– Nie, Luigi, nie zrozumiałeś. On musi natychmiast znaleźć dwunastoletnią dziewicę.
– A, teraz rozumiem – zauważył inteligentnie Luigi – z tym może być nieco trudniej. Ale jeżeli pójdzie na dworzec autobusowy, gdzie przyjeżdżają dziewczyny ze wsi w poszukiwaniu pracy…
– Nadal nie rozumiesz, Luigi – przerwa! Milo z tak jawnym zniecierpliwieniem, że komisarz poczerwieniał, wyprężył się na baczność i w popłochu zaczął zapinać mundur. – Ta dziewczynka jest przyjaciółką, starą przyjaciółką rodziny, i chcemy jej pomóc. To jeszcze dziecko. Jest sama jak palec gdzieś tu w mieście i musimy ją odnaleźć, zanim ktoś zrobi jej krzywdę. Rozumiesz teraz? Luigi, to jest dla mnie bardzo ważne. Mam córkę w tym samym wieku co ta dziewczynka i najważniejszą sprawą na świecie jest teraz dla mnie uratowanie tego biednego dziecka, zanim będzie za późno. Pomożesz nam?
– Si, marchese, teraz rozumiem i zrobię wszystko, co w mojej mocy, żeby ją odnaleźć. Niestety dziś wieczorem prawie nie mam ludzi. Dzisiaj wszyscy zajęci są zwalczaniem nielegalnego handlu tytoniem.
– Nielegalny tytoń? – spytał Milo.
– Milo – bąknął cichp Yossarian z rozpaczą w sercu, natychmiast zrozumiawszy, że wszystko stracone.
– Si, marchese – powiedział Luigi. – Zyski z nielegalnego handlu tytoniem są tak wielkie, że szmugiel jest prawie nie do opanowania.
– I nielegalny handel tytoniem przynosi naprawdę tak wielkie zyski? – dopytywał się Milo z żywym zainteresowaniem, unosząc swoje rdzawe brwi i węsząc chciwie.
– Milo – przywoływał go Yossarian – myśl o mnie, proszę cię.
– Si, marchese – odpowiedział Luigi. – Zyski z nielegalnego tytoniu są bardzo wysokie. Ten szmugiel jest narodowym skandalem, marchese, prawdziwą hańbą naszego narodu.
– Naprawdę? – zauważył Milo z zaaferowanym uśmiechem i ruszył w stronę drzwi krokiem lunatyka.
– Milo! – ryknął Yossarian i rzucił się gorączkowo, aby mu przeciąć drogę. – Milo, musisz mi pomóc.
– Nielegalny tytoń – wyjaśnił Milo z wyrazem epileptycznego pożądania, szamocząc się rozpaczliwie. – Puść mnie. Muszę zająć się nielegalnym handlem tytoniem.
– Zostań i pomóż mi ją odszukać – błagał Yossarian. – Możesz zacząć handlować nielegalnym tytoniem od jutra.
Lecz Milo był głuchy i parł naprzód spokojnie, ale niepowstrzymanie. Pocił się, oczy płonęły mu gorączką, jak opętanemu ślepą obsesją, a z rozedrganych warg kapała ślina. Pojękiwał z lekka, jakby odczuwał daleki, niewyraźny ból, i powtarzał w kółko: “Nielegalny tytoń, nielegalny tytoń". Yossarian przekonał się wreszcie, że wszelkie próby przekonywania go są beznadziejne, i zrezygnowany ustąpił mu z drogi. Mila jakby wywiało. Komisarz policji z powrotem rozpiął mundur i spojrzał na Yossariana z pogardą.
– Czego pan tu szuka? – spytał zimno. – Chce pan, żebym pana aresztował?
