Sahara - Cussler Clive 25 стр.


– Upozorował? Ostrzegłem Halę Kamil przed możliwością prawdziwego zamachu bombowego na ten samolot.

– Twój plan odstraszenia ewentualnych dalszych ekspedycji WHO został zrealizowany z pewnymi drobnymi zmianami – stwierdził Bordeaux. – Samolot rzeczywiście jest rozwalony, ale zwłoki na pokładzie to nie doktor Hopper, i nie jego ludzie.

– A więc oni nadal żyją?

– Tak, ale w praktyce są już martwi. Kazim wysłał ich do Tebezzy. Yerli zamyślił się głęboko, zanim podjął rozmowę.

– Myślę, że Kazim popełnił błąd. Powinien był raczej od razu ich wykończyć, a nie dręczyć niewolniczą pracą w kopalni. W razie wpadki to będzie dodatkowy punkt przeciwko niemu.

– Nie będzie żadnej wpadki. Z Tebezzy jeszcze nikt nie uciekł. Każdy, kto trafia do tej kopalni, zostaje w niej na zawsze. – W głosie Bordeaux nie było żadnych emocji.

Yerli wyciągnął z kieszeni papierową chusteczkę i zaczął przecierać szkła lornetki.

– Czy Hopper odkrył coś, co mogłoby skompromitować Fort Foureau?

– Nie, ale dostatecznie dużo, żeby wzbudzić niezdrowe publiczne zainteresowanie tym rejonem.

– Co wiadomo o tym pracowniku NUMA, który uciekł?

– Nazywa się Gunn, jest wicedyrektorem Agencji.

– A więc ktoś, kto dużo może.

– To prawda.

– Gdzie jest teraz?

– Śledziliśmy samolot, którym go ewakuowano. Dotarł do Paryża, a potem poleciał Concorde'em do Waszyngtonu. Z lotniska zawieźli go prosto do centrali NUMA. Moi informatorzy podawali godzinę temu, że wciąż jeszcze tam przebywa.

– Wiadomo coś o informacjach, które przywiózł z Mali?

– Nie wiemy, jakie informacje zdołał zebrać w czasie żeglugi po Nigrze. Ale pan Massarde jest przekonany, że Gunn nie dowiedział się niczego, co demaskowałoby operację Fort Foureau.

– Kazim będzie miał niezłą frajdę, jak weźmie na spytki dwóch pozostałych Amerykanów.

– Niestety, dostałem w ostatniej chwili wiadomość, że ci dwaj też uciekli.

– Merde! – warknął Yerli z wściekłością. – Kto tym razem spieprzył robotę?

Bordeaux wzruszył ramionami.

– Nieważne, kto spieprzył; to nie nasza sprawa. Najważniejsze, że nadal są w Mali i raczej nie mają szans wydostać się za granicę. Kazim na pewno ich złapie, to tylko kwestia godzin.

– Powinienem pojechać do Waszyngtonu i poszperać w NUMA. Może dowiem się w końcu, co kryje się za całą tą wyprawą, poza zwykłym badaniem skażeń.

– Zostaw to na razie. Pan Massarde ma dla ciebie inną robotę.

– Czy uzgodnił to z moimi przełożonymi?

– Oficjalną zgodę na wykonywanie zadań w innym kraju dostaniesz najdalej za godzinę.

Yerli milczał. Znów popatrzył przez lornetkę na kowalika, który – wciąż z łebkiem do dołu – posuwał się po gałęzi, wydłubując coś spod kory.

– Czego właściwie chce Massarde?

– Masz pojechać do Mali; będziesz jego łącznikiem przy generale Kazimie.

Yerli przyjął wiadomość z kamienną twarzą.

– Parę lat temu spędziłem osiem miesięcy w Mali – powiedział, nie odrywając lornetki od oczu. – Paskudne miejsce. Ale ludzie raczej sympatyczni.

– Jeden z samolotów Entreprises Massarde jest do twojej dyspozycji na lotnisku La Guardia. Masz być na pokładzie o szóstej wieczór.

– A więc mam być niańką Kazima i strzec go przed popełnianiem dalszych głupstw…

Bordeaux przytaknął.

