Część III. Tajemnice pustyni
Waszyngton, Dystrykt Columbia, 18 maja 1996
30
Concorde w barwach Air France dotknął kołami betonu lotniska Dullesa i pokołował w stronę nie oznaczonego hangaru rządowego w pobliżu dworca towarowego. Nad lotniskiem wisiały ciężkie chmury, ale jak dotąd nie spadła nawet kropla deszczu. Zaledwie do samolotu podjechał wózek ze schodkami i otworzyły się drzwi, ukazał się w nich Rudi Gunn. Ściskając mocno paski plecaka, jakby była tam aparatura podtrzymująca jego życie, pospieszył do czekającego przy schodkach czarnego forda.
Kierowca miał na sobie mundur policji miejskiej. Z migającymi światłami i wyjącą syreną pomknęli ulicami stolicy do budynku NUMA. Na szczęście przechodnie nie zwracali szczególnej uwagi na sygnały. Na tylnym siedzeniu pędzącego samochodu policyjnego Gunn czuł się bowiem trochę jak świeżo schwytany przestępca. Nie przeszkodziło mu to jednak w czysto estetycznych doznaniach. Zauważył na przykład niezwykły, ołowianozielony odcień wód Potomacu, gdy przecinali rzekę mostem Rochambeau.Samochód nie zatrzymał się przed głównym wejściem do Agencji, lecz z piskiem opon okrążył budynek i po pochylni wśliznął się do podziemnego garażu. Stanął przed drzwiami windy, gdzie czekali dwaj uzbrojeni strażnicy. Pod ich eskortą Gunn wjechał windą na czwarte piętro i długim korytarzem dotarł do sali konferencyjnej NUMA. Sam już, bez opiekunów, wszedł do dużej sali, bogato wyposażonej w nowoczesny sprzęt do prezentacji wizualnej.Przy długim mahoniowym stole siedziało kilka osób – mężczyzn i kobiet; patrzyli na doktora Chapmana, który wykładał coś, stojąc przed wielkim ekranem. Całą powierzchnię ekranu zajmowała mapa środkowego Atlantyku przy brzegach Afryki. Na widok przybysza Chapman zamilkł. W sali konferencyjnej zrobiło się cicho jak makiem zasiał.
Admirał Sandecker wstał, odsunął krzesło i podszedł do Gunna; nieoczekiwanie uścisnął go jak brata, któremu udało się przeżyć ciężką operację.
– Dzięki Bogu, żeś się stamtąd wyrwał! – Głos admirała zdradzał niezwykłą emocję.
– Dobrą miałeś podróż z Paryża?
– Czułem się trochę jak banita: sam w pustym Concordzie.
– Nie było pod ręką żadnej maszyny wojskowej. Nie mieliśmy innego wyjścia, jak wyczarterować samolot pasażerski.
– No i dobrze, ale ciekawe, co powiedzieliby na to podatnicy.
– Na pewno by nie protestowali, gdyby wiedzieli, że tu chodzi o ich życie.
Sandecker zaczął przedstawiać uczestników narady.
– Znasz chyba wszystkich, z wyjątkiem trzech osób… Doktor Chapman i Hiram Yaeger podeszli bliżej, by się przywitać;uścisnęli dłoń Gunna z widoczną radością. Zbliżyli się też inni, których jeszcze nie znał: doktor Muriel Hoag, kierująca w Agencji pracownią biologii morskiej, i doktor Evan Holland, ekspert w dziedzinie ochrony środowiska.
Muriel Hoag była bardzo wysoka i chuda, jak specjalnie głodzona modelka. Kruczoczarne włosy miała mocno ściągnięte do tyłu i spięte w kok; piwne oczy patrzyły surowo przez okrągłe szkła okularów. Nie stosowała żadnego makijażu. I słusznie – pomyślał Gunn – bo nawet największy mistrz charakteryzacji z Hollywood nie poradziłby sobie z tak brzydką twarzą.Evan Holland, specjalizujący się w chemii skażeń środowiskowych, wyglądał z bliska jak basset zaskoczony nagłym widokiem żaby na dnie swojej miski. Jego uszy były co najmniej dwa razy za duże w stosunku do głowy, długi nos był śmiesznie zaokrąglony na końcu. Ale Holland tylko z pozoru mógł uchodzić za poczciwego fajtłapę. W rzeczywistości był jednym z najzdolniejszych, najbystrzejszych badaczy w swojej branży.Dwóch innych – Chipa Webstera, analityka zdjęć satelitarnych, i Keitha Hodge, naczelnego oceanografa Agencji – Gunn już znał.