Yossarian opuścił pokój i zszedł po schodach na ciemną jak grób ulicę, mijając w hallu przysadzistą kobietę z brodawkami i podwójnym podbródkiem, która już szła z powrotem. Milo znikł bez śladu. W żadnym oknie nie paliło się światło. Bezludny chodnik prowadził stromo pod górę przez kilka przecznic. Widział blask szerokiej alei za szczytem długiego, brukowanego kocimi łbami wzniesienia. Komisariat policji mieścił się prawie na samym dole; żółte żarówki nad wejściem migały w wilgotnym powietrzu jak mokre pochodnie. Siąpił zimny, drobny deszcz. Yossarian wolno ruszył pod górę. Po chwili doszedł do przytulnej, zacisznej, zapraszającej restauracji z czerwonymi pluszowymi kotarami w oknach i niebieskim neonowym napisem następującej treści: “Restauracja Tony'ego. Doskonałe jedzenie i napoje. Wstęp wzbroniony". Słowa niebieskiego neonu zdziwiły go nieco, ale tylko na chwilę. Nie było rzeczy tak nieprawdopodobnej, żeby wydawała się niemożliwa w tej dziwnej, zwichrowanej scenerii. Szczyty budynków uciekały na ukos w niesamowitej, surrealistycznej perspektywie i cała ulica sprawiała wrażenie przekrzywionej. Yossarian otulił się ciaśniej swoim ciepłym wełnianym płaszczem i postawił kołnierz. Noc przejmowała chłodem. Z mroku wyłonił się bosy chłopiec w cienkiej koszuli i cienkich, postrzępionych spodniach. Miał czarne włosy i potrzebował butów, skarpet i fryzjera. Jego schorowana twarz była smutna i blada. Jego stopy wydawały okropne, miękkie, plaskające dźwięki w kałużach na mokrym chodniku i Yossarian poczuł tak gwałtowną litość dla jego nędzy, że miał ochotę zmiażdżyć pięścią tę bladą, smutną, schorowaną twarz i wykreślić go z grona żyjących, gdyż przypominał mu o wszystkich bladych, smutnych i zabiedzonych włoskich dzieciach, które tej nocy potrzebowały butów, skarpet i fryzjera. Przypominał Yossarianowi o kalekach, o głodnych i zmarzniętych mężczyznach i kobietach, i o wszystkich tych otępiałych, biernych, pełnych poświęcenia matkach, z nieruchomym wzrokiem karmiących tej nocy dzieci na dworze, z zimnymi, zwierzęcymi wymionami obnażonymi bez czucia na ten przenikliwy deszcz. Krowy. Jak na zawołanie minęła go karmiąca matka z dzieckiem zawiniętym w czarne łachmany i Yossarian miał ochotę ją również uderzyć, gdyż przypominała mu o bosym chłopcu w cienkiej koszuli i w cienkich, postrzępionych spodniach i o całej drżącej, ciemnej biedocie tego świat;.!, który nigdy jeszcze nie zapewnił dość ciepła, żywności i sprawiedliwości swoim mieszkańcom, poza garstką ludzi przemyślnych i pozbawionych skrupułów. Co za cholerny świat! Zastanawiał się, ile ludzi jest pozbawionych środków do życia tej nocy nawet w jego zamożnym kraju, ile domów jest ruderami, ilu mężów pijanych i żon pobitych, ile dzieci jest dręczonych, wyzyskiwanych lub porzuconych. Ile rodzin głoduje nie mogąc sobie pozwolić na kupno żywności? Ile serc jest złamanych? Ile samobójstw zdarzy się tej właśnie nocy, ile ludzi zwariuje? Ile karaluchów i kamieniczników będzie tryumfować? Ilu zwycięzców przegrywa, ile sukcesów jest klęskami, ilu bogaczy biedakami? Ilu cwaniaków jest głupcami? Ile szczęśliwych zakończeń jest nieszczęśliwymi zakończeniami? Ilu prawych ludzi jest kłamcami, ilu odważnych tchórzami, ilu wiernych zdrajcami, ilu świętych było grzesznikami, ile ludzi obdarzonych zaufaniem zaprzedało duszę szubrawcom za parę groszy, ilu w ogóle nigdy nie miało duszy? Ile prostych dróg jest krętymi ścieżkami? Ile najlepszych rodzin jest najgorszymi rodzinami i ile zacnych ludzi jest niecnymi ludźmi? Gdyby tak dodać ich wszystkich, a potem odjąć, zostałyby może same dzieci i może jeszcze Albert Einstein, i gdzieś tam jakiś stary skrzypek albo rzeźbiarz. Yossarian szedł pogrążony w samotnym bólu, czując się wyobcowany i nie potrafiąc uwolnić się od dręczącego obrazu bosego chłopca z chorą twarzą, a kiedy skręcił w boczną uliczkę, od razu natknął się na alianckiego żołnierza, młodego porucznika o drobnej, bladej, chłopięcej twarzy, rzucającego się w konwulsjach. Sześciu innych żołnierzy z różnych krajów zmagało się z różnymi częściami jego ciała, usiłując mu pomóc i utrzymać go nieruchomo. Żołnierz wył i jęczał niezrozumiale przez zaciśnięte zęby, przewracając oczami.