– Stawka jest za duża, by zostawić inicjatywę szaleńcowi. Yerli schował lornetkę do skórzanego futerału przewieszonego przez ramię.

– Kiedyś śniło mi się, że umieram… na pustyni – powiedział cicho. – Modlę się do Allacha, żeby to był tyłka sen.

W typowym pokoju bez okien w którejś z mało znanych części Pentagonu major lotnictwa wojskowego Tom Greenwald odłożył słuchawkę telefonu. Zawiadomił właśnie żonę, że wróci na kolację później niż zwykle. Przez dobrą minutę odpoczywał, by przestawić swoje myśli z tego, co robił jeszcze przed chwilą, kiedy to analizował zdjęcia satelitarne z walk między oddziałami rządowymi i demokratycznymi powstańcami w Chinach, na pracę, do której miał się zabrać teraz.W specjalnej, ultranowoczesnej aparaturze analitycznej Pentagonu zainstalował film, zrobiony kamerami GeoSata, przysłany tutaj kurierem przez Chipa Webstera z NUMA. Gdy wszystko było gotowe, zasiadł w wygodnym fotelu z konsoletą zdalnego sterowania w poręczy. Otworzył puszkę coli i, patrząc przez cały czas na monitor telewizyjny wielkości małego ekranu kinowego, zaczął manipulować przyciskami, pokrętłami i suwakami konsolety.

Zdjęcia z GeoSata przypomniały mu dawne czasy. Tak wyglądały zdjęcia z satelitów szpiegowskich dobre trzydzieści lat temu. Oczywiście, GeoSat miał inne przeznaczenie. Ponieważ rejestrował formy geologiczne i cieki wodne, nie była mu potrzebna taka precyzja kamer, jaką dysponowały najnowsze satelity szpiegowskie Pyramider i Houdini, wynoszone na orbitę promami kosmicznymi. Różnica jakości zdjęć była dla Greenwalda szokująca, choć przyznawał, że w porównaniu z używanym przedtem przez 20 lat LandSatem, GeoSat stanowił ogromny postęp: jego kamery widziały w ciemności, przez grubą warstwę chmur, a nawet przez kłęby gorącego dymu.

Na ekranie pojawiały się kolejne fragmenty obejmującej całą północną część Mali pustyni. Greenwald, posługując się specjalnym programem komputerowym, powiększał każdy interesujący go szczegół i starannie korygował ostrość. Już po paru minutach potrafił w drobnych, ledwie zauważalnych plamkach rozpoznać przelatujące samoloty lub karawany wielbłądów, ciągnące z kopalni soli w Taoudeni na południe, do Timbuktu.Zdjęcia przenosiły go coraz bardziej na północ, w stronę Azaouad, rozległego piaszczystego terytorium w obrębie Sahary. Coraz mniej było śladów obecności ludzkiej. Tu i ówdzie, w sąsiedztwie samotnych studni, Greenwald rozróżniał nawet szkielety dużych zwierząt, zapewne wielbłądów. Ale zidentyfikować człowieka, zwłaszcza stojącego lub idącego, wydawało się strasznie trudne, nawet dla cudów elektroniki, jakimi dysponował.

Po godzinie musiał zrobić chwilę odpoczynku. Przetarł zmęczone oczy. Od wpatrywania się w ekran rozbolała go głowa, ale nie znalazł dotąd najdrobniejszego nawet śladu obecności dwóch poszukiwanych przez niego ludzi. Choć przebadał już wszystkie, nawet najbardziej oddalone od Nigru obszary, do których, według jego obliczeń, mogli dotrzeć pieszo – wciąż nie miał żadnych rezultatów.Właściwie mógł uznać, że wykonał już to, czego się podjął, zakończyć pracę i pojechać do domu. Postanowił jednak przeprowadzić jeszcze jedną próbę. Długoletnie doświadczenie nauczyło go bowiem, że poszukiwany obiekt prawie nigdy nie znajduje się tam, gdzie się go spodziewamy. Sięgnął po zdjęcia z dalszych, północnych części pustyni Azaouad i poddał je gruntownej, choć szybkiej analizie. Cały ten obszar wydawał się równie pusty jak dno Morza Martwego.

