigają.

– Nic szczególnego – stary wzruszył ramionami. – Oni tu w ogóle nie bardzo lubią cudzoziemców. – Jeszcze raz spojrzał na Voisina. – Jak, u diabła, udało wam się przejechać taki kawał po bezdrożu?

– Rzeczywiście, nie było łatwo, panie…

Nieznajomy zbliżył się i wyciągnął na powitanie żylastą, spracowaną dłoń.

– Wszyscy nazywają mnie "Kid".

Pitt mimowolnie uśmiechnął się.

– "Dzieciak"? Jak to możliwe? W pańskim wieku?

– W dawnych czasach, w Jerome w Arizonie, jak wracałem z jakiejś wyprawy, waliłem prosto do mojej ulubionej knajpy. A kumple od razu wołali: "patrzcie, Kid znowu jest w mieście". I jakoś tak już zostało.

– Muł nie jest chyba najlepszy w tych okolicach – Giordino zainteresował się towarzyszem podróży starego. – Nie byłoby praktyczniej wędrować z wielbłądem?

– Po pierwsze – rzekł Kid wyniośle, jakby lekko urażony – Pan Periwinkle nie jest mułem, ale osłem, tyle że dużym. Po drugie, to prawda, że wielbłądy dłużej wytrzymują bez wody, ale osły też są stworzone do życia na pustyni. Znalazłem Pana Periwinkle osiem lat temu, jak brykał sobie wolno w Nevadzie. Okiełznałem, oswoiłem, a gdy przyszło jechać na Saharę – załadowałem na statek, no i jesteśmy tu razem. Nie jest tak kapryśny jak wielbłądy, zjada mniej, a potrafi udźwignąć tyle samo ładunku.

– Fakt, wspaniałe zwierzę – rzekł pojednawczo Giordino.

– Wyglądacie, jakbyście się szykowali do drogi. Szkoda; miałem nadzieję, że pogadamy trochę. Już kawał czasu nikogo nie spotkałem, z wyjątkiem Araba, który prowadził wielbłądy na targ do Timbuktu. A i to było trzy tygodnie temu. Teraz chyba tysiąc lat będę tu łaził, zanim spotkam następnych Amerykanów.

– Może rzeczywiście posiedźmy tu jeszcze trochę – zaproponował Giordino. – Pan na pewno mógłby nam powiedzieć coś ciekawego o tej okolicy.

Pitt zgodził się bez wahania. Otworzył szeroko tylne drzwi samochodu, zapraszając starego do środka. Kid przyglądał się skórzanym siedzeniom, jakby były pokryte szczerym złotem.

– Boże, zapomniałem już, jak wygląda miękka kanapa. Z przyjemnością skorzystam – powiedział, dał nurka do wnętrza i rozparł się wygodnie.

– Mamy tylko puszkę sardynek, ale chętnie się z panem podzielimy – zaproponował Giordino z podejrzaną hojnością.

– Nie, nie ma mowy! Mam całą kupę konserw. Będziecie moimi gośćmi. Co byście powiedzieli na gulasz wołowy?

Pittowi aż oczy wyszły na wierzch z radości. Miał stanowczo dość sardynek.Słońce zniknęło już za horyzontem, ale niebo wciąż było jasne. Powietrze nad pustynią szybko stygło; znowu można było nim oddychać. Stary wędrowiec spętał Pana Periwinkle'a, który tymczasem znalazł na pozornie martwym zboczu wąwozu kępkę cherlawej trawy i żuł ją ze smakiem. Kid otworzył puszkę z gulaszem, dodał trochę wody i podgrzał na kuchence olejowej, po czym rozłożył apetyczną potrawę na blaszane talerze, które też wyciągnął ze swoich zapasów.Jedli gulasz, przegryzając sucharami. Kończąc swoją porcję Pitt gotów był przysiąc, że jeszcze nigdy w życiu nic mu aż tak nie smakowało. Niewielka w gruncie rzeczy ilość pożywienia znakomicie poprawiła jego samopoczucie. Kiedy skończyli, Kid wyciągnął z tobołów w połowie wypełnioną złocistym płynem butelkę Old Overholt. Puścił ją w kółko.

– No, chłopaki – rzekł – myślę, że teraz moglibyście już powiedzieć staremu, co robicie w tak paskudnej części świata, i to z gablotą, która jest chyba równie stara jak ja.