– Uważajcie, żeby nie odgryzł sobie języka – rzucił bystro niski sierżant stojący obok Yossariana i siódmy żołnierz rzucił się w wir ciał, aby mocować się z twarzą chorego porucznika. Wreszcie zapaśnicy zwyciężyli i teraz spoglądali na siebie niepewnie, gdyż z chwilą unieruchomienia młodszego porucznika nie wiedzieli, co z nim robić dalej. Spazm kretyńskiej paniki przebiegał z jednej nabrzmiałej z wysiłku brutalnej twarzy na drugą.
– Podnieście go i połóżcie na masce samochodu – powiedział przeciągle kapral za plecami Yossariana. Wyglądało to na sensowną radę, więc siedmiu ludzi podniosło młodego porucznika i rozciągnęło go ostrożnie na masce zaparkowanego obok samochodu, nadal przytrzymując różne wyrywające się części jego ciała. Kiedy mieli go już rozciągniętego na masce samochodu, znowu popatrzyli na siebie niepewnie, bo znowu nie wiedzieli, co z nim robić dalej. – Zdejmijcie go z maski tego samochodu i połóżcie go na ziemi – przeciągnął ten sam kapral za Yossarianem. To również wyglądało na sensowną radę i zaczęli go przenosić na chodnik, ale zanim zdołali to zrobić, podjechał błyskający czerwonym reflektorem jeep z dwoma żandarmami na przednim siedzeniu.
– Co się tu dzieje? – krzyknął kierowca.
– On ma konwulsje – odpowiedział jeden z ludzi walczących z jedną z kończyn młodego porucznika. – Trzymamy go.
– To dobrze. Jest zatrzymany.
– Co mamy z nim zrobić?
– Trzymajcie go dalej! – krzyknął żandarm wybuchając ochrypłym śmiechem ze swego dowcipu i odjechał.
Yossarian, przypomniawszy sobie, że nie ma przepustki, ominął roztropnie dziwną grupę i ruszył na stłumiony dźwięk głosów dobiegający z mrocznych ciemności w oddali. Szeroki schlapany deszczem bulwar oświetlały niesamowitym, migotliwym blaskiem rzadko rozstawione, niskie, spiralnie skręcone latarnie w aureolach brudnobrązowej mgły. Z okna nad głową usłyszał żałosny głos błagający: “Nie, nie. Bardzo proszę". Minęła go przygnębiona młoda kobieta w czarnym płaszczu deszczowym, z opuszczoną głową i masą czarnych włosów na twarzy. Nieco dalej, przed Ministerstwem Spraw Publicznych, pijany młody żołnierz przypierał do żłobkowanej korynckiej kolumny pijaną damę, podczas gdy trzej jego pijani towarzysze broni obserwowali ich siedząc opodal na stopniach, każdy z butelką wina między nogami.
– Nie, nie. Proszę – prosiła pijana dama. – Chcę już iść do domu. Bardzo proszę. – Jeden z trzech siedzących zaklął wyzywająco i cisnął w Yossariana butelką, kiedy ten się obejrzał. Butelka roztrzaskała się daleko z głuchym, krótkim hukiem nie czyniąc mu najmniejszej szkody. Yossarian szedł dalej z rękami w kieszeniach tym samym niespiesznym, obojętnym krokiem. Słyszał, jak pijany żołnierz nalega uparcie:
– Nie wygłupiaj się, mała. Teraz moja kolej.