Niewiele brakowało, by to przeoczył. W nagłym, niejasnym przebłysku intuicji uznał, że pewien drobniutki fragment krajobrazu nie pasuje do otoczenia. To mogła być niewielka skała albo wydma. Ale kształt wydał mu się zbyt regularny, jak na naturalną formę geologiczną. Obrys wydmy stanowiły linie proste. Szybko naciskał guziki na konsolecie, by maksymalnie powiększyć interesujący go obiekt.Po chwili był już pewien, że znalazł coś istotnego. Nie mógł się mylić; miał ogromne doświadczenie. Od czasów wojny nad Zatoką stał się sławny dzięki niesamowitej zdolności wykrywania irackich bunkrów i innych podziemnych urządzeń wojskowych.

– Samochód – powiedział głośno do siebie.

Po dokładniejszej analizie dostrzegł obok samochodu dwie mikroskopijne plamki. Dopiero teraz zaczęła go irytować niedoskonałość GeoSata. Gdyby to był nowoczesny satelita szpiegowski, mógłby nie tylko rozpoznać twarze siedzących przy samochodzie ludzi, ale nawet odczytać godzinę na ich zegarkach.

Odprężył się na moment, by przemyśleć swoje odkrycie. Potem sięgnął po słuchawkę i wystukał numer. Czekał cierpliwie, modląc się, by z tamtej strony nie zabrzmiał nagrany na taśmie głos: "Tu numer… Proszę zostawić wiadomość". Po piątym sygnale w słuchawce odezwał się zdyszany baryton.

– Halo?

– To ty, Chip?

– Cześć, Tom…

– Uprawiałeś jogging? O tej porze?

– Byliśmy z żoną w ogrodzie, rozmawialiśmy z sąsiadami – wyjaśnił Webster. – Gdy usłyszałem dzwonek, przybiegłem tu jak sprinter.

– Myślę, że znalazłem coś, co może cię zainteresować.

– Tych dwóch ludzi? Udało ci się ich wypatrzyć na zdjęciach z GeoSata!

– Są ponad sto kilometrów dalej na północ, niż się spodziewałeś. Webster milczał przez chwilę, zaskoczony.

– Jesteś pewien, że to nie nomadzi? – spytał w końcu. – Moi ludzie w żaden sposób nie zaszliby tak daleko przez dwie doby.

– Mogliby zajechać.

– Masz na myśli samochód? – Webster dziwił się coraz bardziej.

– Trudno to dokładnie rozpoznać, ale wygląda rzeczywiście jak samochód; przysypany piaskiem, żeby go w ciągu dnia nie wypatrzyły samoloty. To muszą być ci twoi dwaj chłopcy. No bo kto inny bawiłby się w chowanego na pustyni?.

– Myślisz, że próbują uciec za granicę?

– Nie, chyba że poplątały im się strony świata. Pakują się w sam środek północnej części Mali. Do najbliższej granicy mają jeszcze trzysta pięćdziesiąt kilometrów.

– Tak, to muszą być Pitt i Giordino – rzekł Webster po chwili zastanowienia. – Ale skąd, u diabła, wzięli ten samochód?

– Mam wrażenie, że to dość pomysłowi faceci.

– Powinni byli już dawno dać sobie spokój z szukaniem źródeł tego skażenia. Co ich opętało?

Na to pytanie Greenwald nie miał już odpowiedzi. Próbował jednak zgadywać.

– Może wybrali się na wycieczkę do Fort Foureau – zauważył raczej żartem niż serio.

– Masz na myśli ten francuski zakład utylizacji odpadów? – zainteresował się całkiem poważnie Webster.

– Tak, mają do niego już tylko pięćdziesiąt kilometrów. To jedyny przyczółek cywilizacji zachodniej w tym rejonie.

– Bardzo ci jestem wdzięczny, Tom – oświadczył szczerze Webster. – Chciałbym się jakoś zrewanżować. Może dasz się zaprosić na wspólną kolację; z żonami, rzecz jasna.

– Dobry pomysł. Zadzwoń do mnie, jak ustalisz restaurację i termin.

Greenwald odłożył słuchawkę. Jeszcze raz skupił wzrok na dziwnym obiekcie i ludziach, tkwiących w pustynnym krajobrazie.