– Ktoś zadał sobie dużo trudu, żeby wyciągnąć mnie z Mali – powiedział, zwracając się do Sandeckera.
– To Hala Kamil osobiście zezwoliła na użycie grupy taktycznej Organizacji Narodów Zjednoczonych.
– Oficer dowodzący operacją, pułkownik Levant, nie wyglądał na zachwyconego.
– Tak, musiałem użyć trochę łagodnej perswazji, żeby przekonać Levanta i jego szefa, generała Boćka. Ale kiedy zrozumieli, jak ważne są twoje materiały, zgodzili się udzielić wszelkiej pomocy.
– To była cholernie skomplikowana operacja – stwierdził z podziwem Gunn. – Niesamowite, że wymyślili to wszystko i wykonali w ciągu paru godzin.
Jeśli liczył, że pozna dalsze szczegóły, rozczarował się. W każdym geście Sandeckera widoczna była niecierpliwość. Nie zaproponował Gunnowi nawet kawy, choć taca z kawą i ciasteczkami stała w zasięgu jego ręki. Chwycił go za ramię i niemal przemocą usadził w fotelu na końcu długiego konferencyjnego stołu.
– Do rzeczy – powiedział. – Wszyscy umieramy z ciekawości: podobno zidentyfikowałeś związek, powodujący ekspansję tych czerwonych glonów.
Gunn umieścił na stole plecak, otworzył go i zaczął wydobywać zawartość. Bardzo ostrożnie odwinął z miękkiej szmatki szklane fiolki z próbkami wody. Potem wyjął dyskietki z danymi i położył je na stole. Wreszcie zaczął mówić.
– Tu są próbki wody, a tutaj wyniki moich pomiarów i analiz komputerowych. Chyba miałem trochę szczęścia w badaniach. To, co stymuluje czerwony zakwit, to jakiś w najwyższym stopniu nietypowy związek organometaliczny, połączenie syntetycznego aminokwasu z kobaltem. W tej wodzie są również jakieś ślady substancji promieniotwórczych, ale nie sądzę, by akurat to wpływało na rozwój glonów.
– Jakim cudem mogliście robić badania w tych warunkach?- spytał Chapman. – Podobno krajowcy nie ułatwiali warn życia.
– Tak, mieliśmy drobną utarczkę z flotą Beninu, ale szczęśliwie wszystkie moje instrumenty uratowały się.
– Utarczkę – powtórzył Sandecker z ironicznym uśmiechem.
– Zniszczyliście połowę floty Beninu i helikopter; byłem po tym przesłuchiwany przez CIA w sprawie "nielegalnych operacji, prowadzonych w Afryce".
– I co im pan powiedział?
– Nie martw się, nałgałem. Mów dalej.
– Ogień z kanonierki Beninu zniszczył jednak nasz system łączności. Dlatego nie mogłem przesłać wyników drogą radiową.
– Chciałbym jeszcze raz przebadać te próbki wody – oświadczył Chapman. – A Hiram Yaeger mógłby w tym czasie sprawdzić twoje analizy komputerowe.
– Zgoda – powiedział Yaeger i ostrożnie zebrał ze stołu dyskietki. – Wezmę się od razu do roboty; tutaj i tak nie na wiele się przydam.
Zaledwie komputerowiec opuścił salę, Gunn wbił wzrok w Chapmana.
– Człowieku, powtarzałem wszystkie testy po dwa – trzy razy. Niczego innego tu nie znajdziecie, jestem pewien.
Chapman wyczuł ton urazy.