– Szukamy źródła skażenia, zatruwającego Niger i Atlantyk – odparł Pitt szczerze.

– Skażenie? Ciekawe, skąd to się może tutaj brać?

– Z jakichś zakładów chemicznych albo z wysypiska śmieci.

– Nie widziałem niczego takiego w tych stronach – stwierdził Kid.

– Nie ma jakiegoś dużego zakładu w tej części Sahary? – próbował upewnić się Giordino.

– Nic mi nie przychodzi do głowy; chyba tylko Fort Foureau.

– Ten francuski zakład utylizacji odpadów?

– Tak, to rzeczywiście wielki zakład. Przechodziliśmy tamtędy z Panem Periwinkle parę miesięcy temu. Przegonili nas, nie wiadomo dlaczego. Bombę atomową tam budują, czy co?

Pitt wypił przypadający nań łyk żytniówki i podał butelkę Giordinowi.

– Fort Foureau jest kilkaset kilometrów od Nigru – powiedział. – Skażenia nie mogłyby się przenosić aż tak daleko.

Kid zastanawiał się przez chwilę.

– Mogłyby – rzekł wreszcie – jeśli zakład jest położony nad Oued Zarit.

– Oued Zarit? Co to takiego?

– Legendarna rzeka, która płynęła tu jeszcze sto trzydzieści lat temu. Potem wyschła, albo raczej zapadła się w piaski. Nomadzi, w ich liczbie również ja, są przekonani, że Oued Zarit nadal płynie pod ziemią i zasila wody Nigru.

– Może to jakiś akwifer?

– Co takiego? – zdziwił się tym razem Kid.

– Warstwa wodonośna – wyjaśnił Pitt. – Zwykle są to luźne żwiry albo wypłukany, dziurawy piaskowiec.

– Nie znam się na tym; wiem tylko, że w całym wyschniętym korycie, jak pokopiesz głębiej, to na pewno znajdziesz wodę.

– Nigdy nie słyszałem, żeby rzeka, która wyschła, płynęła potem tą samą drogą pod ziemią – rzekł Giordino.

– A ja słyszałem – odparł Kid. – Na przykład rzeka Mojave w Kalifornii płynie na dużym odcinku pod pustynią, pod ziemią wpada do jeziora i dopiero dalej biegnie po powierzchni. Legenda głosi, że pewien górnik, który dokopał się do groty kilkaset stóp pod ziemią, znalazł tam regularny strumień, a w nim tony złotego piasku.

– Co o tym sądzisz? – spytał Pitt przyjaciela.

– Trudno powiedzieć, ale rzeczywiście wygląda na to, że w grę wchodzi tylko Fort Foureau. To strasznie daleko od Nigru, ale podziemny strumień mógłby przenosić skażenie nawet na większą odległość.

Kid machnął ręką w dół wąwozu.

– A wiecie wy, że koryto Oued Zarit jest tu blisko?

– Domyślam się – powiedział Pitt. – Jechaliśmy nim prawie całą drogę od Nigru. Skręciliśmy do tego wąwozu tylko po to, żeby się schować przed słońcem i samolotami.

– Na razie chyba udało wam się ich wykiwać.

– A pan? – zmienił temat Giordino, przekazując staremu butelkę. – Pan też szuka złota pod ziemią?

Kid studiował przez chwilę etykietkę, jakby zastanawiał się, czy ujawnić powód swojej wędrówki po Saharze. W końcu jednak podjął decyzję.

– Chyba mogę wam to powiedzieć… Tak, szukam złota, ale nie pod ziemią. Interesuje mnie wrak pewnego starego okrętu.

– Wrak – Pitt spojrzał na niego podejrzliwie. – Tu, w środku Sahary?

– Pancernik Konfederacji, mówiąc ściśle.

Dwaj pracownicy NUMA popatrzyli na siebie porozumiewawczo: obaj zastanawiali się, co z wyposażenia samochodu mogłoby posłużyć jako kaftan bezpieczeństwa. W oczach starego jednak – o ile mogli stwierdzić w słabym świetle zmierzchu – nie było objawów obłędu.

– Może to głupie pytanie – odezwał się Pitt – ale czy mógłby nam pan wytłumaczyć, w jaki sposób ten okręt Konfederacji znalazł się tutaj?