– Wy, chłopaki, musicie mieć coś nie po kolei – rzucił głośno w pustą przestrzeń pokoju.

Potem wyłączył aparaturę i pojechał do domu.

32

Słońce wyszło zza horyzontu i wielka fala upału zwaliła się na pustynię jak z otwartego nagle pieca. Chłód nocy ustąpił równie szybko, jak cień pędzonej wiatrem chmury. Na rozpalonym niebie pojawiły się dwa kruki; wypatrzywszy coś, co nie pasowało do pustynnego krajobrazu, zaczęły krążyć coraz niżej w nadziei, że znajdą jakieś pożywienie. Z bliska okazało się jednak, że owo "coś" raczej nie da się zjeść. Był to żywy człowiek.Dirk Pitt leżał rozciągnięty na zboczu niewielkiej wydmy, tuż pod jej szczytem. Był niemal zagrzebany w piasku. Przez chwilę przyglądał się krukom, powoli odlatującym na północ. Potem znów przeniósł wzrok na rozciągającą się przed nim gigantyczną konstrukcję: zakład utylizacji odpadów Fort Foureau. Widok był fantastyczny nie tylko ze względu na niezwykłość techniki, ale także dlatego, że funkcjonowała w zupełnie martwym, nieludzkim otoczeniu.

Gdy usłyszał za sobą szelest piasku, obrócił nieznacznie głowę. Giordino, niczym jaszczurka, wpełzał na szczyt diuny.

– Podziwiasz widoki? – spytał.

– Chodź bliżej. Zapewniam cię, że jest na co popatrzyć – stwierdził Pitt.

– Jedyna rzecz, na jaką mam teraz ochotę popatrzyć, to brzeg morza i wielkie chłodne fale – jęknął Giordino.

– Nie wystawiaj tak tej swojej czupryny – przestrzegł go Pitt. – Taki czarny łeb na tle piasku cholernie rzuca się w oczy.

Giordino chwycił garść piasku i posypał nim sobie włosy, robiąc przy tym minę wioskowego głupka. Przyczołgał się do Pitta i wyjrzał poza krawędź diuny.

– Cholera! – mruknął z podziwem. – Gdybym nie wiedział, że to Sahara, powiedziałbym, że jesteśmy na Księżycu.

– Tak – przyznał Pitt. – Ten jałowy krajobraz… Brakuje tylko szklanej kopuły nad wszystkim.

– Ależ gigant, prawie jak Disneyland.

– Tak. Będzie ze trzydzieści kilometrów kwadratowych.

– Masz właśnie kolejny transport – zauważył Giordino, wskazując na długi sznur wagonów ciągnięty przez cztery dieslowskie lokomotywy. – To musi być wielki biznes!

– Trujący kondukt pogrzebowy Massarde'a – zadrwił Pitt. – Co najmniej sto dwadzieścia wagonów wypełnionych świństwem.

Giordino przeniósł wzrok na rozległą przestrzeń pokrytą lśniącymi korytami wklęsłych luster.

– To są te reflektory słoneczne? – spytał.

– Kondensory – poprawił Pitt. – Skupiają promieniowanie słoneczne do temperatury rozpadu protonów. Ta energia cieplna wędruje do centralnego reaktora i tam całkowicie niszczy odpady.

– Widzę, że mamy tu eksperta od energii słonecznej – zakpił Giordino. – Gdzieś się tego wszystkiego nauczył?

– Miałem romans z pewną panią, inżynierem w Solar Energy Institute. Kiedyś pokazała mi ich instalacje badawcze. To było wiele lat temu: robili dopiero pierwsze kroki w dziedzinie wykorzystania energii słonecznej do niszczenia toksycznych odpadów przemysłowych. Okazuje się, że Massarde bardzo rozwinął tę technologię.

– Czegoś tu nie rozumiem – powiedział Giordino.

– Czego mianowicie?

– Dlaczego tutaj? Dlaczego włożyli tyle trudów i kosztów, i zbudowali katedrę systemu sanitarnego w środku wielkiej, niedostępnej pustyni? Gdybym ja ją budował, zrobiłbym to bliżej jakiegoś dużego centrum przemysłowego. Wozić całe paskudztwo przez ocean, a potem jeszcze przez 1600 kilometrów pustyni! Przecież to musi kosztować majątek!