– Ależ ani mi w głowie kwestionować twoje wyniki. Zrobiliście razem z Pittem i Giordino kawał cholernie ciężkiej roboty. To nie może pójść na marne. Dlatego chcę dostarczyć prezydentowi dane z podwójnym potwierdzeniem. Chodzi o to, by jak najszybciej użył swoich wpływów w Mali i zmusił ich przynajmniej do zablokowania źródła trucizny. To da nam czas na opracowanie metod jej neutralizacji i powstrzymanie rozwoju czerwonych glonów.
– Nie tak szybko – ostrzegł z powagą Gunn. – Znamy skład trucizny i zlokalizowaliśmy miejsce, w którym wpływa do rzeki, ale nie udało nam się znaleźć źródła.
– Tak, Pitt zdążył mi o tym powiedzieć – Sandecker zabębnił palcami po stole. – Przepraszam, że nie przekazałem wam tej złej nowiny, ale liczyłem, że zdjęcia satelitarne wyjaśnią zagadkę.
Muriel Hoag popatrzyła surowo w oczy Gunna.
– Nie bardzo rozumiem: śledziliście skutecznie tę substancję przez tysiąc kilometrów rzeki, a potem zgubiliście ją na lądzie?
– To proste – Gunn wzruszył ramionami, jakby opędzał się od muchy. – W miarę jak posuwaliśmy się w górę rzeki, stężenie sybstancji stopniowo rosło. I nagle spadło do zera: nasze instrumenty wykazywały już tylko zwykłe, powszechnie występujące zanieczyszczenia. Zaczęliśmy się kręcić tam i z powrotem, obserwując brzegi rzeki. I nic: żadnych wysypisk, żadnych magazynów, żadnych fabryk. Ani nad brzegami, ani w głębi lądu. Żadnych domów ani innych budowli – nic, tylko naga pustynia.
– Może to jakieś stare, zasypane już śmietnisko? – zasugerował Holland.
– Nie zauważyliśmy śladów jakichkolwiek wykopów.
– A może to matka natura uwarzyła tę zupę? – spytał Chip Webster. Najwyraźniej rozbawiło to pannę Hoag.
– Jeśli potwierdzi się diagnoza pana Gunna, że w tej miksturze jest jakiś syntetyczny aminokwas, to o żadnej "matce naturze" nie może być mowy. Takie substancje powstają tylko w laboratoriach biochemicznych. Oczywiście do połączenia z kobaltem mogło już dojść przypadkowo. Nie byłby to pierwszy przypadek w dziejach odkryć chemicznych.
– Ale jak, na litość boską, taka mikstura mogła powstać w środku Sahary? – zastanawiał się Chip Webster.
– I to w takim stężeniu – dodał Holland – że po przepłynięciu tysiąca kilometrów może jeszcze działać w oceanie jako steryd dla wiciowców!
Sandecker przeniósł wzrok na Keitha Hodge'a.
– Jakie są najnowsze dane o ekspansji tego paskudztwa?
Oceanograf, sześćdziesięcioletni mężczyzna o dziwnie nieruchomych, piwnych oczach, które nadawały statyczny wyraz jego chudej, kościstej twarzy, mógł – gdyby tylko odpowiednio go ubrać – uchodzić za postać, która opuściła ramy osiemnastowiecznego portretu.
– W ciągu ostatnich czterech dni obszar czerwonego zakwitu zwiększył się o trzydzieści procent. Tempo wzrostu przekracza nasze najgorsze przewidywania.
– Może jednak uda się powstrzymać ekspansję glonów, jeśli znajdziemy źródło skażenia i zablokujemy je, a doktor Chapman znajdzie szybko substancję neutralizującą?
– Musi ją znaleźć bardzo szybko – odparł Hodge. – Przy tym tempie rozmnażania najdalej za miesiąc zostanie przekroczony próg samowystarczalności: kolejne generacje będą się żywić poprzednimi i nastąpi żywiołowy rozwój, nawet bez dopływu sterydów z Nigru.
– Poprzednio mówił pan o trzech miesiącach! – zaatakowała go Muriel Hoag.
– Kiedy w grę wchodzi coś tak niezwykłego – Hodge wzruszył ramionami – jedyną rzeczą pewną jest niepewność.