Kid pociągnął solidnie z flaszki i wytarł usta bez pośpiechu. Potem równie flegmatycznie rozłożył na piasku koc i wyciągnął się na nim, złożywszy ręce pod głową.

– Było to w kwietniu 1865 roku, na tydzień przed kapitulacją armii Południa. W Richmond w Virginii konfederaci załadowali na okręt o nazwie Texas skrzynie z ważnymi dokumentami państwowymi. Tak przynajmniej powiedziano kapitanowi. W rzeczywistości w skrzyniach było złoto.

– Nie sądzi pan, że to może być bajka, jak wiele innych opowieści o zaginionych skarbach? – spytał sceptycznie Pitt.

– Tę historię opowiedział na łożu śmierci prezydent Jefferson Davis. Twierdził, że tamtej nocy w roku 1865 załadowano na Texas całe złoto ze skarbca Konfederacji. Przywódcy Skonfederowanych Stanów, mieli nadzieję, że okręt przebije się przez blokadę w ujściu James River i przeczeka w jakimś obcym porcie aż do chwili, kiedy emigracyjny rząd podejmie na nowo walkę z Unią.

– Ale taki rząd w ogóle nie powstał; Jankesi pojmali i uwięzili Davisa – zauważył Pitt. – A co z Texasem?

– Stoczył piekielną bitwę z okrętami Unii i artylerią fortów nad Hampton Roads, ale wydostał się na zatokę Chesapeake i zniknął we mgle na Atlantyku. Nigdy więcej go nie widziano.

– I sądzi pan, że dopłynął do Afryki?

– Tak – odparł Kid stanowczo. – Natrafiłem na relacje Afrykanów i Francuzów z tamtego okresu, mówiące o jakimś monstrualnym okręcie bez żagli, który płynął w górę Nigru. Opis okrętu i data jego pojawienia się na rzece wskazują, że był to Texas.

– Jak okręt o tych rozmiarach i masie – sam pan mówi, że to pancernik! – mógł dopłynąć aż na Saharę? – spytał Giordino.

– To było jeszcze przed wielką suszą. W tej części Sahary była regularna pora deszczowa, a Niger zasilały liczne dopływy z północy. Jednym z nich był Oued Zarit. Źródło rzeki znajdowało się w górach Ahaggar, dobre sześćset mil na północny wschód stąd. Francuscy podróżnicy i oficerowie z ekspedycji wojskowych pisali, że mogą po niej pływać nawet duże statki. Moim zdaniem, Texas popłynął w górę Oued Zarit, wszedł na mieliznę i już tam pozostał, bo właśnie zaczął się okres wielkiej suszy, który trwa do dziś.

– Ale nawet po najgłębszej rzece nie można pływać pancernikiem! – upierał się Giordino.

– Zależy jakim. Texas był zbudowany specjalnie do operacji wojennych na James River. Miał płaskie dno i niewielkie zanurzenie. Jeśli coś tu jest niezwykłe, to to, że zdołał przepłynąć ocean i nie zatonął, jak Monitor.

– No właśnie – powiedział Pitt. – Dlaczego nie popłynęli wzdłuż brzegu, gdzieś do Ameryki Środkowej? Było tam wtedy jeszcze wiele bezludnych brzegów, przy których mogli się zatrzymać. Dlaczego mieliby ryzykować utratę złota i życia najpierw w burzliwym oceanie, a potem na obcym, jeszcze nawet dobrze nie opisanym kontynencie?

Kid wyjął z kieszeni na piersi hermetyczną metalową tulejkę a z niej cygaro; zapalił je drewnianą zapałką.

– Może zależało im na takim miejscu, w którym na pewno nie szukałaby ich flota Unii.

– Mogli je znaleźć bliżej. – Giordino przyłączył się do wątpliwości Pitta. – Dlaczego wybrali takie skrajne, desperackie rozwiązanie? Chyba nie mieli zamiaru tworzyć emigracyjnego rządu pośrodku pustyni?

– Mogli mieć inny powód do paniki – odparł Kid z lekkim wahaniem. – Podobno gdy okręt opuszczał Richmond, na pokładzie był Lincoln.

– Chyba nie Abraham Lincoln? – parsknął Giordino.