– Bardzo trafna uwaga – przyznał Pitt. – Mnie też to dziwi. Jeśli w Fort Foureau można tak doskonale niszczyć toksyczne odpady, a eksperci twierdzą, że technologia jest stuprocentowo bezpieczna, nieszkodliwa dla otoczenia, można przecież było umieścić zakład w jakimś dogodniejszym miejscu.

– Nadal sądzisz, że właśnie stąd bierze się skażenie?

– Nic innego nie znaleźliśmy.

– Teoria tego starego włóczęgi o podziemnej rzece potwierdzałaby to.

– Tylko że w tej teorii coś się nie zgadza – stwierdził surowo Pitt.

– Ee, zawsze byłeś cholernym niedowiarkiem.

– Nie, nie mam nic przeciwko podziemnej rzece. Ale dlaczego jest skażona?

– Rozumiem… – Giordino pokiwał głową. – Co do niej przecieka, skoro podobno wszystko jest spalane?

– Właśnie.

– A więc Fort Foureau nie jest tym, za co się podaje?

– Moim zdaniem – nie.

Giordino odwrócił się i popatrzył na Pitta podejrzliwie.

– Mam nadzieję, że nie wybieramy się tam w roli inspektorów ekologicznych.

– Raczej w roli włamywaczy.

– Ach tak! Ciekawe, jak masz zamiar pokonać bramę?

Pitt ruchem głowy wskazał bocznicę kolejową, kończącą się przy długiej rampie na terenie zakładu.

– Wskoczymy do pociągu.

– A jak potem wyjdziemy?

– Tak samo. Przy okazji mamy załatwiony ekspres do Mauretanii. Na tych resztkach benzyny, które zostały w baku, daleko byśmy nie zajechali.

– Ekspres, mówisz – twarz Giordina przybrała posępny wyraz. – I gwarantujesz mi pierwszą klasę w wagonie towarowym po trujących chemikaliach? Za młody jestem, żeby mnie przerabiać na mydło.

Pitt uśmiechnął się ironicznie.

– Wystarczy jeśli będziesz ostrożny i nie będziesz niczego dotykał. Giordino szukał rozpaczliwie jakiegoś kontrargumentu.

– Bierzesz pod uwagę wszystkie przeszkody?…

– Przeszkody są po to, by je pokonywać – przerwał Pitt sentencjonalnie.

– … takie jak ogrodzenie pod napięciem, strażnicy z dobermanami, samochody patrolowe z karabinami maszynowymi, do tego jeszcze oświetlenie jak na stadionie sportowym?… – ciągnął Giordino, ale przerwał, bo wyliczanka podsunęła mu całkiem nową myśl. – Nie wydaje ci się dziwne, żeby urządzenia do spalania odpadów otaczać aż taką ochroną, jakby to był arsenał pełen bomb nuklearnych?

– Jeszcze jeden powód, żeby zwiedzić to miejsce – odparł spokojnie Pitt.

– Jesteś jeszcze większym szaleńcem – Giordino chwycił się za głowę – niż ten stary poszukiwacz, razem z jego zwariowaną historią o pancerniku na pustyni z Abe Lincolnem przy sterze.

– Mamy wiele wspólnego – zgodził się Pitt. Przewrócił się na drugi bok i wskazał ręką budowlę, odległą o jakieś cztery kilometry na zachód, usytuowaną w pobliżu torów kolejowych.

– Widzisz ten stary fort? – spytał. – To nie makieta filmowa, to prawdziwy fort Legii Cudzoziemskiej; od niego właśnie wziął nazwę zakład Massarde'a – wyjaśnił Pitt. – Tory przebiegają zaledwie sto metrów od muru. Pod wieczór pojedziemy tam i poczekamy na najbliższy pociąg.

– Myślisz, że jestem kaskaderem? Te pociągi strasznie zapieprzają, nie dam rady wskoczyć.

– Spokojnie. Zauważyłem, że pociągi jadące do zakładu przy forcie zaczynają hamować. Ostatnie wagony przejeżdżają tam już bardzo wolno, bo czoło pociągu zbliża się do stacji kontroli przed bramą.