Sandecker obrócił się razem z fotelem i popatrzył na wyświetlony na ścianie obraz; było to powiększenie satelitarnej fotografii terytorium Mali.
– W którym miejscu ta substancja wpływa do rzeki? – spytał. Gunn wstał i podszedł do ściany z wyświetlonym zdjęciem. Wziął kredkę i zakreślił nią niewielki obszar nad Nigrem powyżej Bourem.
– To gdzieś tutaj, w korycie wyschniętej rzeki, która kiedyś wpadała do Nigru.
Chip Webster nacisnął guzik pilota, powiększając wskazany przez Gunna fragment fotografii.
– Nie widać tu żadnych budynków ani ludzi – stwierdził. – Nie ma też śladów jakichkolwiek wykopów, a musiałyby być, gdyby ktoś zakopywał tu trujące odpady.
– To rzeczywiście zagadka – mruknął Chapman. – Skąd, u diabła, bierze się to paskudztwo?
– Pitt i Giordino jeszcze tam zostali – przypomniał Gunn. – Może coś znajdą.
– Wiadomo o nich coś nowego? – spytał Hodge.
– Nic, odkąd Pitt dzwonił z jachtu Yves'a Massarde'a – odparł Sandecker.
Hodge uniósł wzrok znad notesu.
– Yves Massarde? Czyżby to ta sama gnida?
– Znasz go?
Hodge skinął głową.
– Miałem z nim do czynienia cztery lata temu, przy okazji pewnego groźnego skażenia chemicznego na Morzu Śródziemnym. Jeden z jego statków, wiozący na składowisko w Algerii silnie rakotwórcze odpady chemiczne, znane jako PCB, pękł w czasie sztormu i zatonął. Osobiście od początku podejrzewałem, że to nielegalny fracht, a w dodatku afera ubezpieczeniowa. Wkrótce okazało się, że Algierczycy wcale nie mieli zamiaru przyjąć tego ładunku na swoje składowisko. Massarde zaczął kręcić, przedstawiał fałszywe dokumenty i stosował wszelkie możliwe kruczki prawne, żeby uniknąć odpowiedzialności. To jest taki facet, że jak mu podasz rękę, to musisz potem sprawdzić, czy masz wszystkie palce.
Gunn odwrócił się w stronę Webstera.
– Satelity zwiadowcze potrafią odczytać druk gazetowy. Może dałoby się skierować kamery któregoś z nich na pustynię na północ od Gao i poszukać Pitta i Giordina?
Webster pokręcił głową.
– Nic z tego. Moi ludzie w Krajowej Radzie Bezpieczeństwa donieśli, że w tej chwili wszystkie najlepsze kamery w kosmosie śledzą próbne starty nowych chińskich rakiet, wojnę domową na Ukrainie i walki na pograniczu syryjsko-irackim. Nie oddadzą ani minuty na poszukiwanie jakichś cywilów na Saharze. Mogę skorzystać tylko z najnowszego satelity geodezyjnego; ale wątpię, czy jego kamery rozróżnią ludzi na tle różnych dziwnych form krajobrazu.
– Nie rozpoznają człowieka na tle piaszczystej wydmy? – spytał z niedowierzaniem Chapman.
– Na Saharze nikt przy zdrowych zmysłach nie podróżuje po wydmach – odparł Webster. – Nawet miejscowi nomadzi omijają je, bo to prawie pewna śmierć. Pitt i Giordino mają dość rozumu, żeby unikać wydm jak zarazy.
– Mimo to powinieneś podjąć poszukiwania – nalegał Sandecker. Webster pokiwał niemal całkiem łysą głową. Tęgi kark i wylewający się brzuch upodobniały go do aktorów występujących jako "przedtem" w reklamach środków odchudzających.
– Mój bliski znajomy zajmuje się w Pentagonie analizą zdjęć satelitarnych. Spróbuję go namówić, żeby zbadał zdjęcia z naszego GeoSata na swoich wyspecjalizowanych komputerach. Myślę, że kto jak kto, ale on potrafi ich tam odszukać – jeśli tylko znajdą się w polu widzenia kamery.
– Czy pański satelita dostrzegł jakiś ślad samolotu, którym podróżowała ekipa badawcza WHO? – spytała Muriel.
