Nie mógł jej znaleźć tego wieczoru ani w nocnym klubie dla oficerów alianckich, ani w dusznym, lśniącym, hedonistycznym chaosie czarnorynkowej restauracji z jej podrygującymi wielkimi drewnianymi tacami wytwornego jedzenia i rozświergotanymi stadkami ożywionych, cudownych dziewczyn. Nie potrafił nawet znaleźć tej restauracji. Kiedy wreszcie poszedł do łóżka sam, śniło mu się, że wymyka się niemieckiej artylerii przeciwlotniczej nad Bolonią z Aarfym, który w ohydny sposób.zagląda mu przez ramię z pyszałkowatym, szyderczym uśmiechem. Rano pobiegł szukać Lucjany we wszystkich możliwych francuskich biurach, ale nikt nie wiedział, o co mu chodzi, biegł więc przerażony dalej, tak zdenerwowany, rozkojarzony i zdezorientowany, że musiał dokądś biec, na przykład do pokojów szeregowych, do przysadzistej pokojówki w cytrynowych majtkach, którą zastał przy ścieraniu kurzu w pokoju Snowdena na piątym piętrze, ubraną w szarobury sweter i grubą ciemną spódnicę. Snowden jeszcze wtedy żył i Yossarian poznał.
że to pokój Snowdena, gdyż zobaczył jego nazwisko wypisane białymi literami na granatowym worku, o który się potknął, rzucając się na nią z rozpędu w szale twórczej rozpaczy. Kobieta chwyciła go za przeguby, nie dając mu upaść, kiedy potykając się pędził ku niej w potrzebie, i padając jednocześnie plecami na łóżko wciągnęła go na siebie i zagarnęła gościnnie w swoje nieco zwiotczałe, kojące objęcia, wznosząc przy tym miotełkę od kurzu wysoko jak sztandar i zwracając ku niemu czule swoją szeroką, zwierzęcą, miłą twarz z uśmiechem najszczerszej przyjaźni. Z głośnym trzaskiem gumy wyśliznęła się ze swoich cytrynowych majtek, nie zmieniając przy tym pozycji.
Kiedy było już po wszystkim, wsunął jej w dłoń pieniądze. Uścisnęła go tkliwie z wdzięczności. On też ją uścisnął. Odwzajemniła mu się uściskiem i znów wciągnęła go na siebie. Wsunął jej znowu pieniądze do ręki, kiedy byli po wszystkim, i wybiegł czym prędzej z pokoju, zanim zdążyła znów uścisnąć go na znak wdzięczności. Gdy znalazł się w swoim pokoju, spakował pośpiesznie rzeczy, oddał Nately'emu wszystkie pieniądze, jakie mu pozostały, i wrócił na Pianosę samolotem zaopatrzeniowym, żeby przeprosić Joego Głodomora za to, że go nie wpuścił. Przeprosiny okazały się zbyteczne, gdyż zastał Joego w doskonałym humorze. Joe Głodomór uśmiechał się od ucha do ucha i Yossarianowi zrobiło się niedobrze na jego widok, gdyż natychmiast zrozumiał, co jest przyczyną tego wyśmienitego humoru.
– Czterdzieści lotów – oznajmił Joe Głodomór ochoczo, lirycznym tonem, w którym było słychać ulgę i radość. – Pułkownik znowu podniósł obowiązkową ilość lotów.
Yossarian był ogłuszony.
– Ale ja mam już trzydzieści dwa, do cholery! Jeszcze tylko trzy i byłbym dobry.
Joe Głodomór obojętnie wzruszył ramionami.
– Pułkownik wymaga czterdziestu akcji – powtórzył. Yossarian odepchnął go i pobiegł prosto do szpitala.
17 Żołnierz w bieli
Yossarian pobiegł prosto do szpitala, zdecydowany raczej pozostać tam do końca życia niż odbyć choćby jeszcze jeden lot ponad swoje trzydzieści dwa. W dziesięć dni później, kiedy się rozmyślił i wyszedł, pułkownik podniósł wymaganą ilość lotów do czterdziestu pięciu i Yossarian biegiem wrócił do szpitala, zdecydowany raczej pozostać tam do końca życia, niż odbyć choćby jeden lot ponad trzydzieści osiem, które właśnie zaliczył.