– Nie, nie – błagała pijana dama. – Bardzo proszę.
Za następnym rogiem, gdzieś głęboko w gęstym, nieprzeniknionym mroku wąskiej, krętej bocznej uliczki usłyszał tajemniczy, niewątpliwy odgłos odgarniania śniegu. Rytmiczne, pracowite, brzemienne wspomnieniami skrobanie metalowej szufli po betonie zjeżyło mu włosy na głowie, kiedy przekraczał złowróżbną uliczkę, przyśpieszył więc kroku, dopóki mrożący krew w żyłach, absurdalny dźwięk nie ucichł w oddali. Teraz już wiedział, gdzie jest; idąc prosto, wkrótce dojdzie do wyschniętej fontanny pośrodku bulwaru i do apartamentu dla oficerów o siedem przecznic dalej. Nagle widmowe ciemności przed nim rozdarł charczący, nieludzki odgłos. Żarówka narożnej latarni przepaliła się zatapiając pół ulicy ponurym mrokiem i przekrzywiając całą perspektywę. Po przeciwnej stronie skrzyżowania jakiś przechodzień okładał laską psa, jak człowiek bijący batem konia ze snu Raskolnikowa. Yossarian na próżno starał się nie widzieć i nie słyszeć. Pies skomlił i piszczał w zwierzęcej, bezrozumnej histerii; uwiązany na grubej lince wił się i pełzał na brzuchu nie usiłując się bronić, a mężczyzna mimo to walił go i walił swoją grubą, płaską laską. Przyglądała się temu gromadka gapiów. Jakaś przysadzista kobieta wystąpiła i poprosiła mężczyznę, żeby przestał.
– Pilnuj swego nosa – odburknął zamierzając się laską, jakby ją też chciał uderzyć, i kobieta wycofała się wstydliwie, zgnębiona i upokorzona. Yossarian przyśpieszył kroku, prawie biegł, aby uciec z tego miejsca. Noc była pełna okropności i wydawało mu się, że wie, co musiał czuć Chrystus idąc przez świat, jak psychiatra przez oddział pełen wariatów, jak ofiara przez więzienie pełne złodziei. Jaką ulgą musiało dla niego być spotkanie z trędowatym! Na następnym rogu mężczyzna bił brutalnie małego chłopca pośród nieruchomego tłumu dorosłych widzów, z których nikt nie usiłował interweniować. Yossarian aż cofnął się pod wpływem przyprawiającego o mdłości wspomnienia. Był pewien, że już kiedyś widział tę samą okropną scenę. Deja vu? Złowieszczy zbieg okoliczności wstrząsnął nim, przejmując go zwątpieniem i lękiem. Była to ta sama scena, jaką widział przy poprzedniej przecznicy, chociaż różniła się od niej pod każdym względem. Cóż to się dzieje, u licha? Czy wystąpi przysadzista kobieta i poprosi mężczyznę, żeby przestał? Czy on zamierzy się na nią, a ona się wycofa? Nikt się nie ruszył. Dzieciak zawodził na jednej nucie półprzytomny z bólu. Mężczyzna przewracał go silnymi, głośno rozlegającymi się uderzeniami otwartą dłonią w głowę, a potem podrywał go na nogi, by go znowu powalić. Nikt z posępnego, zastraszonego tłumu nie był na tyle przejęty widokiem ogłuszonego, bitego chłopca, aby się wtrącić. Dziecko miało nie więcej niż dziewięć lat. Jakaś niechlujna kobieta płakała cicho w brudną ścierkę. Chłopiec był wycieńczony i powinien był iść do fryzjera. Jasnoczerwona krew ściekała z obu jego uszu. Yossarian przeszedł czym prędzej na drugą stronę szerokiej alei, żeby uciec od tego przyprawiającego o mdłości widoku, i stwierdził, że kroczy po ludzkich zębach zaścielających mokry, połyskliwy chodnik obok bryzgów krwi, która nie zastygła, gdyż ciężkie krople deszczu przeorywały ją jak ostre paznokcie. Wszędzie było pełno zębów trzonowych i połamanych siekaczy. Yossarian na palcach ominął groteskowe szczątki i zbliżył się do bramy, w której zapłakany żołnierz trzymając przy ustach zakrwawioną chustkę chwiał się podtrzymywany przez dwóch innych żołnierzy, oczekujących z ponurą niecierpliwością na wojskową karetkę, która wreszcie nadjechała ze szczękiem, z zapalonymi bursztynowymi światłami przeciwmgłowymi i minęła ich zwabiona awanturą na następnym skrzyżowaniu między samotnym włoskim cywilem z książkami a gromadą policjantów uzbrojonych w chwyty judo i pałki. Wrzeszczący i wyrywający się cywil był brunetem z twarzą białą ze strachu jak mąka. Jego oczy pulsowały w gorączkowej rozpaczy, trzepocząc jak skrzydła nietoperza, kiedy liczni potężni policjanci chwycili go za ręce i nogi i unieśli w górę.