– Niestety, nie. W czasie ostatniego przelotu nad terytorium Mali GeoSat zarejestrował co prawda dużą smugę dymu, ale to mogło być ognisko, rozpalone przez nomadów. Sprawdzimy to dokładniej w następnym przelocie.
– W tej części Sahary nie ma zbyt wiele drewna na ogniska – zauważył Sandecker.
– Co to za ekipa badawcza? – spytał Gunn, wyraźnie zaintrygowany.
– Grupa uczonych ze Światowej Organizacji Zdrowia – wyjaśniła Muriel. – Badają przyczyny dziwnej choroby, która szerzy się w pustynnych wioskach. Ich samolot zaginął gdzieś w drodze z Mali do Kairu.
– Czy była w tej grupie kobieta? Biochemik?
– Tak, biochemikiem zespołu była doktor Eva Rojas – potwierdziła Muriel. – Pracowałam z nią kiedyś na Haiti.
– Znasz ją? – spytał Sandecker, spoglądając na Gunna.
– Ja nie, ale Pitt ją zna. Coś tam z nią miał w Kairze.
– W takim razie dobrze, że nie wie o tej katastrofie – rzekł Sandecker. – I bez tego ma pewnie masę problemów.
– Nie ma dotąd żadnego potwierdzenia katastrofy – stwierdził Holland z nadzieją w głosie.
– Może lądowali przymusowo na pustyni i jakoś przeżyli – przyłączyła się Muriel.
– Obawiam się, że to tylko pobożne życzenia – Webster pokręcił głową sceptycznie.
– Myślę, że w tej sprawie maczał swoje brudne łapy generał Zateb Kazim.
– Pitt i Giordino rozmawiali z nim przez radio, tuż przed moim zejściem z jachtu – przypomniał sobie Gunn. – Odniosłem wrażenie, że to raczej paskudny typ.
– Bezwzględny jak wszyscy dyktatorzy w tej części świata – stwierdził Sandecker. – A przy tym wyjątkowo sprytny i chciwy. Z naszymi dyplomatami nawet rozmawiać nie chce, jeśli przedtem nie dostanie grubego czeku z Funduszu Pomocy Zagranicznej.
– Lekceważy zalecenia ONZ – dodała Muriel. – Nie wpuszcza transportów z pomocą humanitarną dla ludności.
– Co najgorsza – wtrącił Webster – wszyscy obrońcy praw człowieka, którzy ośmielają się pojechać do Mali i protestować, przepadają bez wieści.
– On i Massarde to para tęgich złodziei – powiedział Hodge.
– We dwójkę rozgrabili cały kraj i wpędzili go w nędzę…
– To już nie nasza sprawa – przerwał niecierpliwie Sandecker.
– Nie będzie życia ani w Mali, ani w Afryce, ani na całym globie, jeśli nie powstrzymamy fali czerwonego zakwitu. Dzisiaj tylko to jest ważne.
– Ale mamy już materiał, nad którym możemy pracować – odezwał się Chapman. – Jeśli wszyscy weźmiemy się do roboty, na pewno znajdziemy jakieś rozwiązanie.
– Zróbcie to jak najszybciej – powiedział Sandecker, mrużąc oczy. – Jeśli nie uda warn się w ciągu trzydziestu dni, nie będzie już żadnego ratunku.
31
Rześka bryza poruszała liście drzew w parku Palisades nad Hudsonem. Wśród liści, przyczepiony do gałęzi do góry nogami, tkwił bez ruchu mały, niebieskawoszary ptak. Ismaił Yerli przyglądał mu się przez lornetkę. Pozornie pochłonięty bez reszty tym zajęciem, nie przeoczył jednak człowieka, który już dwie minuty temu pojawił się na końcu alejki i zbliżał się bez pośpiechu. Po chwili wysoki, raczej przystojny mężczyzna, ubrany w drogą skórzaną marynarkę, stanął tuż za jego plecami.
– Kowalik białopierśny – powiedział cicho, spoglądając na ptaka zimnym spojrzeniem bladoniebieskich oczu. Jego płowe włosy rozdzielone były po lewej stronie idealnie prostym przedziałkiem.