Yossarian mógł przybiec do szpitala, kiedy tylko zechciał, z powodu swojej wątroby i z powodu oczu; lekarze nie potrafili wydać orzeczenia co do jego wątroby i nie mogli zajrzeć mu w oczy, kiedy im mówił, że mu dolega wątroba. Yossarian czuł się w szpitalu dobrze, dopóki na oddziale nie pojawiał się ktoś naprawdę bardzo chory. Jego system nerwowy był na tyle odporny, że pozwalał mu przeżyć czyjąś grypę lub malarię z całkowitym spokojem. Potrafił przejść czyjąś operację usunięcia migdałów, nie wpadając w depresję pooperacyjną, mógł nawet wytrzymać czyjąś rupturę lub hemoroidy za cenę lekkich tylko mdłości i obrzydzenia. Ale to było wszystko, co mógł znieść bez szkody dla zdrowia. Wszystko powyżej tej granicy zmuszało go do ucieczki. W szpitalu mógł się wylegiwać, jako że niczego więcej tam od niego nie oczekiwano. Oczekiwano jedynie, żeby umarł albo wyzdrowiał, a ponieważ czuł się od początku doskonale, powrót do zdrowia przychodził mu bez trudu.
W szpitalu było lepiej niż nad Bolonią albo nad Awinionem z Huple'em i Dobbsem przy sterach i ze Snowdenem umierającym w tyle samolotu.
Zazwyczaj w szpitalu było znacznie mniej chorych niż gdzie indziej, zwłaszcza mniej tu było ciężko chorych. Śmiertelność w szpitalu była znacznie niższa niż poza nim i była to śmiertelność znacznie zdrowsza, gdyż znacznie mniej ludzi umierało tu bez potrzeby. Ludzie ze szpitala znacznie lepiej znali się na umieraniu i robili to o wiele porządniej i schludniej. W szpitalu też nie zdołano podporządkować sobie śmierci, ale przynajmniej zmuszono ją do przestrzegania pewnych zasad. Nauczono ją manier. Nie sposób jej było nie wpuszczać, ale jak długo znajdowała się na terenie szpitala, musiała zachowywać się, jak przystało damie. Ludzie oddawali tu ducha subtelnie i gustownie. Nie było tu nic z tej grubiańskiej, odpychającej ostentacji w umieraniu, tak powszechnej poza murami szpitala. Ludzie nie wybuchali w powietrzu jak Kraft albo jak nieboszczyk z namiotu Yossariana, nie ginęli jak Snowden, który w środku lata zamarzł w ogonie samolotu, ujawniwszy swój sekret Yossarianowi.
– Zimno mi – jęczał Snowden. – Zimno mi.
– Cicho, cicho – starał się go uspokoić Yossarian. – Cicho, cicho.
Ludzie nie rozpływali się niesamowicie w chmurze jak Clevinger. Nie rozrywali się na krwawe strzępy. Nie tonęli, nie padali rażeni piorunem, zmiażdżeni przez maszyny ani przysypani lawinami. Nie umierali zastrzeleni podczas napadów, uduszeni przez gwałcicieli, zasztyletowani w spelunkach, zarąbani siekierą przez rodziców lub dzieci czy jeszcze inaczej z dopustu Bożego. Nikt nie dławił się na śmierć. Jak przystało na dżentelmenów, wykrwawiali się na stole operacyjnym albo gaśli bez słowa pod namiotem tlenowym. Nie było tu nic z tej przewrotnej zabawy, tego a-kuku-jestem, a-kuku-nie-ma-mnie, cieszącej się takim wzięciem poza szpitalem. Nie było powodzi ani głodów.
Dzieci nie dusiły się w kołyskach ani w lodówkach, nie wpadały pod ciężarówki. Nikogo nie katowano na śmierć. Ludzie nie wsadzali głów do piecyków gazowych, nie rzucali się pod pociągi i nie walili się z okien hoteli jak tłumoki, fiut! z przyśpieszeniem szesnastu stóp na sekundę kwadrat, lądując na chodniku z obrzydliwym plaśnięciem i umierając obrzydliwie na oczach wszystkich, jak worek lodów truskawkowych z włosami, ociekając krwią, z nienaturalnie wykręconymi różowymi palcami u nóg.