– Ratunku! – wrzeszczał przenikliwie, z gardłem ściśniętym emocją, kiedy policjanci nieśli go do otwartych drzwiczek karetki. – Policja! Ratunku! Policja! – Drzwiczki zamknięto i zaryglowano i karetka odjechała. Była jakaś nieśmieszna ironia w żałosnej panice tego człowieka, wzywającego na pomoc policję, kiedy wokół niego pełno było policjantów. Yossarian uśmiechnął się krzywo na myśl o tym daremnym i humorystycznym wołaniu o pomoc, aż nagle uświadomił sobie, że okrzyk był dwuznaczny, że mogło to nie być wzywanie policji, lecz bohaterskie ostrzeżenie skazanego przyjaciela, skierowane znad grobu do każdego, kto nie jest policjantem z pałką, pistoletem i tłumem innych policjantów, którzy go poprą. Ten człowiek krzyczał: “Ratunku! Policja!" – chcąc może uprzedzić o niebezpieczeństwie. Na myśl o tym Yossarian przekradł się bokiem obok policjantów i omal nie wpadł na tęgą czterdziestoletnią kobietę, która przebiegała jezdnię, jakby miała nieczyste sumienie, rzucając ukradkiem mściwe spojrzenia w stronę osiemdziesięcioletniej staruszki ze spuchniętymi, zabandażowanymi kostkami, kuśtykającej za nią w beznadziejnej pogoni. Stara kobieta dreptała nie mogąc złapać tchu i mrucząc coś do siebie w rozterce i podnieceniu. Nie mogło być wątpliwości co do charakteru tej sceny; był to pościg. Tryumfująca pierwsza kobieta osiągnęła środek szerokiej alei, zanim ta druga dotarła do krawężnika. Nieprzyjemny, zadowolony uśmieszek, z jakim oglądała się na zasapaną staruszkę, zdradzał złośliwą uciechę i lęk zarazem. Yossarian wiedział, że mógłby pomóc znajdującej się w opałach staruszce, gdyby ta tylko krzyknęła, mógł skoczyć i zatrzymać przysadzistą pierwszą kobietę, póki nie nadejdzie tłum policjantów, gdyby tylko ta druga kobieta dała mu pretekst wołaniem o pomoc. Staruszka jednak przeszła nie widząc go nawet, mamrocząc coś w straszliwym, tragicznym napadzie gniewu, i wkrótce pierwsza kobieta znikła w gęstniejących warstwach ciemności, a staruszka stanęła bezradnie na środku jezdni i zdezorientowana, samotna nie wiedziała, co ze sobą począć. Yossarian oderwał od niej wzrok i uciekł pełen wstydu, że nie zrobił nic, aby jej pomóc. Rzucając za siebie ukradkowe spojrzenia winowajcy, umykał w poczuciu klęski, z obawą, że stara może teraz zacząć ścigać jego, i z wdzięcznością myślał o dającym schronienie dżdżystym, płynnym, nieprzeniknionym, prawie gęstym mroku. Bandy… bandy policjantów – wszystko może prócz Anglii było w rękach band, band, band. Wszędzie panoszyły się bandy pałkarzy.