Stary wędrowiec skinął głową w milczeniu.

Pitt omal nie zakrztusił się kolejnym przypadającym nań łykiem żytniówki.

– A to kto znowu wymyślił?

– Kapitan kawalerii konfederackiej, niejaki Neville Brown. W 1908 roku powiedział to przed śmiercią lekarzowi w Charlestown w Południowej Karolinie. Twierdził, że dowodzony przez niego szwadron porwał Lincolna w kwietniu 1865 roku i przekazał go w Richmond kapitanowi Texasa.

– Przedśmiertne majaczenia – mruknął lekceważąco Giordino. – Gdyby Lincoln przepłynął wtedy Atlantyk, musiałby chyba wracać Concorde'em, żeby zdążyć na spektakl w Teatrze Forda, podczas którego zginął.

– Przyznam, że i ja nie bardzo to rozumiem – rzekł Kid.

– Fascynująca historia – powiedział Pitt – ale trudno ją brać poważnie.

Stary ożywił się nagle.

– Nie będę się upierał co do Lincolna, ale mogę się założyć o Pana Periwinkle'a i całą resztę mojego dobytku, że Texas, złoto kości załogi leżą gdzieś tutaj, w tych piaskach. Już pięć lat włóczę się po Saharze i Bóg mi świadkiem, znajdę ten okręt, chyba że wcześniej umrę.

Pitt spojrzał na starego poszukiwacza z sympatią i szacunkiem. Nieczęsto zdarzało mu się spotykać ludzi dążących do celu z taką determinacją i konsekwencją. Niezłomna wiara w realność tego celu, w możliwość jego osiągnięcia, przypominała Pittowi postać starego górnika z filmu "Skarb Sierra Mądre".

– Szansę ma pan niewielkie – powiedział. – Przecież tu są ruchome piaski. Po stu

trzydziestu latach okręt może być kompletnie zasypany.

– Mam dobry wykrywacz metali – odparł stary i zamilkł, najwyraźniej pogrążony w myślach.

Milczeli również obaj pracownicy NUMA. W końcu jednak Giordino przerwał ciszę.

– Chyba powinniśmy już ruszyć, jeśli chcemy zrobić solidny kawałek drogi przed świtem.

Dwadzieścia minut później silnik oczyszczonego z piasku Voisina zaterkotał równo. Pożegnali się z Kidem i Panem Periwinkle. Stary wędrowiec nalegał, aby wzięli trochę konserw z jego zapasów. Naszkicował im również prostą mapę starego koryta rzeki, zaznaczając charakterystyczne punkty krajobrazu i studnie, jakie spotkają po drodze do Fort Foureau.

– Daleko to? – spytał Giordino.

– Około stu dziesięciu mil. Mam nadzieję, chłopaki, że znajdziecie to, czego szukacie.

– Życzymy panu tego samego – powiedział z uśmiechem Pitt, ściskając dłoń starego.

Otworzył drzwiczki samochodu i usiadł za kierownicą; niemal żałował, że nie może dłużej porozmawiać z tym niezwykłym człowiekiem.

– Dziękujemy za wspaniałą ucztę i za wałówkę – rzekł Giordino.

– Cieszę się, że mogłem wam w czymś pomóc.

– Przepraszam, że o to pytam, ale cały czas mam wrażenie, że skądś pana znam.

– Nie ma za co przepraszać. Ale nie pamiętam, chłopaki, żebym was kiedy spotkał.

– A nie obrazi się pan, jeśli spytam o pańskie prawdziwe nazwisko?

– Nie, nie obrażam się tak łatwo. Chociaż to trochę dziwne nazwisko – dlatego prawie nigdy go nie używam.

– Trochę dziwne? – Giordino cierpliwie czekał na odpowiedź.

– Nazywam się Give Cussler – powiedział wreszcie Kid. Giordino uśmiechnął się przyjaźnie.

– Może i ma pan rację; trochę dziwne…

Odwrócił się na pięcie, obszedł samochód dokoła i zajął miejsce obok Pitta. Kiedy Voisin ruszył dnem wąwozu w stronę koryta wyschniętej rzeki, Giordino obejrzał się jeszcze, by pomachać Kidowi ręką na pożegnanie. Ale stary człowiek i jego wierny osioł zniknęli już w ciemnościach.

Назад Дальше