Zważywszy to wszystko Yossarian często wolał być w szpitalu, mimo że miało to również swoje minusy. Obsługa bywała nadgorliwa, regulamin, gdyby go przestrzegać, zbyt surowy, a kierownictwo zbyt wścibskie. Ponieważ trafiali się też prawdziwi chorzy, nie zawsze można było liczyć na towarzystwo wesołych młodych ludzi i rozrywki nie zawsze były najwyższej klasy. Musiał przyznać, że w miarę trwania wojny poziom szpitali obniżał się systematycznie i były one tym gorsze, im bliżej frontu się znajdowały; jakość klientów spadała najwyraźniej w bezpośredniej bliskości frontu, gdzie efekty koniunktury wojennej natychmiast rzucały się w oczy. Im bliżej frontu, tym bardziej chorych ludzi widziało się w szpitalu, aż pewnego dnia, podczas ostatniego pobytu tam Yossariana, zjawił się żołnierz w bieli, który był tak chory, ze już bardziej nie można, czego dowiódł umierając.
Żołnierz w bieli składał się wyłącznie z gazy, gipsu i termometru, przy czym termometr był tylko ozdobą zawieszaną na skraju ziejącego czarnego otworu w bandażach nad ustami codziennie wczesnym rankiem i późnym popołudniem przez siostrę Cramer albo siostrę Duckett, dopóki pewnego popołudnia siostra Cramer nie spojrzała na termometr i nie odkryła, że żołnierz w bieli nie żyje. Teraz, z perspektywy czasu, Yossarian podejrzewał, że to nie rozmowny Teksańczyk, a raczej siostra Cramer go zamordowała; gdyby nie spojrzała na termometr i nie zameldowała o swoim odkryciu, żołnierz w bieli mógłby sobie nadal leżeć w najlepsze równie żywy jak dotychczas, spowity od stóp do głów w gazę i gips, z dwiema dziwnymi nogami wyciągniętymi sztywno do góry i z dwiema dziwnymi rękami zawieszonymi równolegle, ze wszystkimi czterema masywnymi kończynami w gipsie, ze wszystkimi czterema dziwnymi, bezużytecznymi kończynami utrzymywanymi w górze za pomocą napiętych drutów i niesamowicie długich ołowianych ciężarków zwisających złowrogo nad jego ciałem. Takie życie nie było może wiele warte, ale było to jedyne życie, jakie miał, i decyzja, czy je zakończyć, nie powinna była zdaniem Yossariana należeć do siostry Cramer.
Żołnierz w bieli leżał jak rolka bandażu z dziurą albo jak odłamany blok kamienia w porcie z wystającą zagiętą cynkową rurką. Wszyscy pozostali pacjenci na sali z wyjątkiem Teksańczyka wzdragali się na jego widok z litością i odrazą od chwili, gdy go po raz pierwszy ujrzeli, czyli od tego ranka, kiedy stwierdzili, że go przeszmuglowano na oddział. Zbierali się przygnębieni w najdalszym kącie sali i wymieniali na jego temat nieżyczliwe, pełne urazy szepty, buntując się przeciwko jego obecności jako przeciwko potwornemu nadużyciu i czując do niego złośliwą awersję za odrażającą prawdę, której był jaskrawym przypomnieniem. Prześladowała ich wszystkich obawa, że może zacząć jęczeć.
– Nie wiem, co zrobię, jeżeli on zacznie jęczeć – biadolił dziarski miody pilot myśliwca ze złocistym wąsikiem. – Przecież będzie jęczał także w nocy, bo nie będzie wiedział, która godzina.
Ale żołnierz w bieli przez cały czas pobytu na sali nie wydał ani jednego dźwięku. Postrzępiona okrągła dziura nad jego ustami była głęboka, czarna jak węgiel i nie zdradzała ani śladu warg, zębów, podniebienia czy języka. Jedynym człowiekiem, który kiedykolwiek podszedł tak blisko, że mógł tam zajrzeć, był uprzejmy Teksańczyk. Podchodził on zresztą tak blisko po kilka razy dziennie, żeby pogawędzić o zwiększeniu ilości głosów dla przyzwoitych obywateli, i każdą rozmowę rozpoczynał tym samym niezmiennym powitaniem: “No i co powiesz, bracie? Jak tam sprawy?" Wszyscy pozostali, w swoich regulaminowych brązowych sztruksowych szlafrokach i postrzępionych flanelowych piżamach, omijali ich obu z daleka, zastanawiając się ponuro, kim jest żołnierz w bieli, dlaczego znalazł się w szpitalu i jaki jest naprawdę tam w środku.