Giordino popatrzył uważnie w jej stronę.

– Dziesięć do jednego, że cała armia strażników przeszukuje tam każdy wagon.

– Nie sądzę, żeby byli zbyt gorliwi. Kontrola ponad stu wagonów pełnych wszelkiej trucizny to nie jest robota, do której normalny człowiek chętnie by się przykładał. A zresztą, jaki dureń chciałby się ukrywać w takich wagonach?

– Znam jednego takiego – mruknął Giordino.

– Jeśli znasz lepszy sposób na twoje elektryczne ogrodzenie, dobermany, reflektory i samochody patrolowe – chętnie posłucham.

Giordino chciał zmierzyć Pitta miażdżącym spojrzeniem, ale właśnie wtedy usłyszał złowieszczy łoskot śmigieł helikoptera. Obydwaj odwrócili natychmiast głowy. Śmigłowiec zbliżał się z południa. Był jeszcze daleko, ale leciał prosto na nich. To nie była maszyna wojskowa: już z daleka rozpoznali znaki Entreprises Massarde na kadłubie.

– Cholera! – zaklął Giordino. Popatrzył na kupę piasku, pod którą ukryli Voisina. – Nisko lecą, zdmuchną piasek z samochodu!

– Tylko jeśli przelecą dokładnie nad nim. Lepiej pomyśl o sobie. Zagrzeb się głęboko i nie ruszaj się.

Uważny obserwator mógł rzeczywiście ich zauważyć, albo przynajmniej zainteresować się podejrzanym kształtem piaszczystego pagórka, pilot był jednak pochłonięty przygotowaniami do lądowania, a jedyny pasażer, zajęty jakimś ważnym raportem finansowym, w ogóle nie patrzył w okno. Helikopter przemknął nad Amerykanami, zatoczył łagodny łuk i zawisł nad lądowiskiem na terenie zakładu. Po chwili podwozie dotknęło betonu, rotor zwolnił obroty, wreszcie zamarł. Otworzyły się drzwi kabiny pasażerskiej. Mimo kilometrowego dystansu, Pitt nawet bez lornetki poznał człowieka, który wysiadł z helikoptera i energicznie ruszył w stronę biurowca.

– Mam wrażenie, że nasz przyjaciel próbuje nas odnaleźć. Giordino zwinął dłonie i przymrużył oczy.

– Chyba masz rację. Szkoda tylko, że nie przywiózł ze sobą pianistki z jachtu.

– Wciąż nie możesz o niej zapomnieć?

– A powinienem?

– Przecież nie znasz nawet jej imienia.

– Miłość zwycięża wszystko – odparł Giordino pogodnie.

– Na razie musisz przezwyciężyć swoje grzeszne myśli i dobrze odpocząć. Po zmroku spróbujemy złapać ten pociąg.

Minęli studnię w zakolu wyschniętej rzeki Oued Zarid, o której mówił stary wędrowiec. Nie było w niej wody. Mimo to zdecydowali się wypić natychmiast wszystko, co im jeszcze zostało, by zapobiec odwodnieniu organizmów. Liczyli na to, że znajdą wodę na terenie zakładu.Zaparkowali samochód w ciasnym wąwozie, kilometr na południe od starego fortu. Rozgrzebali piasek pod maszyną i ułożyli się w jej cieniu, by choć trochę schronić się przed upałem. Giordino zasnął niemal natychmiast. Pitt chciał pójść w jego ślady, ale przeszkadzał mu nadmiar kłębiących się myśli.Na pustyni zmierzch trwa krótko. Niemal natychmiast ogarnęła ich głęboka ciemność. Wokół panowała nieprzyjemna cisza, zakłócana jedynie odgłosami wydawanymi przez stygnące blachy Voisina. Na czarnym jak szkliwo wulkaniczne niebie pojawiły się nagle miliony gwiazd. Świeciły tak jasno i wyraźnie, że Pitt bez trudu odróżniał "czerwone", "niebieskie", "zielone", dotychczas będące dla niego tylko pojęciami z podręcznika astronomii. Jeszcze nigdy, nawet na pełnym morzu, nie widział takiego kosmicznego spektaklu.

Назад Дальше