– Sądząc z czarnej plamy na grzbiecie, to chyba samica – odparł Yerli, nie odejmując lornetki od oczu, Samiec jest pewnie gdzieś blisko. Może buduje gniazdo.
– Nieźle, Bordeaux – powitał Yerli przybysza używając służbowego pseudonimu. – Nie wiedziałem, że lubisz obserwować ptaki.
– Wcale nie lubię. Przyszedłem tu na twoje życzenie, Pergamon.
– Moje? Przecież to ty zażądałeś spotkania.
– Tak, ale nie na takim odludziu.
– Spotkania w kosztownych knajpach raczej nie pasują do moich wyobrażeń o konspiracji.
– A do moich nie pasuje mieszkanie w slumsach i krycie się po kątach – odparował złośliwie Bordeaux.
– Nie jest rozsądne zbytnio się afiszować.
– Posłuchaj, Pergamon. Moim jedynym zadaniem jest ochrona interesów pewnego człowieka, który, co warto dodać, bardzo dobrze za to płaci. FBI nie ma powodu mnie śledzić, dopóki nie podejrzewa mnie o szpiegostwo. A ponieważ nasza praca – w każdym razie moja praca – nie polega na kradzieży amerykańskich tajemnic, nie rozumiem, dlaczego miałbym się ukrywać w jakimś cuchnącym tłumie.
Pogardliwa opinia Bordeaux o pracy wywiadowczej nie bardzo pasowała do Yerliego.
Chociaż Bordeaux, szef wywiadu gospodarczego Entreprises Massarde na Stany Zjednoczone, od wielu lat regularnie współpracował z Pergamonem, nie znał jego prawdziwego nazwiska i, rzecz szczególna, nawet nie próbował poznać. Wiedział jednak, że Yerli jest agentem wywiadu francuskiego, który jedynie "dorabia" sobie – prawda, że grubo ponad służbową pensję, – dostarczając od czasu do czasu wartościowych dla Massarde'a informacji. Odbywało się to z przyzwoleniem pracodawców Yerliego, a to ze względu na liczne powiązania francuskich osobistości rządowych z Yves'em Massarde'em.
– Stajesz się nieostrożny, przyjacielu. Bordeaux wzruszył ramionami.
– Mam już dosyć tych prymitywnych Amerykanów. Nowy Jork jest kloaką. Zresztą cały ten kraj się rozpada: wszędzie podziały, wszędzie konflikty rasowe i etniczne. Jeszcze parę lat i w Stanach będzie taka sama wojna wszystkich ze wszystkimi, jak dzisiaj w Rosji i w całej posowieckiej Wspólnocie. Coraz bardziej chciałbym wrócić do Francji. To jedyny naprawdę cywilizowany kraj na całym globie.
– Słyszałem, że jeden z ludzi NUMA zdołał uciec z Mali – zmienił nagle temat Yerli.
– Tak, ten dureń Kazim pozwolił mu się wymknąć.
– Nie przekazałeś panu Massarde mojego ostrzeżenia?
– Ależ oczywiście, ostrzegłem go. A on z kolei przekazał to generałowi Kazimowi. Dwaj inni agenci NUMA zostali schwytani na jachcie pana Massarde, ale Kazim, przy całej swojej błyskotliwości, okazał się za głupi, żeby złapać trzeciego, no i ten uciekł; wywiózł go specjalny oddział taktyczny ONZ.
– Jak pan Massarde ocenia sytuację?
– Nie ma powodów do radości: wszystko to grozi jakąś oficjalną międzynarodową inspekcją w Fort Foureau.
– Niedobrze. Wszelka inspekcja w Fort Foureau to zagrożenie francuskiego programu nuklearnego.
– Pan Massarde doskonale zdaje sobie z tego sprawę – odparł Bordeaux ze złośliwą satysfakcją.
– A co z tymi naukowcami z WHO? Dzisiejsze gazety piszą, że ich samolot zaginął bez wieści.
– To jeden z lepszych pomysłów Kazima – odparł Bordeaux. – Upozorował katastrofę samolotu w jakiejś odległej części pustyni.