– Mówię wam, że on jest w porządku – przynosił im pocieszające wieści po każdej rozmowie Teksańczyk. – Tam w środku jest naprawdę fajny gość. On jest tylko onieśmielony i czuje się niezbyt pewnie, bo nikogo tu nie zna i nie może mówić. Może podejdziecie do niego i przedstawicie się? Nic wam złego nie zrobi.
– Co ty, do cholery, wygadujesz? – spytał Dunbar. – Czy on w ogóle wie, co ty mówisz?
– Jasne, że wie. On wcale nie jest głupi. Nic mu nie brakuje.
– A skąd wiesz, że on cię słyszy?
– Nie wiem, czy mnie słyszy, ale jestem pewien, że wie, co mówię.
– Czy ten otwór nad jego ustami porusza się kiedy?
– No, wiecie, co za głupie pytanie – zmieszał się Teksańczyk.
– Jak tam się nic nie rusza, to skąd wiesz, że on oddycha?
– Skąd wiesz, że to jest on?
– Czy ma klapki na oczach pod tymi bandażami?
– Czy porusza czasem palcami u nóg albo u rąk? Teksańczyk cofnął się zbity zupełnie z tropu.
– Hej, co to za głupie pytania? Czy wyście, panowie, powariowali? Dlaczego nie podejdziecie do niego, żeby się przedstawić? Mówię wam, że to miły facet.
Ale żołnierz w bieli bardziej przypominał wypchaną i wysterylizowaną mumię niż miłego faceta. Siostra Duckett i siostra Cramer utrzymywały go w stanie nienagannym. Często omiatały jego bandaże miotełką oraz zmywały gipsowe opatrunki na jego rękach, nogach, barkach, piersi i biodrach wodą z mydłem. Za pomocą proszku do czyszczenia doprowadzały do matowego połysku ciemną cynkową rurkę wyrastającą spomiędzy jego nóg. Wilgotnymi ściereczkami kilkakrotnie w ciągu dnia przecierały cienkie czarne gumowe rurki łączące go z dwoma zamkniętymi słojami, z których jeden wisiał na stojaku przy łóżku i nieustannie wlewał płyn przez rozcięcie w bandażach do jego ramienia, drugi zaś, prawie niewidoczny na podłodze, odbierał płyn Z cynkowej rurki wyrastającej z jego krocza. Obie młode pielęgniarki bez przerwy przecierały te szklane słoje. Były dumne ze swojej gospodarności. Bardziej gorliwa była siostra Cramer, zgrabna, ładna, bezpłciowa dziewczyna o zdrowej, nieciekawej twarzy. Siostra Cramer miała ładny nosek i świeżą, promienną cerę usianą zachwycającymi plamkami uroczych piegów, których Yossarian nie cierpiał. Żołnierz w bieli wzruszał ją do głębi. Jej cnotliwe bladoniebieskie oczy jak spodeczki napełniały się potwornie wielkimi łzami w nieoczekiwanych sytuacjach, co doprowadzało Yossariana do szału.
– Skąd, do diabła, siostra wie, że ktoś tam w ogóle jest? – pytał.
– Niech się pan nie waży mówić do mnie w ten sposób
– odpowiadała oburzona.
– Niech siostra odpowie. Przecież siostra nawet nie wie, czy to naprawdę on.
– Kto?
– Ten, kto ma być pod tymi wszystkimi bandażami. Może siostra płacze nad kimś zupełnie innym. Skąd siostra wie, że on w ogóle żyje?
– To okropne, co pan mówi! – zawołała siostra Cramer. – Proszę natychmiast iść do łóżka i przestać z niego żartować.
– Ja nie żartuję. Tam w środku może być każdy. Kto wie, może nawet Mudd?
– O czym pan mówi? – spytała siostra Cramer drżącym głosem.
– Może to jest właśnie nieboszczyk.
– Jaki nieboszczyk?
– Mam w namiocie nieboszczyka, którego w żaden sposób nie mogę się pozbyć. Nazywa się Mudd.
Siostra Cramer zbladła i rozpaczliwie szukając pomocy, zwróciła się do Dunbara.
– Niech mu pan nie pozwoli mówić takich rzeczy – poprosiła.
– A może tam w środku nie ma nikogo – pospieszył z pomocą Dunbar. – Może dla kawału przysłali tu same bandaże. Siostra Cramer odsunęła się od niego przestraszona.
– Pan oszalał – krzyknęła rozglądając się błagalnie dokoła.
– Obaj jesteście nienormalni.
W tym momencie zjawiła się siostra Duckett i zapędziła ich do łóżek, siostra Cramer zaś zajęła się wymianą słojów żołnierza w bieli. Nie było to zbyt kłopotliwe, gdyż wpuszczano do niego stale ten sam przezroczysty płyn bez widocznych ubytków. Kiedy naczynie zasilające jego ramię było prawie puste, naczynie stojące na podłodze było prawie pełne i wówczas odłączano je od gumowych przewodów i szybko przestawiano, żeby płyn mógł znowu spływać do jego ciała. Zamiana naczyń nie stanowiła problemu dla nikogo poza pacjentami, którzy obserwowali tę procedurę co godzinę i byli nią niezmiennie zafrapowani.
– Dlaczego nie mogą połączyć tych dwóch słojów ze sobą, eliminując pośrednika? – zastanawiał się kapitan artylerii, z którym Yossarian przestał grywać w szachy. – Po diabła on tu jest potrzebny?
– Ciekawe, co on takiego zrobił, że na to zasłużył – ubolewał chory na malarię chorąży z tyłkiem pokąsanym przez komary, kiedy siostra Cramer spojrzała na termometr i odkryła, że żołnierz w bieli nie żyje.
– Poszedł na wojnę – spróbował odpowiedzieć pilot myśliwca ze złotawym wąsikiem.
– Wszyscy poszliśmy na wojnę – odparł Dunbar.
– O to właśnie chodzi – powiedział chory na malarię chorąży. – Dlaczego akurat on? W tym systemie kar i nagród nie widać żadnej logiki. Spójrzcie, co mnie się przytrafiło. Gdybym złapał za te pięć minut rozkoszy na plaży syfilisa albo trypra, można by mówić o jakiejś sprawiedliwości, tymczasem ugryzł mnie ten cholerny komar. Malaria! Kto mi powie, dlaczego malaria ma być skutkiem rozpusty? – kręcił głową zdumiony chorąży.
– A co ja mam powiedzieć? – wtrącił Yossarian. – W Marakeszu wyszedłem kiedyś wieczorem z namiotu, żeby sobie kupić cukierków, i złapałem tego twojego trypra, kiedy pewna dama z Kobiecego Korpusu Pomocniczego, którą pierwszy raz widziałem na oczy, wciągnęła mnie w krzaki. Miałem naprawdę ochotę na cukierki, ale czy mogłem odmówić?
– To rzeczywiście wygląda na mojego trypra – zgodził się chorąży – a ja tymczasem nadal mam czyjąś malarię. Chciałbym przynajmniej raz zobaczyć jakiś porządek w tych sprawach, tak żeby każdy dostał dokładnie to, na co zasłużył. Nabrałbym może trochę zaufania do wszechświata.
– A ja mam czyjeś trzysta tysięcy dolarów – przyznał się dziarski miody kapitan myśliwca ze złotawym wąsikiem. – Obijałem się od dnia, w którym się urodziłem. Prześlizgnąłem się jakimś cudem przez szkolę i studia i odtąd już tylko podrywałem różne ślicznotki, które sądziły, że jestem dobrym materiałem na męża. Nie mam żadnych ambicji. Jedynym moim marzeniem jest ożenić się po wojnie z jakąś dziewczyną, która będzie miała więcej pieniędzy niż ja, i poświęcić się dalszemu podrywaniu ślicznotek. Te trzysta tysięcy dolarów otrzymałem, jeszcze zanim przyszedłem na świat, od dziadka, który dorobił się fortuny sprzedając pomyje na skalę międzynarodową. Wiem, że nie zasługuję na te pieniądze, ale niech mnie diabli, jeżeli je wypuszczę z rąk. Gekawe, kto jest ich prawowitym właścicielem?,- Może mój ojciec – wystąpił z hipotezą Dunbar. – Przez całe życie ciężko harował i nigdy nie miał pieniędzy, żeby posłać siostrę i mnie na studia. Nie żyje już, więc możesz sobie zatrzymać te pieniądze.